Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖
Cóż to takiego kiwon? To figurka, którą „jak tylko palcem dotknąć, to (…) głową kiwa i kiwa, bez końca”.
Cezary, stryj głównego bohatera, Józefa Domaszki, je uwielbia. Potakiwania wymaga również od bratanka, aspirującego filozofa i literata. W końcu sukces jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko trzymać się zasady: „zawsze w życiu stosować się do tego, co jest przyjęte i uznane przez szanowanych, poważnych i spokojnych ludzi” i pamiętać, że „sztuka życia nie polega na wyróżnianiu się, lecz na stosowaniu się do ogólnych form”.
Dziwnym trafem KIWON to także Komitet Intelektualnej Więzi Ogniska Niezależnych, nowy salon literacki, do którego przyłącza się Józef.
Powieść Kiwony po raz pierwszy ukazała się w odcinkach na ramach dziennika „ABC” w 1932, jednak na premierę książkową czekała… ponad 50 lat! Co ciekawe, przez ten czas nie straciła na aktualności. Słabostki, które Dołęga-Mostowicz wytyka społeczeństwu okresu międzywojennego, wydają się niepokojąco znajome.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Józef zamyślił się. Nie miał ani cienia zamiaru przeprowadzania jakichkolwiek zmian w „Polimporcie”, ale słowa panny Lusi tak wybornie pasowały do jego stosunków z Piotrowiczem, profesorem, wszystkowiedzącym i wścibskim Żurem i z całą tą paczką zawadiaków.
Tak, trzeba z nimi zerwać i koniec. Lusia ma rację. Każdy dzień zwłoki jest nonsensem.
— Nad czy pan myśli?
— Myślę, panno Lusiu, że pani mądrze radzi i że do rady pani trzeba się zastosować.
— O! — zarumieniła się.
— Pani w ogóle jest skarbem, na który ani w setnej części nie zasłużyłem.
— Jestem zwykła gąś. Ależ tak! Pan nawet nie ma pojęcia, jaka ja jestem gęś.
— Jeżeli takie byłyby gęsi, to na ziemi byłoby mnóstwo aniołów — zapewnił rzeczowo.
W przedpokoju rozległ się głos pani Szczerkowskiej i rumor przenoszenia jakiegoś ciężaru.
Lusia zerwała się i zbladła.
— Co to jest — przestraszył się — co pani?
— Nic, nic... Boże drogi...
— Panno Lusiu! Niechże pani usiądzie! Pani nie jest jeszcze zupełnie zdrowa.
Opadła na fotel i zakryła oczy.
— Może pani wody przynieść?
Nie odpowiadała, więc chciał pójść do jadalni po wodę, ale ona zatrzymała go skwapliwie:
— Nie, nic nie trzeba. Niech pan tam nie idzie!
Usiadł przy niej i wziął jej rękę. Wciąż była blada i oddychała szybko.
— Biedna, biedna wujenka — wykrztusiła wreszcie.
Nie uważał się za uprawnionego do dalszych pytań, a nie wiedząc o co chodzi, milczał, lecz Lusia sama zaczęła mówić.
— Z wujem znowu tak. To coś przerażającego. Już rok było dobrze, prawie rok...
— Jakaś choroba?...
— Nie, nie choroba... chociaż, czy ja wiem, to właściwie choroba.
Z jej oczu ciekły łzy, a że nie miała przy sobie chusteczki, Józef pospiesznie zaproponował swoją, lecz Lusia odsunęła jego rękę:
— Nie chcę, to zła wróżba.
— Dlaczego zła wróżba? — zdziwił się.
— Jest taki przesąd, że jeżeli się weźmie czyjąś chusteczkę, to się... z nim rozstanie.
— O, panno Lusiu, więc pani nie chce rozstać się ze mną?
Przyjrzała się mu z nieukrywaną obawą i nagle chwyciła go za przegub ręki:
— Panie Józku, niech pan powie, czy pan pije?
— Jak to, czy piję?
— No, czy pan lubi napoje wyskokowe, czy pan upija się?
— Nie. Nigdy! Brzydzę się alkoholem — zapewnił szczerze, przypominając sobie śniadanie z Neumanem.
— Ale pan pił? — pytała z niedowierzaniem.
— Tak, piłem, ale już więcej nie tknę tego obrzydlistwa.
— Przysięga mi pan?! — nastawała.
— Czemu pani powątpiewa...
— Nie, nie, niech pan powie, że pan przysięga!
— Więc dobrze, przysięgam.
Oparła się o poręcz i odetchnęła z ulgą:
— Och, jak to dobrze. Ja nie potrafiłabym kochać człowieka, który może przemienić się w... bydlę. Umarłabym z rozpaczy, uciekłabym...
