Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖
Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.
- Autor: Emilio Salgari
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Czarny Korsarz - Emilio Salgari (biblioteka dla dzieci i młodzieży txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emilio Salgari
Trzy dni po potyczce z pokładu „Błyskawicy” dostrzeżono wybrzeża Jamajki, wtedy też piraci spotkali się ze swymi kamratami, żeglującymi na uprzednio zdobytej hiszpańskiej fregacie, która w czasie huraganu schroniła się u tych wybrzeży. Statek wciąż nie miał grotmasztu, lecz załoga wzmocnieniami usztywniła pozostałe maszty i rozwinęła wszystkie zapasowe żagle, jakie tylko znalazły się w lukach. Śpieszyli ile sił w stronę Tortugi, obawiając się niechcianych spotkań z hiszpańskimi okrętami.
Gdy oba statki zbliżyły się do siebie, Czarny Korsarz wypytał o zdrowie rannych, a następnie popłynął dalej na południe, chcąc jak najszybciej dotrzeć do przesmyku prowadzącego na jezioro Maracaibo.
Flota przepłynęła przez zadziwiająco spokojne Morze Karaibskie bez przygód. Nocą, czternastego dnia od wypłynięcia z Tortugi, Czarny Korsarz dostrzegł w oddali niewielką latarnię morską na przylądku Paraguana, która strzegła żeglugi u ujścia małej zatoki.
— Nareszcie! — wykrzyknął pirat, a oczy mu rozbłysły. — Może jutro nadejdzie w końcu ten dzień, kiedy morderca moich braci pożegna się ze światem żywych.
Czarny Korsarz przywołał Morgana, który właśnie obejmował wachtę na pokładzie, i rzekł:
— Tej nocy na statku wszystkie światła mają być wygaszone. To rozkaz Franciszka l’Olonnais. Hiszpanie nie mogą nas dostrzec, inaczej mieszkańcy uciekną z miasta wraz ze wszystkimi kosztownościami.
— Zatrzymamy się tutaj, u wejścia do zatoki?
— Nie, flota popłynie aż do przesmyku i jutro o świcie napadniemy na miasto.
— Zaatakujemy od strony lądu?
— Tak, razem z bukanierami Franciszka l’Olonnais. Podczas gdy flota będzie ostrzeliwała fort z morza, my napadniemy na Maracaibo, by odciąć gubernatorowi odwrót do Gibraltaru. O świcie szalupy mają być gotowe do opuszczenia na morze i wyposażone w spingardy92.
— Rozkaz, kapitanie.
— Zresztą — dodał Czarny Korsarz — będę przez cały czas na mostku. Zejdę tylko do kajuty po kirys93.
Zostawił Morgana samego i zszedł do nadbudówki. Gdy otwierał drzwi do swojej kajuty, poczuł dobrze mu znany delikatny zapach perfum.
— Dziwne! — zdumiał się. — Gdybym nie był pewny, że dziewczyna została na Tortudze, mógłbym przysiąc, że tu była.
Obejrzał się wkoło, ale po wygaszeniu świateł zapanowały zupełne ciemności. Jednak wydawało mu się, że w kącie kajuty dostrzegł białą postać, opartą o jedno z okien wychodzących na morze.
Czarny Korsarz był odważnym człowiekiem, niemniej był także przesądny. Widząc biały cień nieruchomy w ciemnościach, poczuł, jak zimny pot zrosił mu czoło.
— Czyżby to był duch Czerwonego Korsarza? — wyszeptał, cofając się pod przeciwległą ścianę. — Zjawia się, by przypomnieć mi o przyrzeczeniu, które złożyłem tamtej nocy? To możliwe, że jego dusza opuściła miejsce wiecznego spoczynku?
Prawie natychmiast zawstydził się swojego strachu i zabobonnego lęku. Wyjął mizerykordię z pochwy uczynił krok naprzód i powiedział:
— Kim jesteś? Mów albo zabiję.
— To ja, kapitanie — na dźwięk tego słodkiego głosu Czarnemu Korsarzowi drgnęło serce.
— Ty! — wzruszenie odebrało mu głos. — Ty, pani, na „Błyskawicy”? Myślałem, że zostałaś na Tortudze. Powiedz mi, oszalałem?
— Nie, panie — zaprzeczyła dziewczyna.
Czarny Korsarz rzucił się do przodu, mizerykordia z brzękiem upadła na podłogę. Wyciągnął ręce w stronę dziewczyny, chwycił ją w ramiona, całując koronki wysokiego kołnierzyka zdobiącego jej suknię.
— Ty tutaj? — wyszeptał drżącym głosem. — Skąd się tu wzięłaś? Jak weszłaś na pokład?
— Nie wiem czy mogę... — odpowiedziała zakłopotana.
— Mów, pani.
— Dobrze... Chciałam płynąć z tobą.
— A więc mnie kochasz! Powiedz mi: to prawda?
— Tak — szepnęła cichutko.
— Dziękuję ci... teraz bez strachu mogę pójść na spotkanie śmierci.
Wypuścił ją z ramion, wyciągnął krzesiwo i zapalił świece, które postawił w rogu kajuty, by światło nie odbijało się od powierzchni morza.
Honorata stanęła przy oknie. Owinięta w biały, koronkowy płaszcz, z kapeluszem na głowie, rękami kurczowo ściskała bijące serce. Jej błyszczące oczy spoglądały na Czarnego Korsarza, który stał przed nią wyprostowany jak struna, już nie blady, smutny i zadumany, lecz z uśmiechem na ustach, który zdradzał nieskończone szczęście.
Patrzyli tak na siebie bez słów, zadziwieni tym wzajemnym wyznaniem, być może długo skrywanym i żywionym, ale nieoczekiwanym. Czarny Korsarz chwycił dziewczynę za rękę, posadził na krześle i powiedział:
— Powiedz mi, pani, jakim cudem się tutaj znalazłaś? Przecież powiedziałem ci „żegnaj” w moim własnym domu. Nie mogę ciągle uwierzyć, że tu jesteś.
— Powiem ci, panie, jeśli dasz mi słowo, że wybaczysz moim wspólnikom.
— Wspólnikom?
— Zrozum, że sama nie zdołałabym po kryjomu dostać się na „Błyskawicę” i do tego spędzić czternastu dni w kabinie zamkniętej na klucz.
— Niczego nie potrafię ci odmówić. Wybaczam więc tym, którzy złamali moje rozkazy, ponieważ zrobili mi niezwykłą niespodziankę. Ich imiona, pani.
— Van Stiller, Carmaux i Moko.
— A to hultaje! — wykrzyknął Czarny Korsarz. — Powinienem był się domyślić. Ale jak udało ci się namówić ich do pomocy? Piraci, którzy złamią rozkaz kapitana, muszą odebrać sobie życie.
— Byli przekonani, że nie sprawią ci przykrości, panie. Odkryli, że skrycie się we mnie kochasz.
— A jak wprowadzili cię na statek?
— Zrobili to w nocy, przebrali mnie za marynarza, by nikt nie zorientował się, że tu jestem.
— I ukryli cię w jednej z kajut? — roześmiał się pirat.
— W tej, która przylega do twojej.
— A ci nicponie, gdzie się pochowali?
— W ładowni, ale odwiedzali mnie często i przynosili jedzenie, które kradli ze spiżarni kucharza.
— Szczwane lisy! Surowi są jak morze, a wiedzą, co to uczucie. Igrają ze śmiercią, ale pragną szczęścia swojego kapitana. Kto wie, ile ono jeszcze potrwa! — dodał po chwili prawie ze smutkiem.
— Dlaczego? — zaniepokoiła się Honorata.
— Za dwie godziny wzejdzie świt i będę musiał cię opuścić.
— Tak prędko? Dopiero się spotkaliśmy, a już myślisz o odejściu! — z bólem powiedziała dziewczyna.
— Jak tylko słońce wzejdzie nad horyzontem, piraci z Tortugi stoczą jedną z najstraszliwszych bitew, w jakich kiedykolwiek przyszło im brać udział. Fort, który skrywa za swymi murami mojego śmiertelnego wroga, zostanie ostrzelany z osiemdziesięciu dział, a sześciuset marynarzy gotowych na śmierć rzuci się do ataku. Ja będę im przewodził.
— Naprzeciw śmierci! — przeraziła się. — A co, jeśli dosięgnie cię kula?
— Życie ludzkie jest w rękach Boga, pani.
— Przysięgnij mi, że będziesz ostrożny.
— To niemożliwe. Dwa lata już czekam, by go dorwać i ukarać.
— Za co tak bardzo go nienawidzisz?
— Zabił mi trzech braci i dopuścił się strasznej zdrady.
