Darmowe ebooki » Powieść » Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 67
Idź do strony:
za tym jestem — odpowiedziała Zuzia zwyczajnym tonem, co mnie musiało na myśl przyprowadzić przysłowie, że wilk chowany a przyjaciel zjednany niewiele warci.

Tymczasem znowu Konopka do Zuzi:

— Więc kiedy pani także za tym jesteś, czemu w głębi mojego serca wierzę, toż i aby czemu podobnemu nadal zapobiec, i aby się już dłużej tym nudnym oczekiwaniem nie męczyć, nie odwlekaj już pani nadal dnia połączenia się naszego i racz go teraz w łasce swojej oznaczyć.

— Jak to?... Teraz? — spytała Zuzia.

— Albo cóż stoi na przeszkodzie?

— Jakżeż tak nagle?

— Boże mój — zawołał Konopka — toż to nagle? Wszakże się to przeszło kwartał już wlecze.

— No, nie płaczże pan — odpowiedziała Zuzia — wyznaczę już i dzień ślubu, wyznaczę, tylko się z mamą poradzę.

Dziwno mnie się to jakoś wydało, że pani stolnikowa, taka mądra i poważna matrona, nieletniej Zuzi tak wszystko pozostawia do woli; bo lubo to już onego czasu niektórzy przynajmniej rodzice wiele folgowali w staroświeckiej autokracji nad dziećmi, jednakże posagi, wyprawy, wyznaczania terminów ślubu i inne takie rzeczy to na wieki wieków powinno zostać pod dyspozycją rodziców; ale nie było czasu w tej chwili zastanawiać się nad tym, bo już i rozmowa się nasza skończyła, i wszystko troje weszliśmy na powrót do sali. Tam zastałem Zosię siedzącą na kanapie w kąciku, a Lgockiego tuż przy niej. Przystąpiłem tedy bliżej i spojrzałem na niego ostro, przygryzając wargi i ruszając wąsami. Bał się mnie widać jak cienia swego, bo zaraz oczy spuścił na ziemię, wstał i przeszedł się do drugiego kąta. Ja też zaraz miejsce jego zabrałem, a że się tak wydarzyło, że właśnie Stojowski w tym momencie jakieś facecje opowiadał paniom opodal od nas siedzącym i z wielką uwagą go słuchającym, więc my tu mogliśmy sobie swobodnie rozmawiać.

Jakoż zaraz rzekłem do Zosi:

— Jak się spało pannie Zofii tej nocy?

— Nie bardzo dobrze, bo mi się jakieś straszne mary pokazywały we śnie.

— A pamiętasz pani co z tego?

— Bardzo mało, tylko to wiem, żem przez sen bardzo płakała i żem potem umarła.

— Umarła? Jakżeż to było? Przecie musisz pani jeszcze coś więcej z tego pamiętać.

— Ej! Co tam! Sen mara, Pan Bóg wiara; albo to jedno się śni człowiekowi w nocy, a czasem i na jawie różne dziwy się marzą — czy to zaraz wierzyć temu albo lękać się tego?

— Pani snom całkiem nie wierzy?

— Może to jest zabobon, ale przecie troszeczkę im wierzę, bom już sama tego doświadczała, że co mi się pokazało we śnie, to się potem stało na jawie. Ale to były same drobne rzeczy.

— Jeżeli takie, jak owa śmierć białej róży, to pewna, że drobne, ale i takie, kiedy się sprawdzają, to dziękuj pani Panu Bogu, bo widać, że posiadasz łaskę Jego.

— Tamto nie był sen sprawiedliwy — odpowiedziała z uśmiechem Zosia — a przynajmniej niecałkowity, bo mnie o więdnieniu tych kwiatów najprzód dopowiedział ogrodnik; ale mnie się często śni co takiego, o czym mnie nikt nic naprzód nie gada.

— A tejże nocy cóż pani się śniło?

— Straszne rzeczy! I niech Bóg broni, żeby się kiedy sprawdziły; ale to nawet nie może być.

— Cóż to było takiego?

