Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖
Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.
- Autor: Emilio Salgari
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emilio Salgari
Na rozkaz Morgana jako pierwsi do szalup wsiedli najsprawniejsi i najlepiej zbudowani. Po chwili na mostku kapitańskim pojawił się Czarny Korsarz.
— Panie Kapitanie — zwrócił się do niego zastępca — nie mamy ani chwili do stracenia. Lada chwila zacznie się szturm twierdzy, ale to nasi korsarze muszą odegrać pierwszoplanową rolę w tym ataku.
— Czy Franciszek l’Olonnais wydał jakiś rozkaz?
— Tak, kapitanie. Flota ma zachować ostrożność i nie narażać się na ogień armatni z twierdzy.
— Słusznie. Powierzam ci dowództwo nad moją „Błyskawicą” — odparł.
Następnie w okamgnieniu założył na siebie przyniesiony mu właśnie przez kwatermistrza kirys, po czym zszedł do czekającej nań pod drabiną od strony bakburty wielkiej szalupy z trebuszem98 i trzydziestoma ludźmi na pokładzie.
Powoli świtało, trzeba było zatem niezwłocznie zejść na ląd, a następnie znienacka przypuścić atak, zanim broniący twierdzy Hiszpanie zdążą wezwać posiłki.
Wszystkie szalupy, wypełnione po brzegi uzbrojonymi piratami, mknęły chyżo po falach w kierunku plaży porośniętej lasem pnącym się stromym zboczem ku wzgórzu, na którego szczycie wznosiła się niedostępna twierdza wyposażona w szesnaście dział dużego kalibru i najprawdopodobniej pełna nieugiętych obrońców. Wystrzał z dowodzonego przez Franciszka l’Olonnais statku postawił Hiszpanów na równe nogi. Skierowali na nieprzyjaciela zmasowany ogień, a kilka oddziałów żołnierzy pobiegło w dół po zboczu wzgórza, żeby zastąpić drogę nacierającym korsarzom.
Niezliczone pociski wybuchały dookoła szalup, wzbijając fontanny wody.
Dzięki błyskawicznym unikom i zręcznym wirażom nieprzyjacielowi nie udało się jednak zatopić korsarskich łódek.
Trzy szalupy — pierwsza pod dowództwem Franciszka l’Olonnais, druga Czarnego Korsarza, trzecia zaś Michała Baska — wysunęły się na czoło i dzięki najtęższym w pirackich szeregach wioślarzom pruły morskie fale z zawrotną prędkością, chcąc dobić do brzegu, zanim hiszpańscy żołnierze biegnący w dół przez zalesione zbocze zajmą pozycje wzdłuż plaży.
Korsarskie okręty z kolei zostały w tyle, trzymając się w bezpiecznej odległości od pola rażenia szesnastu nieprzyjacielskich armat broniących dostępu do górującej nad miastem twierdzy. Dowodzona przez Morgana „Błyskawica” natomiast podpłynęła na odległość tysiąca stóp, by ogniem swoich dwóch dział rufowych osłaniać schodzących na ląd piratów.
W ciągu piętnastu minut, pomimo bezlitosnego ostrzału, pierwsze szalupy dobiły do brzegu. Korsarze i bukanierzy błyskawicznie zeszli na ląd i nie czekając na pozostałych kamratów, rzucili się przed siebie w kierunku Hiszpanów, którzy nie zdążyli dobiec do samego brzegu i zasadzili się w gąszczu porastającym górskie zbocze.
— Do ataku, moi dzielni piraci! — krzyknął Franciszek l’Olonnais.
— Naprzód, wilki morskie! — zagrzmiał głos Czarnego Korsarza, który ruszył do przodu, trzymając w prawej ręce szpadę, w lewej zaś pistolet.
Zaatakowani z zaskoczenia Hiszpanie zaczęli zapalczywie miotać gradem pocisków. Te jednak nie trafiały nieprzyjaciela, który nacierał pod osłoną porastających górskie zbocze drzew i zarośli. Silny ostrzał z twierdzy rozrywał na strzępy porastające wzgórze drzewa, które z łoskotem padały na ziemię. Połamane gałęzie rozpryskiwały się na prawo i lewo, a rozprute pociskami strzępy liści i owoców spadały lawiną na głowy nacierających marynarzy. Nic jednak nie było w stanie powstrzymać szturmu nieustraszonych korsarzy i bukanierów z Tortugi. Z siłą rozpędu niszczącej wszystko na swej drodze trąby powietrznej uderzyli w oddziały hiszpańskie, które pomimo zaciekle stawianego oporu padały jak muchy sieczone ostrzem kordelasów. Nieliczni salwowali99 się ucieczką, chcąc ujść z życiem. Większość jednak wolała polec z bronią w ręku, niż się poddać.
— Na twierdzę! — krzyknął Franciszek l’Olonnais.
Ośmieleni pierwszym zwycięstwem korsarze wbiegli na wzgórze pod osłoną gęstej roślinności.
Teraz było ich ponad pięciuset, bo tymczasem dołączyli do nich kolejni kamraci. A wejście na szczyt wcale nie należało do najłatwiejszych, zważywszy, że nie mieli na wyposażeniu drabin. W dodatku hiszpański garnizon, złożony z dwustu pięćdziesięciu dzielnych, dobrze wyszkolonych żołnierzy, stawiał zaciekły opór i nie dawał za wygraną. I nic nie wskazywało, że w ogóle da.
Położenie twierdzy na znacznej wysokości pozwalało prowadzić nieprzerwany ostrzał. Nawałnica pocisków siarczystym ogniem spadała na las, przez który posuwali się naprzód, narażając się na straszliwą śmierć w ogniu. Franciszek l’Olonnais i Czarny Korsarz, widząc, jakże zajadły jest opór wroga, postanowili się naradzić.
— Stracimy zbyt wielu ludzi — powiedział Franciszek l’Olonnais. — Trzeba znaleźć sposób, który pozwoli nam zrobić breszę100, w przeciwnym razie damy się powybijać jak kaczki.
— Sposób jest tylko jeden — odrzekł na to Czarny Korsarz.
— Zamieniam się w słuch!
— Musimy spróbować wysadzić w powietrze fragment muru.
— To istotnie najlepszy sposób, ale któż się podejmie takiego wyzwania?!
— Ja to zrobię — usłyszeli głos za swoimi plecami.
Odwrócili się i ujrzeli Carmaux, któremu towarzyszył jego nieodłączny kompan Van Stiller i ich kamrat Moko.
— Ach, to ty, huncwocie! — rzekł Czarny Korsarz. — Co tu robisz?
— Podążałem twoim śladem, kapitanie. Wybaczyłeś mi, więc nie obawiałem się, że każesz mnie rozstrzelać.
— I słusznie, że się nie obawiałeś. Ale za to pójdziesz podłożyć bombę.
— Tak jest, panie kapitanie. Potrzebuję mniej więcej kwadransa — odparł Carmaux, po czym zwrócił się do swoich dwóch kompanów:
— Van Stiller, podejdź no tu! A Ty, Moko, przynieś mi trzydzieści funtów prochu i dobry lont.
— Mam nadzieję, że zobaczę cię jeszcze żywego — odparł Czarny Korsarz ze wzruszeniem w głosie.
— Dziękuję za dobre słowo, kapitanie — odpowiedział Carmaux, po czym oddalił się pośpiesznie.
Tymczasem korsarze i bukanierzy przedzierali się dalej przez leśną gęstwinę. Starali się celować tak, żeby odepchnąć Hiszpanów od blank101 i zastrzelić artylerzystów.
Twierdza jednak broniła się zawzięcie, rażąc przeciwnika piekielnym ogniem. Przypominała plujący lawą wulkan. Na wysokości murów unosiły się kłęby dymu dziurawionego co chwila ogniem wystrzałów przez szesnaście dział armatnich. Pociski i odłamki pruły poszycie leśne, rozszarpując na strzępy rośliny i krzaki, pośród których chowali się korsarze w oczekiwaniu na odpowiedni moment do podjęcia szturmu.
Wtem na szczycie wzgórza rozległ się donośny wybuch, który poniósł się szerokim echem przez lasy ku morzu. Słup ognia wzbił się ku niebu nad jednym z boków twierdzy, a następnie deszcz odłamków runął na drzewa, łamiąc gałęzie oraz kalecząc i zabijając wcale niemało napastników.
Pośród armatniego huku, wystrzałów muszkietów i krzyków hiszpańskich żołnierzy zabrzmiał donośny głos Czarnego Korsarza:
— Do ataku, wilki morskie!
Na widok ruszającego pędem w kierunku breszy dowódcy korsarze i bukanierzy wraz z Franciszkiem l’Olonnais rzucili się biegiem w ślad za nim, pokonując kolejne wzniesienia i roztaczającą się przed twierdzą polanę. Podłożony przez Carmaux i jego kamratów ładunek zrobił wyłom w jednym z głównych bastionów.
Czarny Korsarz przedostał się do środka przez rozerwany wybuchem mur, mijając gruzy i przewrócone działa armatnie, a jego wspaniała szpada dzielnie odpierała ciosy pierwszych nieprzyjaciół, którzy nadbiegli, by bronić dostępu do wnętrza twierdzy. Zaraz za nim, krzycząc dla postrachu na całe gardło, nadbiegli korsarze i niczym rwący potok wdarli się do środka, tratując i siekąc kordelasami żołnierzy, którzy próbowali ich powstrzymać u wyłomu muru.
Dwustu pięćdziesięciu obrońców fortu ustąpiło pod naporem wroga. Niektórzy wycofali się i próbowali bronić się jeszcze na blankach, ale zostali rozgromieni, następnie zgromadzili się na dziedzińcu, broniąc dostępu do flagi Hiszpanii, jednak zajadle napierający wróg przerwał utworzony wokół masztu pierścień. Hiszpanie rozpierzchli się na wszystkie strony, kontynuując walkę, woleli bowiem zginąć zamiast złożyć broń i się poddać.
Po zdobyciu flagi Czarny Korsarz skierował swoją uwagę na pozbawione obrony miasto. Wraz z oddziałem stu zbrojnych zbiegł zboczem ku wyludnionemu już Maracaibo.
Mieszkańcy miasta zdążyli tymczasem uciec do lasu, w którym ukryli wszelkie kosztowności. Tyle że kosztowności nie obchodziły Czarnego Korsarza nic a nic.
Celem zorganizowanej przezeń zbrojnej wyprawy nie było złupić miasto, ale dopaść znienawidzonego zdrajcę.
Wiedziony pragnieniem zemsty Czarny Korsarz czym prędzej skierował się do pałacu gubernatora na Plaza de Granada, a wraz z nim towarzyszący mu oddział stu zbrojnych, którzy ledwo co za nim nadążali.
Tymczasem okazało się, że także pałac był opustoszały, a jego wrota stały otworem, bez straży na warcie.
„Czyżby wywinął mi się z rąk?” — rozmyślał w duchu Czarny Korsarz, zaciskając zęby ze złości. „Choćbym miał go ścigać na sam kraniec kontynentu, za żadne skarby nie odpuszczę”.
Na widok otwartej bramy towarzyszący mu piraci zatrzymali się w obawie przed zasadzką. On też obawiał się jakiejś niespodzianki, tym niemniej odważnie, ale i ostrożnie podążał naprzód.
Już miał przekroczyć próg i wejść na dziedziniec, gdy nagle poczuł na swoim ramieniu potężną dłoń, która powstrzymała jego śmiały zamiar. Niespodziewanie usłyszał głos:
— Panie kapitanie, proszę pozwolić, że ja wejdę pierwszy.
Zatrzymał się, marszcząc czoło. Przed nim stał Carmaux, cały umorusany prochem, w postrzępionych łachach, z twarzą broczącą krwią. Mimo to sprawiał wrażenie bardziej żywiołowego niż zazwyczaj.
— Znowu ty! — wykrzyknął. — Sądziłem, że wybuch cię nie oszczędzi.
— Złego licho nie bierze, kapitanie. Źli więc muszą być i moi towarzysze niedoli, hamburczyk i Afrykańczyk, którzy też uszli z życiem.
— To wspaniała nowina! Ruszajmy więc!
Carmaux i jego kamraci, którzy właśnie w tej chwili nadeszli, podobnie jak i on czarni od prochu i pyłu i wcale w nie mniej opłakanym stanie, ruszyli przed siebie w kierunku dziedzińca, trzymając w dłoniach kordelasy i pistolety. Czarny Korsarz i wszyscy pozostali piraci podążyli w ślad za nimi. W środku jednak nie było żywej duszy.
Żołnierze, służący, koniuszy, niewolnicy — wszyscy jak jeden mąż uciekli, szukając schronienia w gęstej puszczy porastającej całe wybrzeże. Na miejscu ostał się zaledwie jeden koń, który ze złamaną nogą leżał na ziemi.
— I tyle ich widziano... — skomentował Carmaux. — Trzeba umieścić na drzwiach kartkę z napisem: „Pałac do wynajęcia”.
— Chodźmy na górę! — rozkazał Czarny Korsarz.
Piraci wbiegli schodami na wyższe piętra, ale i tam wszystkie drzwi były pootwierane na oścież, w salach i komnatach nie było żywego ducha, meble leżały powywracane do góry nogami, wieka drewnianych kufrów były odchylone, a kufry w środku puściusieńkie. Wszystko wskazywało na rejteradę102 w popłochu. Wtem w jednej z komnat dało się słyszeć odgłosy szamotaniny. Czarny Korsarz pędem ruszył przed siebie, zaglądając po drodze do wszystkich sąsiednich pomieszczeń. Z jednej z nich Carmaux i Van Stiller wyprowadzali właśnie obezwładnionego żołnierza hiszpańskiego. Był to mężczyzna wysoki, szczudłowaty, chudy jak patyk.
— Poznajesz go, kapitanie? — krzyknął Carmaux, popychając gwałtownie nieszczęśnika.
Doprowadzony przed oblicze Czarnego Korsarza żołnierz zdjął stalowy hełm, z którego wystawało wyliniałe i wyświechtane pióro. Następnie pochylił swoje wychudłe plecy i spokojnym tonem rzekł:
— Czekałem na ciebie, panie, rad jestem cię widzieć.
— A niech mnie! — krzyknął Czarny Korsarz. — To znowu ty?!
— Tak, to ja, Hiszpan z lasu we własnej osobie — odparł z uśmiechem tyczkowaty mężczyzna. — Nie chciałeś mnie powiesić, a więc żyję.
— Jeszcze się doigrasz, szelmo!
— Czyżbym zatem źle zrobił, że na ciebie zaczekałem? Jeśli tak, to powinienem był się ulotnić razem z pozostałymi.
— Ty na mnie czekałeś?
— A czy ktoś mnie powstrzymywał przed ucieczką?
— To prawda. Zatem dlaczego zostałeś?
— Bo chciałem raz jeszcze zobaczyć tego, który okazał mi łaskę i darował życie, gdy tamtej pamiętnej nocy wpadłem w jego ręce.
— Dlaczego jeszcze?
— Bo mam zamiar oddać drobną przysługę Czarnemu Korsarzowi.
— Ty mnie?
— No tak — odparł Hiszpan z uśmiechem. — A co, dziwi cię to?
— Nie ukrywam, że tak.
— Panie, musisz zatem wiedzieć, że gdy gubernator dowiedział się, że nie zawisłem na gałęzi, bo łaskawie darowałeś mi życie, w ramach rewanżu kazał mnie stłuc na kwaśne jabłko — dwadzieścia pięć soczystych razów! Mnie? Okładać kijem mnie?! Nazywam się don Bartolomeo z rodu Barbozów i Camarguów, jestem potomkiem najstarszych rodów szlacheckich Katalonii! Carramba!
— Odpuść sobie!
— Poprzysiągłem sobie zemstę na tym Flamandczyku, który hiszpańskich żołnierzy traktuje jak psy, a szlachciców jak indiańskich niewolników. I postanowiłem na ciebie zaczekać. Przecież przybyłeś tu po to, żeby go zabić. Tyle że on uciekł, kiedy zorientował się, że zdobędziesz twierdzę.
— Uciekł?
— Tak, ale wiem, gdzie. Pomogę ci go dopaść.
— Nie oszukujesz mnie czasem? Jeśli okaże się, że kłamiesz, obedrę cię żywcem ze skóry.
— Przecież masz nie w garści — odrzekł żołnierz.
— To prawda.
— Możesz mnie więc obedrzeć ze skóry, kiedy zechcesz.
— Mów więc, gdzie się podziewa Van Gould?
— W lesie.
— I dokąd się kieruje?
— Do Gibraltaru.
— Drogą prowadzącą wzdłuż brzegu?
— Tak, kapitanie.
— Znasz tę drogę?
— Lepiej niż ci, którzy mu towarzyszą.
— Ilu ich jest?
— Jeden oficer i siedmiu zaufanych żołnierzy. Tylko mała grupa jest w stanie przedrzeć się przez gęstą dżunglę porastającą wybrzeże.
— A gdzie się podziali pozostali żołnierze?
— Pouciekali każdy w inną stronę.
— Dobrze wiedzieć — odparł Czarny Korsarz. — Ruszajmy w pościg, ten niegodziwiec Van Gould nie zazna spokoju ani za dnia, ani w nocy. Czy ma ze sobą konie?
— Owszem, ale wkrótce je porzuci, bo nic mu tam po nich.
— Zaczekaj tu na mnie.
Czarny Korsarz wszedł
Uwagi (0)