— Jakiej?
Czarny Korsarz nie odpowiedział. Zrobił się ponury jak chmura gradowa i zaczął krążyć po kajucie. Honorata obserwowała go z żywym niepokojem na twarzy. W końcu usiadł obok niej i powiedział:
— Posłuchaj mnie i sama oceń, czy moja nienawiść jest uzasadniona.
Dziesięć lat już minęło od tamtych czasów, lecz pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. W 1686 pomiędzy Francją i Hiszpanią wybuchła wojna o Flandrię94. Ludwik XIV, będąc u szczytu swojej potęgi, jak żaden władca pożądał sławy. Jego największym pragnieniem było zdeptanie Hiszpanów, którzy pod wodzą księcia Alby bezkarnie najeżdżali francuskie wsie i miasteczka, biorąc je w jarzmo ogniem i żelazem, i którzy odnosili wszędzie zwycięstwa, mając nad francuskim wojskiem przewagę w polu. W tamtym czasie Ludwik XIV miał silne wpływy w Sabaudii95 i zażądał zbrojnego wsparcia od księcia Wiktora Amadeusza II. Władca Sabaudii władał mało liczącym się państewkiem, nie mógł więc odmówić i wysłał królowi trzy najlepiej uzbrojone regimenty96: z Aosty, z Nicei i z Mariny. W tym ostatnim ja i moi trzej bracia służyliśmy jako oficerowie; najstarszy z nas miał trzydzieści lat, najmłodszy, ten, który później stał się Zielonym Korsarzem, zaledwie dwadzieścia. Wraz z naszym regimentem udaliśmy się na flandryjską granicę, gdzie okrywając się chwałą, odnieśliśmy wiele zwycięstw w potyczkach nad brzegami Skaldy, w Gand i w Torunay. Wojska sprzymierzone zwyciężały na wszystkich frontach, sukcesywnie spychając Hiszpanów w stronę Antwerpii. Pewnego dnia, który był dla nas wyjątkowo pechowy, część naszego regimentu zapuściła się aż do ujścia Skaldy i zajęła opuszczoną przez nieprzyjaciela twierdzę zbudowaną na skale. Tam zaskoczył nas wróg, który przewyższał nas liczebnie, a atak był tak nagły, że ledwo udało nam się uciec za mury, zabierając ze sobą artylerię. Znaleźliśmy się w oblężeniu; dookoła nas nieprzyjacielskie wojska, które przewyższały nas dziesięciokrotnie, zacieśniały krąg, na domiar złego byliśmy całkowicie odcięci od sprzymierzonych z nami Francuzów. Hiszpanie za wszelką cenę chcieli odbić twierdzę, która była dla nich jednym z ważniejszych punktów strategicznych strzegących brodów na Skaldzie. Nie mieliśmy innego wyjścia jak poddać się albo zginąć w obronie warowni. Układanie się z Hiszpanami nie wchodziło w grę. Złożyliśmy przysięgę, że będziemy bronić proporca książąt sabaudzkich, choćby miało nas to kosztować życie pod gruzami szańca.
Ludwik XIV na dowódcę naszego regimentu wyznaczył — do dziś nie wiem, z jakiego powodu — podeszłego już wiekiem flamandzkiego księcia. Był to doświadczony żołnierz, zasłużony na polu walki i to on dowodził obroną podczas oblężenia. Wrogowie nacierali nieustannie, a my z jednakową siłą odpieraliśmy ich ataki. Każdego dnia artyleryjski ogień wroga niszczył nasze bastiony i stanowiska, a my za każdym razem trwaliśmy w gotowości, nocą naprawiając zniszczone szańce. Oblężenie trwało piętnaście długich dni i nocy i obu stronom przyniosło wiele strat. Gdy tylko Hiszpanie wzywali nas do poddania się, w odpowiedzi na ich haniebną propozycję natychmiast słaliśmy im za mury porcję żelaza.