— Śniło mi się najpierwej, że wojsko jakieś czy konfederacja na dom nasz napadła i wszystko potłukli, pobili, porujnowali i mamę moją porwali, a ja się nóg mamy czepiłam i wlokłam się za nią, ale mnie odtrącili, a mamę wzięli, do jakiegoś wozu wrzucili i het gdzieś powieźli! To było bardzo straszno! Potem znowu śniło mnie się, żem była w tym domu w dziadkowej wsi, o którym dziadunio zawsze opowiada, i dziadunio tam był, i siedział w ganku na krześle i drzemał; ale nam bardzo smutno było, bo ani mamy, ani Zuzi, ani nikogo znajomego nie było. Potem przyszedł do nas anioł jakiś z białymi skrzydłami i przyniósł mnie bukiet z kwiatów pięknych i darował mi go. A potem mnie wziął ze sobą i zaprowadził mnie pod stary zamek jakiś i tamtędy póty mnie wodził i wodził, aż póki mi się głos mamy z tego zamku nie odezwał. Dalej co było, już nie pamiętam, tylko to sobie jeszcze przypominam, jakem leżała umarła na katafalku i świece się koło mnie świeciły, i kwiatów dużo było przy mnie, a ten anioł siedział na schodzie od katafalka i płakał. To bardzo smutno było.

— To prawda, że to bardzo smutno być musiało, ale co też się pani za dziwactwa poplotły.

— Zwyczajnie, jak we śnie. — Ja też na to:

— Sny pani dobrze pamiętasz, ale to, co na jawie się dzieje...

— Także dobrze pamiętam — odpowiedziała Zosia.

— Więc pani nie zapomniałaś o tym, cośmy wczoraj ze sobą mówili?

Żywy rumieniec wystąpił na liliową twarz Zosi, zmięszała się troszkę, ale odpowiedziała:

— Takeśmy wiele ze sobą mówili, że nie ręczę za to, czym już czego nie zapomniała.

— O wszystko tu nie chodzi, bo to nie ewangelia, co ja mówiłem, ale co pani mówiła, to dla mnie prawie więcej jak ewangelia.

Na to jeszcze żywszy rumieniec na twarz Zosi wystąpił, zaczęła skubać koniec chusteczki, główkę opuściła i tylko szepcącym i prawie łkającym głosem odpowiedziała:

— Ja nic nie mówiła.

Ta odpowiedź mocno mnie pochwyciła za serce, prawie sam byłbym zapłakał, alem się otrząsł i rzekłem:

— Czasem milczenie więcej waży niż słowa, ale przecieś pani słów kilka powiedziała.

— Com powiedziała, to pamiętam — znowu cichutkim głosem odpowiedziała Zosia. Ja też na to powtórzyłem jej własne słowa, mówiąc:

— „Wszystko jest w rękach mojej matki”.

— Tak jest.

— Więc ja zwlekać nie będę — rzekłem — i zaraz się udam po to najwyższe szczęście moje, którego, aby się godnym okazać, gotów jestem całe życie moje poświęcić. Ale gdyby, broń Boże, mama się sprzeciwiała na razie...

— Mama się nie sprzeciwi.

— Jednakże gdyby... nie zmieniż czas tego serca, które mnie taką napawa rozkoszą?

— Nigdy.

— Boże! Całe życie moje Tobie za ziszczenie tych życzeń niewinnych.

To powiedziawszy, wstałem, ale z sercem tak przepełnionym miłością i nadzieją, i Bóg wie jakich uczuć nadziemskich nawałą, żem się zdawał być nie człowiekiem z krwi i ciała złożonym, ale jakimś muzyckim naczyniem, jakąś harfą, w której wszystkie struny drżały i wydawały jakąś cudną, z nigdy niesłyszanych dźwięków złożoną melodię. Nie wiem nawet, co się tam dalej działo; podobno nas wkrótce proszono do obiadu, przy obiedzie pito coś wiele i ja piłem do każdego i z każdym, i nie upiłem się, ale ludzie mi się wydawali jak róże, zima jak wiosna, dziadek jak dwudziestoletni młodzieniec, Zuzia jakby anioł dobroci i rozumu, a Lgockiego byłbym i pocałował, gdyby mi się był z bliska nawinął. Po obiedzie też miałem fantazję jak nigdy, jeno mnie było krajać na kawałki i do ran przykładać; gdybym był wtedy szedł do szturmu jakiej fortecy, byłbym był pierwszy na murach — gdybym się był strzelał z kim z pistoletu, oko bym mu był wystrzelił — gdyby mi kto kazał mieć mowę, byłbym Cycerona na dudka wystrychnął.