— O, pani! — przyłożył ręce do piersi — teraz żałuję, że nie jestem nałogowym pijakiem. Pokazałbym pani, że z miłości dla niej potrafiłbym wyrzec się nałogu.
— Niech pan tak nie mówi. On wujenkę przecież bardzo kocha.
— Wujaszek pani? Tak, to... on się tak upija?
Lusia skinęła głową:
— Przychodzi na niego od czasu do czasu taki straszny okres.
Lusia półszeptem zaczęła opowiadać. Była to najboleśniejsza sprawa tego domu. Pan Szczerkowski, człowiek niezwykłej zacności, obowiązkowy, pracowity, powszechnie szanowany i lubiany, od czasu do czasu dostawał jakiegoś straszliwego napadu alkoholowego. Pił wówczas po kilka dni z rzędu w najgorszych spelunkach na przedmieściach i dopiero policja odwoziła go w okropnym stanie do domu. W ostatnich miesiącach nie powtarzało się to, a teraz znowu...
— Dlatego wujaszek później tygodniami nie pokazuje się ludziom, a biedna wujenka cierpi z tego powodu niezwykle, tym bardziej, że drży o jego życie, wujaszek bowiem ma wadę serca.
— To rzeczywiście niesłychanie smutne... — zaczął Józef, lecz przerwało mu wejście pani Szczerkowskiej.
Była uśmiechnięta jak zwykle, uprzejmie przywitała się z Józefem i przeprosiła go, że na chwilę musi zabrać Lusię.
— Pan się nie obrazi, prawda?
— Ależ, co znowu! Pani będzie łaskawa! — powiedział tak wylewnie, że pani Szczerkowska zażartowała:
— Widzisz, Lusiu, że panu wcale nie zależy na twoim towarzystwie.
Lusia uśmiechnęła się blado i obie panie wyszły.
Józef siedział sam przez dobre pięć minut nasłuchując, i w wielkiej bieganinie panującej w dalszych pokojach usiłując wyłowić odgłos kroków nóżek Lusi (najpiękniejszych nóżek na świecie).
Wkrótce usłyszał je blisko. Przyszła z mokrymi i czerwonymi rączkami:
— Kompresy z lodu — wyjaśniła — wuj jest zupełnie nieprzytomny i wygląda jak nieżywy.
— Najlepiej wezwać lekarza — poradził Józef.
— Już telefonowałyśmy. Zaraz przyjdą dwaj. Boże, mój Boże.
— Czy ja — zaofiarował się — na nic przydać się nie mogę?
— O, nie! Wujenka nawet nie przypuszcza, by pan się domyślał.
— Hm... to może ja sobie pójdę... Najlepiej będzie...
Lusia zrobiła smutną minkę:
— Mnie bardzo przykro — powiedziała.
— Tak, pójdę. Przeszkadzam tylko.
Nie zatrzymywała go, więc ją pożegnał, całując mokre, zimie rączki (pomimo wszystko najpiękniejsze na świecie).
— Ale jutro pan przyjedzie?
— Ooo! — odpowiedział wymownie.
Nie wiedział, co robić z czasem. Ponieważ w domu zapowiedział, że na obiedzie nie będzie, wstąpił do restauracji i zjadł porcję indyka.
Przyszło mu na myśl, czyby nie odwiedzić ciotki Michaliny?
Wziął dorożkę konną i kazał jechać na ulicę Freta, lecz w drodze rozmyślił się, wysiadł i wrócił pieszo do domu.
— Był pan mecenas Neuman — przywitał go Piotr — i powiedział, że wpadnie za godzinkę.
— A jak dawno był?
— A będzie, paniczu, z pół godziny.
— Niech go diabli wezmą.
Piotr ze zgorszeniem spojrzał na swego pana, a Józef, trzasnąwszy drzwiami, zawołał z gabinetu:
— Niech Piotr przygotuje mi wizytowe ubranie.
Chodził po pokoju i mruczał. Na śmierć zapomniał, że to dziś jest ten przeklęty dancing, na którym ma się spotkać z Rosiczką. Właśnie z Rosiczką!
Wybuchnął sarkastycznym śmiechem:
— Cóż mnie ona teraz obchodzi!
No tak, ale Neuman przyjdzie i trzeba mu to wyraźnie powiedzieć: — nie liczcie państwo na mnie, bo oświadczyłem się już o rękę innej panny.
Właśnie kończył swą garderobę, gdy przyszedł Neuman, rozszczebiotany, swobodny, wesoły. Przyjacielsko poklepał Domaszkę po ramieniu:
— No cóż tam, jak interesy?
— Dziękuję mecenasowi. Pewno pan czytał?... No, ten nowy paszkwil?
— Aaa... owszem. Panie Józefie kochany! I po co panu to wszystko? Pan jest młody i daruj pan staremu, ale niedoświadczony. Pluń pan na ten cały tygodnik.
Józef spochmurniał.
— No, no, pomówimy jeszcze o tym — zmienił ton adwokat. — Wpadłem tak po drodze dowiedzieć się, co u pana słychać? No i he... he... he... przypomnieć o naszym pakcie, he... he... he...
Józef poskubał wąsiki:
— Kiedy, widzi mecenas, ja... tego... Mam dziś bardzo ważne posiedzenie...
— Jak to? — najeżył się Neuman.
— No tak wypadło — rozłożył ręce Józef — redakcyjne posiedzenie niezmiernie ważne...
Twarz Neumana zastygła w powadze. Józef czuł, że jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku. Znacznie lepiej byłoby powiedzieć wprost, że żeni się z inną, lecz jakoś nie mógł tego wykrztusić. Wytłumaczył sobie, że byłoby to nawet nietaktowne, bo czyż go ciągną do ołtarza? Przecież chodzi tylko o pogodzenie się z Rosiczką. Tak sprawa przedstawia się formalnie.
— Ja mam posiedzenie o szóstej — zaczął — ale jestem pewien, że do ósmej, najdalej do dziesiątej załatwię się z tym... No i wówczas... Chyba nie będzie za późno?
— Nie. Dancing jest do dwunastej — sucho powiedział Neuman.
— Właśnie... hm... więc może wpadnę...
— Panie Józefie! — położył mu rękę na kolanie — mówmy otwarcie.
— Ależ proszę — zaczerwienił się Domaszko.
— Otóż... Chodzi o to, czy pan ma w ogóle zamiar pogodzić się z moją córką. Jesteśmy mężczyznami i chyba stać nas na jasne postawienie sprawy. Tak, czy nie?
— Ja bynajmniej, zapewniam mecenasa, nie mam najmniejszego żalu do panny Rosiczki. Przeciwnie, chyba nie wątpi pan, że żywię dla niej, jak i dla całego domu państwa, jak najserdeczniejsze uczucia sympatii.
— Ale tak, czy nie?
— Więc... tak.
— Zatem przyjdzie pan do „Europejskiego”?
— Przyjdę.
— No, wiedziałem, panie Józefie, że się porozumiemy. Sługa uniżony. Do zobaczenia!...
„I cóż z tego — myślał Józef — przyrzekłem, więc pójdę, ale niech nie wyobrażają sobie, że coś na tym zyskają”.
Jednak nie był z siebie zadowolony. Zresztą i latanie z domu do pani Krotyszowej, od pani Krotyszowej do domu i z domu na dancing — to też go nie pociągało.
Dlatego gdy przyszedł profesor Chudek, zastał Domaszkę w kwaśnym humorze:
— Cóż to — zdziwił się — pomyłka w numerze?
— W jakim znowu numerze?
— No, w loteryjnym. Z rana był kontent i rozdyndany, jakby mu kto w kieszeń napluł, a teraz nos na kwintę.
— Daj pan spokój, profesorze. Mam dość zmartwień.
— Tak? No więc przyniosłem panu jeszcze jedno.
Wydobył z kieszeni pierwszą część artykułu Domaszki o paryskich latach Słowackiego. Część ta miała pójść w najbliższym numerze tygodnika. Gdy Józef rozwinął rękopis krew napłynęła mu do policzków: manuskrypt był bezlitośnie pokreślony czerwonym ołówkiem, w paru miejscach rozdarty.
— Kto to zrobił — zaryczał — kto śmiał to zrobić?
— Piotrowicz — niedbale wyjaśnił profesor — prosił mnie, by panu oddać i powiedzieć, że w tej formie rzecz nie pójdzie do druku.
— Taaak?... A ja panu powiadam, że pójdzie!
— To nie znasz pan Piotrowicza, panie Domaszko. Jemu sam diabeł nie kazałby umieścić tego, czego on nie zechce.
— A ja panu powiadam!... — pienił się Józef.
— Powiadaj pan jemu, co pan mnie dziurę w brzuchu wiercisz.
— To bezczelność! Piotrowicz pojęcia nie ma o tej epoce w ogóle, a wtyka tu jakieś idiotyczne znaki zapytania, jakieś uwagi... O, moi drodzy!...
— Ale nudziarz z pana — stęknął Chudek — bierz pan kapelusz i chodźmy.
Józef automatycznie wyszedł za profesorem i zrównał się z nim dopiero na ulicy:
— A pan co na to powie — sapał — czy pańskim zdaniem jest dopuszczalne, by wydawcy, by właścicielowi...
