Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Stul mordę, stary grandziarzu429! — ryknął Dyzma.
— Rabunek! Dawaj klucz!
— Nie dam, bo klucz nie twój, rozumiesz, prajdocho430! Nie twój, tylko Niny. Jej majątek, jej kasa i jej klucz.
— O nie! Łotrze, nie myśl, że stary Kunicki pozwoli się wystrychnąć na dudka. Jest jeszcze sprawiedliwość w Polsce, są sądy! Są świadkowie, którzy widzieli, że ci klucz dawałem. Z wolna, bratku! Nina też będzie musiała pod przysięgą zeznać, że podpisała mi weksle.
— Nie bój się. To już moja sprawa.
— Są jeszcze sądy! — pienił się Kunicki.
W przedpokoju rozległ się dzwonek.
— Bydlę, on sądem straszy, tfu! — splunął Dyzma na podłogę i poszedł otworzyć drzwi.
— Łajdak! Łajdak! — Kunicki biegał po pokoju jak lis w klatce. — Zaraz muszę iść do prokuratora, do policji...
Lecz iść nie potrzebował: drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł przodownik431 i dwaj wywiadowcy po cywilnemu.
— Czy pan nazywa się Kunicki Leon, vel Kunik Leon? — zapytał szorstkim głosem przodownik.
— Tak, Kunicki.
— Jest pan aresztowany. Proszę nałożyć palto i iść z nami.
— Ja? Aresztowany? Ale za co? To chyba pomyłka.
— Nie ma żadnej pomyłki. Oto rozkaz aresztowania.
— Ale za co?
— To nie moja rzecz — wzruszył ramionami policjant. — W Urzędzie Śledczym powiedzą panu. No, jazda! Ma pan broń?
— Nie.
— Obszukać go!
Wywiadowcy obmacali mu kieszenie. Broni nie było.
— No, jazda! Moje uszanowanie panu prezesowi. Przepraszam, że zakłóciliśmy spokój, ale taki miałem rozkaz.
— Jak rozkaz, to rozkaz — powiedział Dyzma. — Do widzenia.
Kunicki odwrócił się i chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz popchnięty przez wywiadowcę, zatoczył się i od razu znalazł się za drzwiami.
Nikodem długo stał w pustym przedpokoju. Wreszcie przygładził przed lustrem włosy i wszedł do jadalni. Na stole przygotowane było śniadanie, o którym dotychczas nie pomyślał. Teraz poczuł ostry głód. Kawa była już zimna i cukier nie chciał w niej rozpuścić się. Wyjął z kredensu karafkę z wódką, na talerz nałożył dużo szynki, kiełbasy, cielęciny i zabrał się do jedzenia.
— A widocznie było mi pisane zostać wielkim panem — odezwał się głośno przy trzecim kieliszku. — Pańskie zdrowie, panie prezesie!
W szyby siekł drobny, ostry deszcz, za oknami było szaro.
Dyzma nie lubił generała Jarzynowskiego z powodu jego drwiącej miny, oziębłości i głównie dlatego, że najbliższym przyjacielem generała był Terkowski. Toteż pomimo kilkakrotnych zaprosin wykręcał się od bywania u państwa Jarzynowskich. Tego jednak dnia musiał wreszcie pojechać do nich na wieczór, gdyż generał oświadczył wręcz, że „nieobecność pana prezesa będzie uważał za obrazę osobistą”. Zresztą Dyzma wiedział, że Terkowski siedzi w Żegiestowie i że zatem nie spotka go na pewno.
Do unikania Terkowskiego właściwie nie miał istotnych powodów. Osobiście nie czuł doń antypatii, jednakże powszechna fama głosiła, iż są zaciętymi wrogami, a głosiła tak uporczywie, że Nikodem sam w końcu w to uwierzył, a dość miał sprytu, by spostrzec wyraźną rezerwę Terkowskiego i usprawiedliwioną zresztą niechęć jego do siebie. Na szczęście Dyzma zbyt mocną miał pozycję, by potrzebował liczyć się z tym faktem. Wolał jednak nie stykać się z Terkowskim i z tego względu, że z napomknień pań „pątniczek” domyślał się, iż gruby szef gabinetu premiera ma jakiś związek z „wtajemniczonymi”, których po prostu się obawiał.
Jarzynowscy mieszkali na Wilczej i Dyzma wybrał się pieszo. Przyjęcie musiało być większe, gdyż przed bramą stało kilkanaście samochodów. Przedpokój literalnie zapchany był paltami, zaś z sąsiednich pokojów buchał gwar śmiechów i rozmów.