Przed wieczorem odjechał Stojowski, a Konopka i Lgocki jeszcze się pozostali. W wieczór bawiliśmy się gawędką, ale ja już jakby gwoździem przybił przy Zosi. Wesoło było, pomiędzy wczoraj poróżnioną parą złota zdawała się być zgoda, dziadek pił miód i prawił, co mu się podobało, Konopka go wyciągał na różne wspomnienia z lat dawnych, podrzucał żarty, ja mu w tym pomagałem. Zosia nawet odzywała się do nas i milutkie prawiła rzeczy — tylko Lgocki siedział jak mruk, ale tym nikomu nic nie zawadzał.

Przez cały dzień następny jeszcze Konopka ze starościcem bawili w Źwierniku — i Konopce się nie dziwiłem, ale czego Lgocki tam siedział, to mi nie wiadomo; chyba tylko po to, aby widzieć, jak go z każdą godziną coraz dalej ruguję i konkurencję dalszą niepodobną mu czynię. Było bowiem tak, że gdybym był sobie sam dysponował, jak się co ma składać i układać, tobym był nic lepszego dla siebie nie wymyślił. Konopka swoimi własnymi niepowodzeniami rozbrojony i przeto do mentorowania Lgockiemu w zalotach żadnej fantazji niemający, a nadto jeszcze ostatnimi dniami więcej ku mnie nagięty; dziadek upodobał był sobie we mnie statecznie i co chwila dawał mi tego dowody; pani stolnikowa nie ustawała w pochwałach dla mnie i komplimentach, zgoła wszystko już było tak dobrze, że nie widziałem na całym świecie nic pewniejszego jak to, że mi nawet deklaracji dokończyć nie dadzą, zezwalając od razu na wszystko. Szczęście też moje było prawie bez granic, niecierpliwość mnie tylko dręczyła, żeby to jak najprędzej ukończyć. Jednakże dla siedzenia259 Konopki i Lgockiego całe dwa dni jeszcze czekać musiałem. Przy ich wyjeździe nawet byłem w niejakim kłopocie, bo nie udało mi się to jakoś gładko ukoloryzować, dlaczego jeszcze pozostaję i wraz z nimi nie jadę; ale Konopka cale niechcący i już na wsiadanym wyrwał mnie z tego kłopotu, mówiąc do mnie:

— Kiedyż my się znów obaczymy?

— Nie umiem ci dnia powiedzieć — odpowiedziałem — ale na każden wypadek, nim odjadę do domu, będę jeszcze w Koszycach.

— Wieszże co — rzecze on do mnie — zostań tu jeszcze przez dzisiaj, bo my musimy po drodze wstąpić do Gumnisk i potem nocować w Tarnowie, a jutro przyjedź do Koszyc, to mnie na pewno zastaniesz.

— Zapewne tak będzie — odpowiedziałem; po czym pożegnali się ze wszystkimi i odjechali.

Pani stolnikowa wyszła zaraz do gospodarstwa, Zuzia też także się to do tego, to do owego pokoju przechodziła, więc ja tylko sam jeden z Zosią pozostawałem, dziadka przytomnego w to wcale nie licząc, bo ten, jak wiadomo, nie dosłyszał i można było sobie przy nim tak dobrze rozmawiać, jakby i bez niego. Mówię ja tedy do Zosi:

— Dzisiaj więc na każdy wypadek sprawa nasza się zdecyduje. Co pani rozumie o tym, jak to będzie?

— Ja nie mogę nic wiedzieć.

— Przecie, jak pani rozumie?