Mój najstarszy brat był sercem całej obrony; odważny, silny, doskonale władał bronią, śmiało dowodził artylerią i piechotą, zawsze pierwszy w ataku, ostatni w odwrocie. Jego nieugięta postawa zrodziła w sercu Flamandczyka ślepą zazdrość, co — jak się okazało — miało dla nas straszne konsekwencje. Niepomny na przysięgę złożoną sabaudzkim książętom i nie bacząc na to, że splamił imię jednego z najświetniejszych rodów, Flamandczyk poszedł na układy z Hiszpanami i zdradził im wejście do twierdzy. Ceną za ten nikczemny układ było stanowisko gubernatora w południowoamerykańskich posiadłościach i pokaźna suma pieniędzy. Pewnej nocy z pomocą swoich flamandzkich krewniaków otworzył tajemne przejście, przez które podkradli się hiszpańscy żołnierze, czekający na znak w pobliżu twierdzy. Mój starszy brat wraz z kilkoma wojakami stał na straży nieopodal wyjścia z tunelu. Od razu zorientował się, że Hiszpanie weszli do środka, i wszczął alarm. Niestety! Zdrajca z pistoletami gotowymi do strzału zaczaił się na niego za rogiem bastionu. Gdy nadbiegł mój brat, wystrzelił prosto w niego, śmiertelnie go raniąc. Wrogowie wdarli się do środka, atakując nas z dziką furią. Walczyliśmy o każdy fragment muru, o każdy szaniec, lecz na próżno, twierdza upadła. Ja i moi pozostali przy życiu bracia wraz z grupą zaufanych osób salwowaliśmy się ucieczką do Coutray. Powiedz mi zatem pani, przebaczyłabyś takiemu człowiekowi?
— Nie, panie — odparła księżniczka.
— I tak też było. Przysięgaliśmy, że zabijemy zdrajcę i pomścimy śmierć naszego brata. Po zakończeniu wojny szukaliśmy go długo, najpierw we Flandrii, potem w Hiszpanii. Kilka lat później dowiedziałem się, że został mianowany gubernatorem jednej z największych amerykańskich kolonii. Nie namyślając się długo, razem z braćmi wyruszyliśmy za ocean, a pragnienie zemsty i ukarania zdrajcy trawiło nas jak gorączka. By go dosięgnąć, staliśmy się korsarzami. Zielony Korsarz, który miał z nas najmniej doświadczenia, krewki był bardzo i niecierpliwy, pewnego dnia odpłynął spróbować szczęścia. Nie udało mu się; los go nie oszczędził, wpadł w ręce naszego wroga i został powieszony jak pospolity rzezimieszek. Nie lepszy los czekał Czerwonego Korsarza. Obu osobiście zdjąłem z szubienicy. Spoczywają teraz na dnie morza, gdzie czekają na zemstę, i jeśli mi Bóg dopomoże, za dwie godziny dopełnię złożonej przysięgi.
— Co z nim zamierzasz uczynić?
— Powieszę go, pani — odparł zimno Czarny Korsarz. — A potem wyrżnę wszystkich, którzy noszą jego nazwisko. Zniszczył moją rodzinę, więc ja zniszczę jego. Przysiągłem to w noc, gdy Czerwony Korsarz spoczął na dnie morza, i dotrzymam słowa.
— A gdzie właściwie jesteśmy? Jakim miastem rządzi ten człowiek?
— Wkrótce się dowiesz.
— A jego imię? — zapytała zaniepokojona dziewczyna.
— Tak bardzo pragniesz je poznać?
Jedwabna chusteczka, która okrywała czoło księżniczki, była zroszona potem.
— Nie wiem — jej głos łamał się. — W latach mojej młodości słyszałam historię podobną do twojej, panie, a opowiadali mi ją żołnierze w służbie mego ojca.
— To niemożliwe — zaprzeczył Czarny Korsarz. — Nigdy nie byłaś w Piemoncie97.
— Zgadza się, ale proszę, wyjaw mi, kim jest ten człowiek.
— Jeśli tak bardzo nalegasz, dobrze, powiem ci! To książę Van Gould.
W tej chwili rozległ się wystrzał armatni. Czarny Korsarz wyskoczył z kajuty krzycząc:
— Świta!
Honorata nie powstrzymała go. W rozpaczliwym geście uniosła ręce nad głowę i jak rażona piorunem bezgłośnie padła na dywan.
Wystrzał, który wywabił Czarnego Korsarza z kajuty, padł z pokładu statku dowodzonego przez Franciszka l’Olonnais. Krótko przedtem jego okręt wysunął się na czoło flotylli i stanął w odległości dwóch mil morskich od Maracaibo, naprzeciwko położonej na wzgórzu twierdzy, która wraz z dwiema pobliskimi wyspami miała za zadanie bronić dostępu do miasta.
Piraci, którzy byli
Uwagi (0)