Generałostwo powitali go z atencją432 i wprowadzili do salonu właśnie w chwili, gdy zaległa cisza i jakaś dama kwadratowej tuszy, z obnażonymi rękoma, przypominającymi dwie ćwiartki cielęciny, zasiadła do fortepianu. Z konieczności zatrzymał się przy drzwiach i milczącymi skinieniami głowy odpowiadał na ukłony znajomych, początkowo nie orientując się, komu się kłania.
Pierwszą osobą, którą poznał w tłoku czarnych fraków, był Terkowski.
— Szlag by go trafił! — mruknął do siebie, podczas gdy fortepian rozbrzmiał jakimiś mocnymi akordami.
Postanowił tak manewrować, by nie spotkać się z Terkowskim, co przy tej liczbie gości było do zrobienia, tym bardziej że i Terkowski nie będzie szukał zetknięcia się z Dyzmą.
Jakież jednak było zdumienie pana Nikodema, gdy po paru chwilach ujrzał grubasa zmierzającego wprost ku niemu. Terkowski uścisnął mu rękę i, lekko wziąwszy pod ramię, powiedział szeptem:
— Chodźmy na papierosa.
Wszystkie oczy zwróciły się na nich, gdy opuszczali salon, niknąc za kotarą gabinetu generała.
Tam Terkowski wydobył z kieszeni ogromną papierośnicę i częstując Nikodema zaczął kordialnie433:
— Sto lat nie widziałem szanownego pana prezesa...
Dyzma milczał, zaskoczony i pełen nieufności.
— Jakże zdrowie? — ciągnął grubas. — Ja bo po sześciu tygodniach odpoczynku świetnie się czuję. Nie uwierzy pan prezes, ale ubyło mi siedem kilo. Niezła porcja, co?
— Niczego sobie — odparł Dyzma.
— Nie ma to, prezesie, jak odpoczynek. Zmiana środowiska, o! Nowi ludzie, nowe sprawy, nowy tryb życia, nowe środowisko...
— Pan był w Żegiestowie? — zapytał Nikodem, żeby coś powiedzieć.
— Tak. Odświeżyłem się tam gruntownie.
Z salonu huczał fortepian, z sąsiedniego pokoju dolatywały urywane słowa licytacji brydżowej. Terkowski mówił swoim głuchym ciężkim głosem, wydobywającym się gdzieś spod olbrzymiego białego plastra gorsu434. Jego małe rybie oczy pływały w tłustych powiekach, a grube krótkie palce zdawały się pieścić wielką bursztynową cygarniczkę.
„Czego ta cholera chce ode mnie” — łamał sobie głowę Dyzma.
— A wie pan prezes — nie zmieniając tonu ciągnął Terkowski — że miałem przyjemność poznać pańskiego starego znajomego, bardzo miły człowiek, rejent435 Winder.
Umilkł nagle, a jego oczy badawczo zatrzymały się na twarzy Nikodema.
Ten naprawdę nie dosłyszał i zapytał:
— Co pan mówi?
— Spotkałem pańskiego starego znajomego.
Nikodem zacisnął szczęki.
— Kogóż to?
— Pana Windera. Bardzo miły człowiek.
— Jak? Windera?... Nie przypominam sobie.
Całą siłą woli zapanował nad wrażeniem i zmusił siebie, by spojrzeć Terkowskiemu wprost w oczy.
— Jak to? Nie przypomina sobie pan prezes rejenta Windera?...
— Rejenta?... Nie. Nie znam.
Terkowski roześmiał się z wyraźną ironią.
— A on dobrze pana prezesa pamięta. Jechaliśmy w jednym przedziale i ten miły staruszek wiele mi o panu opowiedział i o Łyskowie...
Dyzmie zakręciło się w głowie. Więc koniec? Katastrofa? Zdemaskowano go? Aż do bólu zacisnął w kieszeniach pięści. Przez myśl przebiegło mu, by po prostu rzucić się na Terkowskiego, chwycić go za szyję, za tłustą, przelewającą się fałdami przez kołnierzyk szyję i dusić, aż ta obleśna twarz zsinieje. Skurczył się w sobie. Wszystkie mięśnie nabrzmiały mu tak, że aż uczuł ich drżenie.
— Przepraszam najmocniej — zabrzmiał nagle tuż przy nim głos jakiejś pani, która w przejściu go potrąciła.
To go otrzeźwiło w jednej chwili.
— O jakim Łyskowie? Co pan opowiadasz? — Wzruszył ramionami. — Wszystko to jakaś bujda. Żadnego Windera nie znam.
Terkowski podniósł brwi i strzepnął flegmatycznie popiół z papierosa.
— Ach, naturalnie — odparł spokojnie — może to jakaś pomyłka.
— Pewno, że pomyłka — uspokajał się Nikodem.
— Ma się rozumieć. Tym bardziej się cieszę, że wkrótce będziemy mogli ją wyjaśnić. W przyszłym tygodniu przyjedzie do Warszawy rejent Winder. Zaprosiłem go, bo to bardzo, bardzo miły człowiek. Widocznie mówił o kimś, kto ma zaszczyt nosić pańskie nazwisko, a może o jakimś pańskim krewnym... Che, che, che!