— Ja nie wiem, to od mamy zależy.

— Cóż panna Zuzanna mówi na to?

— Ona nic nie wie.

— Jak to? Pani nie zwierzyła się siostrze?

— Ona mnie się także z niczym nie zwierza.

— To źle, będziemy mieli w niej adwersarza.

— Ej! To najmniejsza, wszystko to od mamy zależy.

— Przecie ja mam w Bogu tę nadzieję, że mama nic nie będzie miała przeciwko temu. — Na to Zosia:

— I mnie się tak zdaje, ale przecie ja się czegoś boję.

— Nie bój się pani, co tu strasznego?

— Pewnie, że nic strasznego, ale przecie. A kiedy pan skarbnikowicz pójdzie do mamy?

— Choćby i zaraz, byle dobra sposobność.

— Niechże mi pan choć powie, kiedy to będzie.

— Powiem pani, i owszem — i potem rozmawialiśmy sobie w ten sens, pomimo całej pewności, jednak z bijącym sercem oboje, z jakimś rozdrażnieniem, z oczekiwaniem, z ustawicznym oglądaniem się, kędy się pani stolnikowa, kędy Zuzia obraca. I nie podarzyła się dobra sposobność aż do obiadu...

Po obiedzie dopiero, kiedy pani stolnikowa usiadła w przyległym pokoju do jakiejś roboty, Zuzia się zaś aż do garderoby do fabrykacji jakichś pomad i perfum wyniosła, podała mi Zosia rękę na szczęście, ja też poszedłem do matki i z bijącym sercem zacząłem z daleka taką rozmowę:

— Nim odjadę, wypadałoby, abym jejmość pani podziękował za tyle uprzejmości, których doświadczyłem w jej domu.

— Jakże? To już pan Marcin odjeżdża?

— Nie w tej chwili jeszcze, ale niebawem trzeba będzie się zabrać i po zabawach powrócić znowu do pracy swojej, którą tam może dobrze słudzy moi roznoszą.

— Ot, siedź pan, kiedy ci dobrze.

— Och, dobrze mi, dobrze — odpowiedziałem — ale właśnie dlatego, że mi tak bardzo dobrze, trzeba to dobre zakończyć, abym się w nim nie rozpłynął.

— Otóż to są ludzie na świecie! — rzekła pani Strzegocka. — Nigdy tym niezadowoleni, co mają. Którym źle, wzdychają za dobrym i molestują Pana Boga o losu odmianę; którym zaś dobrze, nudzą się, że im dobrze, i radzi by znowu czego złego doczekać.

— Nie tak to się ma rzecz, pani dobrodziejko — odpowiedziałem — nigdy całkowite szczęście nikogo nie nudzi; tylko połowina powodzenia i niepewność o drugą połowę nabawia głowę i serce niepokojem.

— Zawsze to wyjdzie na moje — mówiła pani stolnikowa — bo któryż kiedy człowiek przyznał się do tego, że całkowite szczęście posiada? Ilekolwiek go ma, choćby tego było najwięcej, choćby nawet aż nadto, to on zawsze jeszcze chce czegoś więcej, zawsze pragnie i mówi, że to, co dotychczas ma, to dopiero połowa.

— Bywa i to niekiedy pomiędzy tym nienasyconym rodzajem ludzkim, jednakże są położenia, w których nie tylko że się istotnie tylko połowę szczęścia posiada, ale jeszcze tę prawdę dowodzi się tym, że po prostu to, co się ma, bez tego, czego się pragnie, nie miałoby nigdy żadnego znaczenia ani żadnej wartości.

— Zapewne i takie mogą się zdarzać wypadki; jednak pan skarbnikowicz w nich pewno nie jesteś.

— Nie tylko że jestem — odpowiedziałem, powstając z krzesełka z mocno bijącym sercem — ale nawet właśnie w tej chwili dlatego prezentuję się jejmość pani, iżbym jej upadł do nóg i o ziszczenie drugiej połowy życzeń moich najuniżeniej prosił.

— Cóż to być

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 67
Idź do strony:

Darmowe książki «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz