Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖
Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.
- Autor: Emilio Salgari
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emilio Salgari
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! — wykrzyknął Van Stiller, który jako pierwszy postanowił przeprawić się przez kolczastą zasadzkę. — Co to ma być? Droga do piekła? Będziemy potem wyglądać jak święty Bartłomiej105 po torturach.
— Na flaki rekina! — krzyknął Carmaux, który jak porażony odskoczył do tyłu. — Będziemy kuśtykać po przejściu przez ten oset! Leśni czarodzieje powinni byli umieścić przy wejściu do lasu tabliczkę z napisem: „Przejścia nie ma!”.
— Nic to. Będzie trzeba znaleźć inną drogę — powiedział Katalończyk. — Niestety zrobiło się bardzo późno.
— Czeka nas postój? — zapytał Czarny Korsarz.
— Spójrzcie!
Dzienne światło zaczęło błyskawicznie gasnąć, w mgnieniu oka las utonął w ciemnościach, które wpełzły we wszystkie jego zakamarki.
— Czy oni też zrobią postój? — zapytał Czarny Korsarz, marszcząc czoło.
— Tak, i nie ruszą się z miejsca, dopóki nie wzejdzie księżyc.
— A kiedy wzejdzie?
— O północy.
— Rozbijmy zatem obóz.
Na czas postoju znużona wędrówką drużyna postanowiła schronić się między korzeniami summameiry, tropikalnej palmy, która pod względem wielkości najprawdopodobniej cieszy się — nomen omen106 — palmą pierwszeństwa w całym lokalnym drzewostanie. Podporą tych osiągających wysokość dwustu, a nawet dwustu trzydziestu stóp drzew są tak zwane korzenie przybyszowe — rozłożyste, masywne, symetrycznie odchodzące od pnia ponad gruntem, tworzące tym samym fantazyjne arkady, pod którymi może znaleźć schronienie dwadzieścia, a może i więcej osób.
Było to coś w rodzaju ufortyfikowanej kryjówki, która w obliczu niebezpieczeństwa — ataku ze strony tak ludzi, jak i zwierząt — mogłaby okazać się zbawienna. Piraci umościli sobie miejsce w korzeniach leśnego kolosa, po czym posilili się suchym prowiantem i szynką. Uznali jednomyślnie, że w samym sercu dziewiczej puszczy nie byłoby rozsądnym udać się gromadnie w ramiona Morfeusza107, uzgodnili więc między sobą, że przez najbliższe cztery godziny — tyle bowiem brakowało do wzejścia księżyca i do podjęcia marszu — będą czuwać dwójkami na warcie. W obawie przed niebezpiecznymi wężami, których w wenezuelskich lasach nie brakuje, skrupulatnie przeczesali podłoże, po czym ułożyli się wygodnie na opadłym z drzewa-olbrzyma listowiu. Jako pierwsi straż nad bezpieczeństwem swoich kompanów objęli Afrykańczyk i Carmaux.
Trwający na tych równikowych terenach zaledwie kilka minut zmierzch ustąpił już miejsca ciemnościom, które spowiły leśne królestwo, uciszając ptasi świergot i małpi zgiełk. Na kilka chwil zagościła budząca grozę cisza, zupełnie jakby wszyscy leśni mieszkańcy — zarówno ci, co noszą pióra, jak i ci odziani w sierść — nagle zniknęli lub wymarli. Ni stąd ni zowąd przerwał ją dziwny koncert, istnie diabelskie dźwięki, wywołując dreszcz trwogi u Carmaux, który na co dzień nie miał w zwyczaju biwakować w samym sercu dziewiczego lasu.
Brzmiało to jakby sfora wściekłych psów rozsiadła się na gałęziach drzewnego olbrzyma i zaczęła w najlepsze ujadać. Bo to właśnie z góry dobiegały te wszystkie, przeplatające się ze sobą odgłosy: skowyt, przeciągły pomruk, zgrzyt i skrzypienie.
— Na flaki rekina! — wykrzyknął Carmaux, kierując wzrok do góry. — Co tam się wyprawia? Czyżby tubylcze psy miały skrzydła i kocie pazury? Jak one powłaziły na te drzewa? Jesteś w stanie mi to wyjaśnić, Moko?
Jednak Moko, zamiast odpowiedzieć na pytanie, tłumił pod nosem śmiech.
— Co to za jedni? — nie mógł się nadziwić Carmaux. — Jakby stu marynarzy zaczęło nagle wciągać wszystkie żagle, skrzypiąc linami.
— To małpy?
— Nie, mój biały towarzyszu — odparł Moko. — To żaby, tylko żaby.
— I to mają być niby ich odgłosy?
— Tak, kamracie.
— A te odgłosy teraz to co? Słyszysz? Jakby armia kowali tłukła miedzianymi garnkami na cześć Belzebuba.
— To są ropuchy.
— Na flaki rekina! Gdybyś nie powiedział mi tego ty, a ktoś inny, to bym pomyślał, że albo sobie ze mnie stroi żarty, albo że zwariował. To jakiś mało znany gatunek ropuchy?
W tej właśnie chwili przeciągły, donośny pisk, przeradzający się po chwili w skowyt poniósł się hen, daleko po rozległej puszczy, uciszając ropuszy koncert.
Moko uniósł wzrok do góry i chwycił trzymany u swego boku muszkiet. Gwałtowność tego gestu zdradzała dość silny niepokój.
— Coś mi się zdaje, że tym razem to wcale nie są odgłosy żaby, prawda, drogi Moko?
— Oczywiście, że nie! — wykrzyknął Afrykańczyk drżącym głosem.
— A więc co to takiego?
— Jaguar.
— Do stu biskajskich piorunów! Ten straszliwy drapieżnik?
— Tak, kamracie.
— Wolałbym dać sobie wypruć flaki trzem porywczym mężczyznom, niż mieć do czynienia z tym groźnym mięsożercą. Mówi się, że jeden jaguar wart jest tyle, co trzy tygrysy bengalskie.
— I afrykańskie lwy, kamracie.
— Do stu tysięcy rekinów!
— Co ci jest?
— Jeśli nas zaatakuje, nie będziemy mogli użyć naszych muszkietów.
— Dlaczego?
— Strzały usłyszałby gubernator i jego ludzie. Od razu dowiedzieliby się, że ktoś za nimi podąża i szybko przyśpieszyliby kroku.
— W takim razie zamierzasz walczyć z jaguarem za pomocą noża?
— Użyjemy szabli.
— Chciałbym to zobaczyć.
— Nie życz mi tego, drogi Moko.
Zwierzę zamiauczało po raz drugi; tym razem dźwięk, bliższy i głośniejszy niż poprzedni, rozbrzmiał w leśnych ciemnościach i przeszył strachem Afrykańczyka.
— Do diabła! — burknął pod nosem Carmaux, który zdradzał coraz większy niepokój.
— Robi się nieciekawie.
I w tej właśnie chwili ujrzał, jak Czarny Korsarz zrzuca z siebie pelerynę, która służyła mu podczas snu za okrycie, i zrywa się na równe nogi.
— Jaguar? — zapytał spokojnym tonem.
— Tak, panie kapitanie.
— Daleko stąd?
— Nie, i co gorsza wszystko wskazuje na to, że kieruje się w naszą stronę.
— Cokolwiek się stanie, nie używajcie muszkietów.
— Ten drapieżnik nas wszystkich pożre.
— Tak sądzisz, Carmaux? To się jeszcze okaże.
Złożył pieczołowicie pelerynę, owinął nią lewe ramię, dobył szabli i szybko wstał.
— Z której strony słyszałeś odgłosy?
— Stamtąd, kapitanie.
— Zaczekamy tu na niego.
— Mam obudzić Katalończyka i Van Stillera?
— Nie ma takiej potrzeby, sami sobie poradzimy. Bądźcie cicho i dorzućcie do ognia.
Wytężając słuch, można było usłyszeć pośród drzew kocie mruczenie przeplatane szelestem listowia. Drapieżnik z pewnością wyczuł obecność intruzów, poruszał się więc bardzo ostrożnie, licząc, że lada chwila uda mu się kogoś dopaść. Czarny Korsarz, nie chcąc dać się zaskoczyć przeciwnikowi, stał nieruchomo przy palenisku z szablą w dłoni, wodząc bacznie wzrokiem po otaczających go zewsząd zaroślach i nasłuchując, skąd nadchodzi niebezpieczeństwo. Za jego plecami ustawili się Carmaux i Moko. Pierwszy dzierżył w dłoni kordelas, drugi natomiast muszkiet, który jednak trzymał za lufę, by na wypadek zagrożenia użyć go w charakterze maczugi.
Szelest dobiegał od strony gęstszej połaci lasu i stawał się coraz głośniejszy. Zbliżało się też — tyle że powoli — kocie mruczenie. Jaguar stąpał bardzo ostrożnie. W pewnej chwili ucichły wszelkie odgłosy. Czarny Korsarz pochylił się do przodu, nadstawiając ucha. Wyprostowując się, zauważył w bliskiej od siebie odległości dwa przezierające przez zarośla błyszczące zielone punkciki, które nieruchomo się weń wpatrywały.
— Tam jest, panie kapitanie — powiedział szeptem Carmaux.
— Widzę go — odpowiedział Czarny Korsarz, nie tracąc rezonu.
— Zaraz się na nas rzuci.
— Tylko na to czekam.
— Diablo odważny mężczyzna z kapitana — wymamrotał pirat. — Nie przestraszyłby się samego Belzebuba i jego ogoniastej hałastry.
Jaguar zatrzymał się trzydzieści kroków od obozowiska, co dla takich drapieżników jak on — zdolnych skoczyć nawet dalej niż tygrysy — stanowiło odległość w sumie niewielką. Jednakże zwierzę wcale nie zamierzało atakować. Czyżby niepokoił je tlący się przy drzewie ogień, czy może raczej śmiała i niewzruszona postawa Czarnego Korsarza? Zwierzę odczekało chwilę przyczajone za zaroślami, nie przestając bacznie przyglądać się swojemu przeciwnikowi w pozycji gotowej do skoku. Po chwili błyszczące punkciki zniknęły.
Słychać było tylko chrzęst gałęzi i szelest liści, które wkrótce ucichły.
— Rozmyślił się — odetchnął z ulgą Carmaux. — Niech go kajmany108 pożrą w kilku kęsach!
— Raczej to on pożre kajmany, kamracie — odrzekł Moko.
Czarny Korsarz przez kilka minut nie ruszał się z miejsca, trzymając szablę w pogotowiu. Następnie, nie słysząc już żadnych niepokojących odgłosów, schował broń do pochwy, rozłożył pelerynę, zarzucił ją na siebie i ułożył się wygodnie pod drzewem, mówiąc:
— Gdyby postanowił wrócić, dajcie mi znać.
Carmaux i Afrykańczyk stanęli po drugiej stronie paleniska i rozpoczęli wartę, nadstawiając uszu i czujnie się rozglądając, nie bardzo bowiem chciało im się wierzyć, że drapieżnik spasował i odpuścił polowanie.
O godzinie dziesiątej nastąpiła zmiana warty. Carmaux i Afrykańczyk obudzili Van Stillera i Katalończyka, ostrzegli ich, że w pobliżu czai się drapieżnik, po czym pośpieszenie udali się na spoczynek, kładąc się tuż obok Czarnego Korsarza, który smacznie sobie spał, zupełnie jakby leżał w swojej kajucie na „Błyskawicy”.
Druga wachta upłynęła w większym spokoju od pierwszej, choć Van Stiller i jego kompan po kilkakroć słyszeli w leśnych ostępach miauczenie jaguara.
O północy, kiedy księżyc zagościł na niebie, rozpraszając mroki nocy, Czarny Korsarz dał sygnał do wymarszu. Wciąż żywił nadzieję, że nazajutrz uda mu się dogonić swojego śmiertelnego wroga.
Księżyc szczodrze rozświetlał bezchmurne nocne niebo, rzucając swoją bladą, srebrzystą poświatę na rozległą puszczę, choć zaledwie pojedyncze smugi światła przenikały przez gęste sklepienie utworzone przez olbrzymie liście.
Widoczność jednak nie była wcale zła, co pozwoliło piratom poruszać się całkiem szybko przed siebie i w porę dostrzegać napotykane po drodze przeszkody.
Nagle jednak zgubili trop; ścieżka przetarta przez gubernatora i jego ludzi urwała się. Wcale ich to nie zmartwiło, wiedzieli bowiem, że wróg podążał na południe, w kierunku Gibraltaru, gdzie zamierzał się ukryć. Szli więc dalej zgodnie ze wskazówkami busoli109, ufając, że prędzej czy później go dogonią. Śmiało parli naprzód, torując sobie z mozołem drogę i pokonując opór stawiany przez gałęzie, liany i wyboiste korzenie, aż po około piętnastu minutach idący na przedzie pochodu Katalończyk nagle przystanął.
— Co się dzieje? — zapytał stąpający tuż zanim Czarny Korsarz.
— Po raz trzeci już w trakcie naszej wyprawy słyszę podejrzane odgłosy.
— Co to tym razem za odgłosy?
— Mam wrażenie, jakby ktoś szedł równolegle do nas, po drugiej stronie tej gęstwiny.
— Co za dźwięki słyszałeś?
— Trzask łamanych gałęzi i szelest deptanych liści.
— Czyżby ktoś nas śledził? — zapytał Czarny Korsarz.
— Tylko kto? Nikt nie ośmieliłby się zapuścić nocą w te dziewicze lasy — odpowiedział Katalończyk.
— Może to ktoś z oddziału gubernatora?
— Hmm... Raczej nie, bo oni są daleko przed nami.
— A zatem jakiś Indianin.
— Być może, choć ja osobiście wątpię, żeby to był Indianin. Ooo! Słyszeliście?
— Tak — przytaknęli piraci i Afrykańczyk.
— Ktoś oddalony o kilka kroków od nas złamał gałąź — odparł Katalończyk.
— Gdyby nie ta gęstwina, można by było iść zobaczyć, kto się tam czai — rzekł Czarny Korsarz, dobywając jednocześnie szabli.
— Sprawdzimy?
— Postrzępilibyśmy sobie tylko ubrania w tych ciernistych zaroślach, ale twoja odwaga jest godna podziwu.
— Dziękuję — odpowiedział Hiszpan. — Takie słowa w twoich ustach wiele dla mnie znaczą. Co zatem zamierzasz?
— Iść naprzód. Szable w dłoń. Pod żadnym pozorem nie używajcie muszkietów.
— Naprzód zatem.
Drużyna szła więc dalej, ostrożnie i bez pośpiechu.
Dotarli do wąskiego prześwitu otwierającego się pośród wysokich palm oplecionych gęstą siecią lian, gdy nagle jakaś ciężka masa powaliła na ziemię idącego na czele pochodu Hiszpana.
W pierwszej chwili piraci myśleli, że na nieszczęśnika spadła jakaś wielka gałąź. Jednak ochrypły ryk, który po chwili usłyszeli, nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
Z piersi upadającego na ziemię Katalończyka dobył się przeraźliwy krzyk. Szybko się odwrócił na plecy, próbując uwolnić się od miażdżącego uścisku drapieżnika.
— Ratunku! — krzyknął. — Zaraz rozszarpie na strzępy!
Czarny Korsarz, gdy tylko otrząsnął się z zaskoczenia, rzucił się na odsiecz. Z szybkością błyskawicy dopadł do zwierzęcia i ugodził je szablą. Ranione ostrzem zwierzę porzuciło niedoszły łup i skierowało swą złość na nowego przeciwnika, gotowe wpić mu kły w gardło.
Czarny Korsarz cofnął się o kilka kroków. Wymierzając lśniące ostrze szabli w drapieżnika, szybkim gestem owinął pelerynę wokół lewego ramienia. Po chwili wahania zwierzę skoczyło przed siebie z desperacką odwagą. Powaliło na ziemię Van Stillera, po czym wymierzyło potężny cios łapą w stojącego tuż obok Carmaux.
Czarny Korsarz nie zamierzał stać bezczynnie. Na widok swoich kompanów w opresji znów rzucił się na jaguara i zaczął siec go szablą, jednocześnie uważając, by zanadto się do niego nie zbliżyć, w przeciwnym razie rozsierdzone zwierzę z łatwością rozerwałoby go na strzępy swoimi szponami.
Jaguar wycofywał się z rykiem, szukając przestrzeni, która pozwoliłaby mu wziąć rozbieg i przypuścić atak, lecz Czarny Korsarz nie odpuszczał i odważnie na niego nacierał.
Wystraszone, prawdopodobnie poważnie zranione, zwierzę odwróciło się nagle i wskoczyło między zarośla. Słychać było tylko przeciągłe, pełne cierpienia zawodzenie: „auu”, „auu”.
— Cofnijcie się wszyscy! — krzyknął Czarny Korsarz w obawie, że zwierzę zaraz wróci i się na nich rzuci.
— Do stu hamburskich piorunów! — krzyknął Van Stiller, który na szczęście w starciu z drapieżnikiem nie odniósł żadnych obrażeń. — Trzeba go zastrzelić, żeby uśmierzyć jego głód!
— Żadnego strzelania, powiedziałem! — odparł Czarny Korsarz.
— Już miałem mu rozwalić
Uwagi (0)