Dyzma nie miał czasu odpowiedzieć. Koncert w salonie skończył się i wśród ogłuszających oklasków do gabinetu weszło kilkanaście osób, otaczając ich zwartym kołem.
Resztę wieczoru spędził Nikodem jak na rozżarzonych węglach, wreszcie koło północy wymknął się cichaczem.
Siekł ostry drobny deszcz. Nie zapinając palta, Dyzma szedł wolno do domu. Tutaj, nie rozbierając się, rzucił się na kanapę.
Sprawa była jasna.
Jest teraz w rękach Terkowskiego. A Terkowski nie daruje. Mściwa jucha. I sprawa z nim to nie z takim Boczkiem...
Wzdrygnął się.
Wstał, pozapalał wszystkie światła, zdjął palto, kapelusz, frak i zaczął chodzić po pokoju. Pod czaszką myśli kręciły się jak kołowrotek, aż czoło pokryło się potem.
— Bo jeżeliby teraz sprzątnąć Windera... Dałoby się może zrobić... To i co z tego?
Terkowski, raz wpadłszy na ślad Łyskowa, już nie da się zbić z tropu. A jak Windera nie stanie, no! To od razu będzie wiedział, czyja ręka... Nie tylko wyleją. Jeszcze do kryminału wsadzą...
„Prosić?... O, nie, to by się na nic nie zdało”.
Zbyt dobrze wiedział, co to jest Terkowski.
Huczało mu w głowie. Całą noc spędził bezsennie. Czuł się teraz przeraźliwie samotny i bezsilny. Przecież nawet Krzepickiemu nie mógł się zwierzyć... Co robić... co robić...
Śniadania nie jadł i kazał Ignacemu zadzwonić do banku, że czuje się niezdrów i nie przyjdzie. Jednakże już w pół godziny potem skombinował, że jego nieobecność może dojść do wiadomości Terkowskiego. Opanowała go złość. Zwymyślał bez powodu Ignacego i poszedł do banku. Tu ostentacyjnie zlustrował wszystkie biura, zajrzał do Wandryszewskiego i zrobił mu awanturę o spóźnienie bilansu, chociaż sam poprzedniego dnia zaakceptował trzy dni zwłoki. Krzepickiemu burknął „dzień dobry” i zamknął się na klucz w gabinecie.
Rozważał długo, czy też Terkowski mówił już komu o swych informacjach i podejrzeniach, doszedł wszakże do przekonania, że tak sprytny człowiek nie zechciałby się dzielić z kimkolwiek posiadaną przewagą. Jak jej użyje? Dyzma nie łudził się, że Terkowski zechce ze skandalem „wywalić” i jego, i Jaszuńskiego, i Pilchena...
Było zatem jedyne wyjście: podać się zaraz do dymisji, zebrać forsy, co się da, nie zapomnieć o kasie koborowskiej, wziąć paszport zagraniczny i wyjechać jeszcze przed przyjazdem rejenta Windera do Warszawy. Oczywiście na małżeństwo z Niną krzyżyk436. Kunickiego trzeba wypuścić i pogodzić się z nim jakoś... Żeby nie skarżył...
— Cholera!...
Odezwał się telefon. Krzepicki meldował, że przyszła hrabina Koniecpolska i jeszcze jedna pani. Koniecznie chcą się widzieć.
— Powiedz pan, że jestem chory.
— Mówiłem — tłumaczył się Krzepicki — powiadają, żeby zameldować pomimo to, bo pan prezes na pewno przyjmie.
Ponury jak noc położył słuchawkę i otworzył drzwi.
— Proszę — odezwał się szorstko.
Z panią Koniecpolską była ta demoniczna panna Stella. To wprawiło Dyzmę w jeszcze gorszy humor.
Zaczęły go troskliwie wypytywać o zdrowie i doradzać różnych lekarzy. W końcu wyraziły przekonanie, że ta niedyspozycja nie przeszkodzi Mistrzowi w odbyciu w terminie misterium Loży. Termin właśnie przypada jutro, a na nieszczęście mąż pani Koniecpolskiej siedzi w majątku i misterium można urządzić tylko w mieszkaniu Wielkiego Trzynastego.
To już do reszty zirytowało Dyzmę.
— Niech mi panie dadzą święty spokój. Nie mam teraz głowy do tego.
— Wyzdrowieje Mistrz do jutra — zawyrokowała apodyktycznie panna Stella — a obowiązek Gwiazdy Trzypromiennej musi być dokonany.
— Co tam wyzdrowieję, nie wyzdrowieję — szarpnął się Dyzma. — Zdrów jestem, ale głowy nie mam do tego. Mam ważniejsze sprawy na karku.
