Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Rzecz dzieje się po pierwszym, a przed drugim rozbiorem Polski i dotyczy codziennej egzystencji obywateli kraju w tym czasie. Typowy, średniozmożny szlachcic Marcin Nieczuja, mający za sobą doświadczenie walki u boku ojca w konfederacji barskiej, obejmuje po raz pierwszy samodzielnie gospodarstwo, dąży do wyzwolenia się z dzierżawy i uzyskania własnego majątku, przeżywa pierwszą miłość i konkuruje o rękę pięknej i dobrej jak anioł Zosi. Zwyczajne te sprawy — w jego życiu jednak przybierają niezwykle skomplikowany obrót, doprowadzają go do austriackiego więzienia i do udziału w zajeździe szlacheckim na zamek złowrogiego magnata. Na drodze młodego Nieczui nieustannie staje tajemniczy Murdelio. Wraz z rozwojem wydarzeń wyjaśnia się wiele dotyczących tej demonicznej postaci zagadek. Nie wszystkie jednak.
W toku akcji powieści Murdelio mamy możliwość między innymi poznać polskie zwyczaje związane z karnawałem, wniknąć w symboliczne znaczenie stosowanej mody męskiej w XVIII wieku czy dowiedzieć się, jak to się praktycznie i szczegółowo działo, że przedstawiciele stanu szlacheckiego, mogący o sobie mówić „Polska to my”, tak wiele pili i pojedynkowali się nieustannie o byle co. Kaczkowski jest poniekąd polskim Aleksandrem Dumas. Zawczasu przygotowuje publiczność na przyjęcie Sienkiewicza, wyrabiając jej apetyt na fabułę historyczno-przygodową, ale zarazem pozostaje mniej dogmatyczny, bardziej od Sienkiewicza zniuansowany w sądach. Obu wspomnianych tu powieściopisarzy wiele i na rozmaite sposoby łączy. Choćby fakt, że w rzeczywistości prototyp głównej postaci noweli Latarnik zaczytał się nie w Panu Tadeuszu, ale w Murdelionie właśnie — i ta wersja wydarzeń wydaje się bardziej prawdopodobna.
- Autor: Zygmunt Kaczkowski
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski
— Nie idzie tu o pomoc żadną, mościa dobrodziejko — odpowiedziałem pokornie — ale o to, iż rozbudziwszy w sercu moim stateczny afekt ku nadobnej córce waćpani dobrodziejki, imć pannie Zofii...
— Jak to! Kto! — zawołała z przerażeniem prawie matka, rzucając na ziemię robótkę i powstając z krzesła. — Panie skarbnikowiczu! To być nie może.
— Dlaczegóż to być nie może? — odpowiedziałem także przerażony tym niespodziewanym sprawy obrotem. — Panna Zofia posiada tyle znakomitych ciała i duszy przymiotów, tyle ujmującą...
— Ale to wszystko dobrze! Ależ Zosia jest jeszcze takim dzieckiem, że ledwie za lat kilka by mogła... ale gdzież tam! Co panu w głowie!
— Pani — zawołałem teraz drżącym, ale donośnym głosem i rzuciłem się do jej nóg jak długi — serce moje jest tak pełne miłości dla panny Zofii i wola moja w tym tak stateczna, iż gotów jestem nie rok, nie dwa, ale dziesięć czekać, jeżeli tylko...
— Ale gdzież tam! Nigdy to być nie może! — rzekła, przerywając mi matka i odsuwając się ode mnie klęczącego na ziemi. — Nigdy! Co panu w głowie?
Ta odpowiedź tak mnie niespodziewanie napadła i tak mnie przeraziła, jak jeszcze nigdy nic w życiu. Sam nie wiedziałem, co się ze mną działo. Drżałem cały, łzy mi się z oczu strumieniem puściły i całą twarz zalały. Zerwałem się jednak z kolan i w tym momencie wyleciałem do sali. Drżąca jak liść, blada jak ściana i na pół umarła prawie stała Zosia pod oknem. Przybiegłem, porwałem ją za rękę i wpadłszy z nią do owego nieszczęśliwego pokoju, padliśmy do nóg matce oboje. Przez to gorzej się jeszcze stało, bo odskoczyła od nas jak oparzona, wołając:
— Boże, ale cóż to jest takiego? Co wam się dzieje? Skąd tak nagle takie afekta? Zosiu! Wstawaj zaraz i ruszaj do twego pokoju!
Myśmy klęczeli, konwulsyjnie prawie trzymając się za ręce, oboje pochyleni, w ziemię patrzący, jakby już tak zamarli, jak skamienieli.
Na to wszedł dziadek.
— Cóż to znów za komedie wyprawia ten Nieczuja? — zapytał on.
— Komedie! — odpowiedziała z fukiem, z niechęcią, z drwinami, ze złością pani stolnikowa. — Oświadczył się o rękę Zosi!
— A to niechże Bóg błogosławi! — odpowiedział dziadek. — Człek tęgi i uczciwy, krew dobra, dłoń silna — i przystąpiwszy do nas, podniósł obiedwie260 ręce nad naszymi głowami, mówiąc jeszcze raz:
— Niech Bóg błogosławi!
Na to pani stolnikowa przyskoczyła już z pasją i porwawszy Zosię za rękę, prawie ją wyrzuciła za drzwi do dalszych pokojów i drzwi zatrzasnęła. Jam się zerwał i wyleciałem na dziedziniec.
— Hej! Zaprzęgaj! Pakuj! — wołałem do moich ludzi. — Niech tu piorun zabije taki dom przeklęty! — Po czym wpadłem do oficyn do mojej izby i zacząłem wszystkie graty moje, które na doręczu leżały, zbierać i rzucać do otworzonego i pod ścianą leżącego tłumoka. Po chwili dziadek, po staremu schylony i o lasce opierający się, przyczłapał do mnie do oficyn, zaraz w progu mówiąc:
— Jakiż bies cię opętał, Nieczujo, że takie komedie wyprawiasz?
— Nie bies, mości dobrodzieju, nie komedie! Tylko to serce niesprawiedliwie pokrwawione tak się rzuca we mnie.
Na to on z wolna:
— Daj no pokój, nie rzucaj się darmo jak cyga261 i nie wymyślaj. Nemo sapiens, nisi patiens262. Siadaj no, pogadamy o tym ze sobą...
— Nie ma o czym gadać, łaskawy panie mój i dobrodzieju — odpowiedziałem, całując dziadka w ramię. — Wiem, że jegomość mi dobrze życzysz i rad byś mi z duszy i z serca jak ojciec, i jeżelim czym jegomości obraził, to przepraszam. Krew u mnie nie woda i jak się rozgrzeje, to i diabeł jej nie ochłodzi, ale z babskim uporem nie ma rady. Nabawili mnie nieszczęścia na całe życie.
— Głośniej mów — zawołał dziadek — bo nic nie słyszę.
I siadł. Więc powtórzyłem mu jeszcze raz, com już powiedział, i potem jeszcze gadałem, co mi fantazja na język przyniosła, bom się aż trząsł cały i diabli mnie brali. Dziadek siedział i milczał, ani jednym słówkiem moich wykrzykników nie przerywał, lubo każde słowo rozumieć musiał, bom mówił wielkim głosem i z wielkim ferworem; wysłuchawszy zaś, także mi nic nie odpowiedział, tylko na sługę zawołał i wina przynieść rozkazał. Nie wiem, gdzie to wino było, ale to wiem, że ledwie co to powiedział, już też zaraz wniesiono gąsior potężny i dwa kubki i koło dziadka postawiono. Rzekł też on zaraz do mnie:
— No! Wysapałeś się już trochę? Hę! Napijże się wina.
— I trucizny bym się teraz napił, nie tylko wina! — zawołałem. — I snadź ona tylko jedna mogłaby być dobrym teraz lekarstwem dla mnie — i porwawszy gąsior w jedną, a kubek w drugą rękę, kilka kubków nalałem i wychyliłem jeden po drugim. Byłbym i zjadł to metalowe naczynie, tak się duch burzył we mnie. Dziadek przypatrywał się temu, po czym rzekł z wolna:
— Mosanie Nieczujo! Żeś chłop setny do każdej imprezy, tom zaraz poznał po tobie; ale żeś przy tym i szczery wariat, o tym dopiero teraz się dowiaduję.
— Prawda to wszystko — odpowiedziałem — prawda i cale nie zaprzeczam; ale powiedzże mi jegomość, jak tu nie być wariatem, kiedy człowieka gorzej psa dzisiaj traktują! Gdzież ma szlachcic dzisiaj po żonę uderzyć, gdzie? Do kramarza, do szewca czy do chłopa, kiedy mu jej w równym domu szlacheckim odmawiają?
— No! — rzekł dziadek. — Toż to fryc z ciebie, mospanie! A czy to przymus dać komu pannę? Czy to nie wolna w tym wola każdego?
— Wolna wola, to prawda! Ale kiedy panna chce tego, kiedy ja chcę, kiedy mam z łaski Boga fortunę, że ani grosza nie potrzebuję na wiano, kiedy ród mój tak dobry w Rzeczypospolitej, że go żaden senatorski nie przejdzie, kiedy nie masz żadnej, by najmniejszej plamki ni na mnie, ni na ojcach moich, ni na pradziadach, czego więc chcą ode mnie? Czego chcą dla tej panny? Cóż to znowu są ci Strzegoccy? Czy to Radziwiłłowie, czy Sanguszkowie, czy Potoccy? Dużoż tam buław, dużo miter, dużo wojewodów i kasztelanów?
— Dajże pokój i bredni nie pleć. Ani tu o mitry idzie, ani o buławy. Nie podoba się matce i koniec. O moją córkę nie taki pan konkurował, jak ty; pięćdziesiąt wsi miał, pieniędzy jak prochu, z najpierwszymi domami skoligowany; księżniczka by była poszła za niego, gdyby był o nią wypalił! A ja szlachcic na jednej wsi, uparłem się i nie dałem! I poszedł z kwitkiem jak posłaniec ode drzwi, i odgrażał mi, i napadł na mnie, i crimen263 popełnił, i Bóg nie wie co jeszcze, przecie panny nie dostał i na koniec on poszedł na psy, diabeł mu przetrzebił fortunę, diabeł i duszę zabierze, a jam cały i zdrów i przy skonaniu wszystkich przepraszać będę, a jego nie.
— Wszystko to być może — odpowiedziałem — ale przecie tam inne być musiały przyczyny, a nie prosty kaprys, jak tu.
— Żadne inne; wariat był taki, jak ty, obraził mnie, dom mój obraził, a takiemu dziecka nie odda nikt.
— Mój jegomość! — rzekłem na to ładnie i całując go w ramię. — Cóż takiego wariackiego jest we mnie? Że się teraz obruszam, to jużem wariat, już szalony? Czy to człowiek jest drzewo, czy lód, czy nieruchomy głaz? Kiedyż się ruszy, jeśli nie wtenczas, kiedy go gnębią, kiedy go gniotą, kiedy najpoczciwsze jego chęci w błoto rzucają i z nogami idą na niego?...
— No! — rzekł dziadek. — Ja to sam mówię, że to jeszcze niewiele. Człowiek ma krew i poruszać się musi; ale każda rzecz ma swoje granice i dlatego tobie radzę je mieć i zachować. Nie wszystko jest złe, co się takim na oko wydaje. I nie każda taka impreza już zgubiona, w której pierwszy krok niefortunnie wypadnie. I nie ten mąż tęgi i swojej sprawy dobry obrońca, który z wielkim impetem raz potrafi uderzyć, ale ten, który i raz, i drugi, i dziesiąty uderzy, i tyleż impetów nieprzyjacielskich wytrzyma, et in variis manebit invarius usque ad finem264.
— Tak to się gada, mości dobrodzieju — odpowiedziałem — dobra to jest nauka, ale nie w małżeństwie; bo cóż komu z tego, że wytrzyma ad finem i dajmy nawet, że wygra, kiedy wtedy, gdy mu ów chleb podadzą, on już zębów nie będzie miał w gębie.
— He, he! Mosanie, daleko to jeszcze tobie do tego, żeby ci aż zębów zabrakło.
— Kto tam wie, jak daleko? W różnych się bywa okazjach.
— No, ale nie o tym mowa. Głupstwoś zrobił, żeś się rzucał przy kobietach jak fryga, co nigdy nie należy, a tyle bardziej, ile że wcale nie było do tego powodu.
— Boże! — zawołałem. — A kiedyż większy powód do tego będzie?
— Głupstwo! Nie było żadnego powodu. Stolnikowa ci dała rekuzę, bo tak się jej podobało. Musiała ona mieć swoją rację, bo to niegłupia kobieta. Ale tym się nie ma co tak bardzo frasować: co się nie dało zrobić dzisiaj, to się może da jutro, a nie jutro, to pojutrze. Pierwsze koty za płoty. Zresztą, może ona miała już inne aspekta265, ale i to jeszcze nie śmierć dla waszeci. Od aspektu do efektu jeszcze sto mil i jedna. Panny nie taki towar pokupny, jak piękny. Są one, jak zagraniczne kwiaty w doniczkach, najdroższe, kiedy są w pączkach, tańsze już, ba! proszą się z nimi, kiedy rozkwitną, a gdy odkwitną, ledwie darmo kto bierze. Poczekaj! Zje pies psa, jak barana nie ma. Zresztą, może i ja co znaczę w tym domu, może i mnie wolno w czym veto założyć.