— To zależy od trzech rzeczy — przerwał Chudek — primo: co, secundo: komu i tertio: jak. Nie czytałem, nie wiem, słyszeć nie chcę. Stawia pan taksa?
Józef kiwnął na przejeżdżający samochód.
— Rynek Starego Miasta — rzucił adres profesor.
— To pani Krotyszowa mieszka w Rynku?
— No tak. Nie wiedział pan? Przecież to ona była główną inicjatorką polichromii.
— Nie wiedziałem.
— A uważaj pan tam na Bubę.
— Na jaką znowu Bubę? — zdziwił się Józef, pomału opanowując swą wściekłość.
— Buba jest koszernym blondynem płci męskiej.
— Żyd?
— Nie.
— Więc dlaczego koszerny?
— Hm... on jest koszerny. Rozumie pan: sporządzony według wszelkich zasad, reguł i przepisów. Nie ma w nim nic, co by nie było wskazane, zalecane, należyte. Arcydzieło.
Józef wzruszył ramionami. Co go to obchodziło. Obecnie najważniejsze było: spotka tam Piotrowicza, czy nie, a jeżeli spotka, jak należy się wobec niego zachować.
Przed pięknie wymalowaną kamieniczką wysiedli i weszli na pierwsze piętro krętymi schodkami. Nie było tu dzwonka, lecz trzeba było stukać pięknie wyrzeźbioną kołatką. Schody połyskiwały froterowaną posadzką, ale gdy znaleźli się w przedpokoju, Domaszko zdziwił się, że zarówno tu, jak i w dalszych, przez otwarte drzwi widocznych pokojach, podłoga była z szerokich, do biała wymytych, niemalowanych desek.
Pokojówka, która im otworzyła, wyglądała równie niespodziewanie. Gdyby nie biały fartuszek, wziąłby ją za panienkę z pensji. Wyglądała misternie, subtelnie i pastelowo, a gdy oddawał jej kapelusz, spostrzegł, że palce ma wymanicurowane o różowych, lśniących paznokciach.
— Pani przyjmuje, oczywiście? — tubalnie zapytał profesor.
— Tak jest, panie profesorze — odpowiedziała melodyjnym głosikiem.
— A... czy jest pan Piotrowicz? — zainteresował się Domaszko.
— Dziś nie będzie, proszę pana, właśnie telefonował, że musi nam zrobić zawód.
To „nam” było powiedziane tak swobodnie, jakby ta mała przyjmowała gości wraz z panią.
Pierwszy pokój, zastawiony niskimi szafami gdańskimi, robił wrażenie zakrystii, spotęgowane jeszcze widokiem sczerniałego, średniowiecznego krzyża na ścianie między dwoma oknami. Drugi przypominał szynk norymberski z XIV wieku, wreszcie w trzecim, urządzonym w stylu weneckim, zastali panią domu rozmawiającą z dwoma młodymi panami.
— I przywiodłem go oto na pokuszenie — biblijnym basem ozwał się profesor, wskazując Józefa patetycznym gestem.
Pani Krotyszowa w ciemnozielonej jedwabnej sukni, stylizowanej na krynolinę i suto obszytej koronkami, wstała i uprzejmie, ale bez uśmiechu podała Józefowi rękę, którą natychmiast cofnęła, gdy ten chciał złożyć na niej pocałunek.
— Wybaczy pan, ale nie uznaję tego zwyczaju — powiedziała miękkim i dziwnie głębokim głosem — cieszę się, że mogę uścisnąć rękę znakomitego człowieka.
— Szanowna pani zbyt łaskawa — nieśmiało zażartował Domaszko — nie jestem znowuż aż tak znakomity.
— Pan jest jedynym potomkiem mego ukochanego wieszcza — panowie pozwolą: pan Domaszko, wnuk Juliusza Słowackiego — pan Horyński, praprawnuk rodzonej siostry księdza Skargi, pan redaktor Swojski.
Horyński, blady łysiejący szatyn o nalanej twarzy i krzaczastych brwiach, w milczeniu podał wąską i nienaturalnie wiotką rękę, redaktor Swojski uścisnął dłoń Józefa kordialnie.
Był to bardzo przystojny, wysoki i smukły młody człowiek o miłym wyrazie twarzy i uśmiechniętych oczach.
Wszyscy stali, gdyż pani Krotyszowa zajęła się wyszukiwaniem jakiejś książki na rzeźbionych dębowych półkach w niszy.
— Chcę panu Domaszce pokazać rękopis Balladyny, na którym jego dziad narzucił piórkiem sylwetkę niewieścią — mówiła bardzo wolno swym zdumiewająco cichym, beznamiętnym
Uwagi (0)