Zaległo milczenie. Nikodem podparł pięścią brodę i odwrócił twarz do okna.
— Panie Miszcz — odezwała się cicho pani Koniecpolska — pan mieć jakieś przykroszcz?
Nikodem zaśmiał się ironicznie.
— Przykrość, przykrość... cha, cha, przykrość... Taki gałgan znajdzie się, co człowiekowi na łeb włazi...
— O, chyba pan, Mistrzu, każdemu potrafi dać radę — z przekonaniem powiedziała panna Stella.
Nikodem spojrzał na nią uważnie.
— Nie każdemu. Jak kto pod ziemią ryje jak świnia, oczernia, łże jak pies... Chce człowieka z błotem zmieszać, wygryźć...
Oczy panny Stelli zwęziły się.
— Któż to taki?
Dyzma machnął ręką i milczał.
— Powiedz Mistrzu, kto jest przeciw tobie!
— Co mam gadać...
— Potrzeba powiedzieć — dźwięcznym głosikiem zawołała pani Koniecpolska — potrzeba. Możem cosz wymiślić, jakiego sposoba.
— Zakon Gwiazdy Trzypromiennej jest potężny — poważnie dodała panna Stella.
Nikodem wciągnął szyję w podniesione ramiona i nieoczekiwanie dla samego siebie powiedział:
— Terkowski.
Na twarz obu pań odbiło się zdumienie. Dyzma zaklął w duchu: po co tym babom powiedział? Idiota.
Panna Stella wstała i uroczyście zbliżyła się do Dyzmy.
— Mistrzu! Masz prawo rozkazywać. Czy ten człowiek musi zginąć?
Dyzma przestraszył się. Zwariowała baba.
— Mistrzu — ciągnęła panna Stella. — Czy ma być usunięty raz na zawsze, czy tylko na pewien czas? Rozkazuj.
Nikodem roześmiał się. Wydało mu się czymś dziecinnie głupim, że ta przysadkowata437 małpa, z tym całym poważnym, jak na kazaniu głosem, pyta się, co zrobić z takim potentatem jak Terkowski. W tejże jednak chwili przyszło mu na myśl, że zaledwie kilka dni dzieli go od przyjazdu Windera. A wówczas szlus. Skończone wszystko. Jak się Terkowski zwącha z Winderem... Chyba żeby Terkowskiego wówczas w Warszawie nie było.
— Niech pani wyprawi Terkowskiego do Afryki na drzewo czy do innej ciężkiej cholery! — rzucił z gorzkim szyderstwem.
— Kiedy? — twardo zapytała panna Stella.
— A choćby i dziś, cha, cha, cha... Z pani to wesoła kobita! No, ale nie zawracajmy sobie głowy bajkami. Więc co z tym misterium?
Panie kategorycznie zażądały dotrzymania terminu. Wobec strachu przed jakimś bliżej nie określonym nieszczęściem, jakim miało grozić niewypełnienie obrzędów, Dyzma skapitulował i zgodził się drugie zebranie Loży Gwiazdy Trzypromiennej urządzić u siebie.
Wieczorem dla „zalania robaka” pojechał z Waredą do „Oazy”, a wróciwszy do domu zasnął snem kamiennym.
Od rana zaczęło się od tego, że panna Stella z panią Lalą Koniecpolską przewróciły do góry nogami całe mieszkanie, które Nikodem musiał im oddać na łup. Poczciwy Ignacy otrzymał trzydniowy urlop, gdyż Dyzma pragnął jak najściślej zakonspirować „misterium”. Z tego powodu cała ciężka robota, jak przesuwanie mebli, rozkładanie dywanów itp., spadła na niego samego.
Po części był z tego zadowolony, gdyż mniej miał czasu do myślenia o Terkowskim i o groźbie przyjazdu Windera. Panie nie wspominały o Terkowskim. Widocznie zapomniały. „To i lepiej — myślał — wczoraj niepotrzebnie wysypałem się przed nimi”. Z furią przesuwał meble i dźwigał dywany.
Toteż wieczorem był już tak zmachany, że chętnie zamknąłby się w swojej sypialni na cztery spusty. Niestety, sypialnia została wybrana, jak i trzy inne pokoje z łazienką, na garderobę dla pątniczek.
O jedenastej powstała straszna awantura, okazało się bowiem, że jedna z pań przybyć nie może, gdyż w ostatniej chwili powrócił jej mąż. Ponieważ zaś przepisy stanowczo wymagały obecności dwunastu pątniczek, wszystkie panie były zrozpaczone.
Nikodem natychmiast zaproponował odłożenie misterium na dalszy tydzień, lecz panna Stella z oburzeniem oświadczyła, że byłoby to już pogwałceniem kanonów438
Uwagi (0)