— Ba! — rzekłem. — I ja to rozumiem, że cierpliwością wiele spraw się wygrywa na świecie, ale tutaj... tutaj właśnie cierpliwość zagubić mnie może.
— A to czemu? — zawołał dziadek.
— Czemu? Bo kiedy ja się cierpliwością będę uwodził, to tymczasem pannę Lgockiemu dadzą.
— Komu?
— Lgockiemu — rzekłem.
— A na świecie! — krzyknął dziadek. — Nigdy tego nie będzie. — Tedy ja skoczę do niego i złożywszy ręce:
— Mój jegomość! — rzekłem. — Pomóżże mi waszmość w tym ciężkim dla mnie terminie, a wdzięczność moja dla niego niewyczerpaną będzie do ostatnich dni mego żywota.
— Głupstwo! — rzekł dziadek, popijając wina. — Ja wdzięczności twojej nie potrzebuję, bom ja obydwiema nogami już w grobie. Jak zechcesz, to pacierz odmówisz na moim grobie, ale i to niekoniecznie, bo co tam ważą przed Bogiem chłystków pacierze?
Wtem drzwi się otworzyły i ku wielkiemu zdziwieniu mojemu weszła pani stolnikowa. Nie wiem dlaczego, ale jakoś mnie to tak pomięszało, żem stanął z oczyma spuszczonymi ku ziemi i nie wiedziałem, co począć. Szczęściem zaczęła ona:
— Panie skarbnikowiczu! Tylko pewne powinowactwo pomiędzy nami i szczególny charakter, którym sobie zjednałeś wszystkich, tutaj mnie przyprowadził. Przykro mi bardzo...
— Mościa dobrodziejko — rzekłem tedy, ujęty tym przemówieniem i całując ją w rękę — bardzo panią przepraszam, jeżeli w tej scenie, całkiem dla mnie niespodziewanej, czymkolwiek i kogokolwiek obraziłem w tym domu, ale Bóg mi jest świadkiem, że nie ja temu winien, tylko niegodziwa krew moja i duch ten porywczy, który może właśnie wtedy, kiedy by mi jak najzimniejszej rozwagi potrzeba, rzuca mną jak opętanym. Jeszcze raz się Bogiem zaświadczam...
— Wierzę już, wierzę — przerwała mi ona — ale natychmiast proszę i mnie wierzyć, że jeżelim się znalazła w tym przykrym położeniu, żem musiała jego żądaniom odmówić, to wcale nie myślałam przez to ani waszmości przyjaźń dla nas lekce sobie ważyć, ani osobę jego kłaść niżej w zachowaniu moim od innych. I dlatego właśnie, że mi na tym zależy, aby z tej przyczyny nie było żadnej nieprzyjaźni pomiędzy nami i ażebyś waszmość nie z gniewem i bez pożegnania odjeżdżał ze Źwiernika, a na koniec w nadziei, że kiedy z uwagą się zastanowisz nad całą tą sprawą, cale mnie uniewinnisz, przyszłam tutaj, aby z waszmością pomówić słów kilka.
Ja też na to:
— Ja wcale odwołuję moje porywcze postąpienie sobie w tym razie i jeszcze raz za nie przepraszam, ale wcale nie ma to być tak rozumiano, jakobym zarazem odwoływał moją o tej nieszczęśliwej rekuzie opinię. Przyznam się nawet jejmość pani, że na próżno sobie głowę łamię nad tym, jakie by być mogły właściwe tego kroku powody.
— O! Są powody, są, panie skarbnikowiczu — odpowiedziała pani stolnikowa — i zapewne dość ważne, kiedy mnie aż przymusiły do zrobienia przykrości temu, którego, zaprawdę mówię, niemało sobie poważam i szacuję.
— Więc jeżeli łaska pani będzie — odpowiedziałem z grzecznością — to proszę o ich zakomunikowanie mi; może to co ulży mojemu sercu, może się który z nich da usunąć, a choćby zresztą i na nic się to nie przydało, toż wzajemne porozumienie się jak nigdzie, tak i tutaj, żadnej szkody przynieść nie może.
— Owóż o co i mnie chodzi — rzekła pani stolnikowa i usiadłszy blisko mnie, tak rzecz poczęła:
— Najpierwej trzeba waszmości wiedzieć, że Zosia jeszcze nie skończyła lat szesnastu i przy tym tak jest jeszcze dziecinną, tak nierozważną, że w żaden sposób i nikomu na świecie nie mogłabym jej z czystym sumieniem teraz oddać na żonę.
—
Uwagi (0)