Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖
Cóż to takiego kiwon? To figurka, którą „jak tylko palcem dotknąć, to (…) głową kiwa i kiwa, bez końca”.
Cezary, stryj głównego bohatera, Józefa Domaszki, je uwielbia. Potakiwania wymaga również od bratanka, aspirującego filozofa i literata. W końcu sukces jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko trzymać się zasady: „zawsze w życiu stosować się do tego, co jest przyjęte i uznane przez szanowanych, poważnych i spokojnych ludzi” i pamiętać, że „sztuka życia nie polega na wyróżnianiu się, lecz na stosowaniu się do ogólnych form”.
Dziwnym trafem KIWON to także Komitet Intelektualnej Więzi Ogniska Niezależnych, nowy salon literacki, do którego przyłącza się Józef.
Powieść Kiwony po raz pierwszy ukazała się w odcinkach na ramach dziennika „ABC” w 1932, jednak na premierę książkową czekała… ponad 50 lat! Co ciekawe, przez ten czas nie straciła na aktualności. Słabostki, które Dołęga-Mostowicz wytyka społeczeństwu okresu międzywojennego, wydają się niepokojąco znajome.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Nie niczego sobie, tylko najlepsze i jedynie wskazane. Po drugie musicie zamieszkać na wsi. Trzeba natychmiast odbudować Terkacze i porzucić miasto. W mieście żaden poszczególny człowiek nie może być szczęśliwy, a tym bardziej małżeństwo. Pokusy! O! Jutro z wami wybiorę się do Terkacz i uplanuję, co i jak.
Nazajutrz jednak do Terkacz nikt nie pojechał. Od rana lał deszcz.
Lusia musiała oglądać gospodarstwo domowe, a Józef uczył się pasjansów, których pan Jarzębowicz znał kilkadziesiąt.
Przed kolacją przyjechał dzierżawca Terkacz, pan Olszewicz, niestary jeszcze, niski, szczupły mężczyzna. Po stracie własnego majątku na Kijowszczyźnie pracował teraz ciężko w Terkaczach, by ze zniszczonego gospodarstwa utrzymać siebie i dwóch synów studiujących agronomię w Niemczech.
Był to sympatyczny i poważny człowiek, któremu uczciwość patrzyła z oczu, a ze sposobu mówienia o roli znać było, że jest dobrym gospodarzem.
Póki pan Jarzębowicz nie zostawił ich samych, słuchali jego monologu, gdy wyszedł, Olszewicz zapytał Józefa:
— Chyba to nie będzie niedyskrecją, gdy powiem, że mówią tu o małżeństwie panny Hejbowskiej z szanownym panem?
— To prawda. Jesteśmy zaręczeni.
— Zatem najserdeczniejsze powinszowania.
— Dziękuję bardzo panu.
— Chciałem zapytać, czy państwo po ślubie zechcą sami gospodarować?
— O nie, proszę pana — zaprzeczył Józef — ja, niestety, na rolnictwie nie znam się zupełnie. Sądzę też, że będziemy prosili pana o pozostanie w Terkaczach. Będziemy tam, oczywiście, spędzać część roku.
— Zatem zamierza pan wkrótce przystąpić do odbudowania dworu?
— Tak, na razie dworu, a w przyszłym roku reszty zabudowań.
— Zatem jutro państwo raczą odwiedzić Terkacze?
— O ile dopisze pogoda.
— Będę oczekiwać.
— A nie przenocowałby pan tu — zapytał Józef — jutro pojechalibyśmy razem?
Lecz Olszewicz odmówił. Musiał dopilnować naprawy studni, a zwykła robota wymagała jego obecności.
— Zresztą państwo pojadą samochodem, a ja was swoimi szpakami nie dogonię.
Nawet nie został na kolacji, chociaż państwo Jarzębowiczowie serdecznie go usiłowali zatrzymać.
Nazajutrz pogoda dopisała. Józef dowiedział się o tym już o godzinie szóstej od samego pana Jarzębowicza, który, waląc pięścią w okiennicę, ryczał:
— Wstawaj pan! Wstawaj! Świetna pogoda, jedziemy!
— Już wstaję — przecierał oczy Józef — za pół godziny będę gotów.
— A tego, ubierz się pan do konnej jazdy, bo pojedziemy konno.
Józef był zdziwiony, że pan Jarzębowicz zamierza wybrać środek lokomocji tak nieodpowiedni dla jego wieku i przypuszczał, że „Kuruchna” zmieni tę oryginalną decyzję.
Gdy przyszedł do pałacu na śniadanie, zastał Lusię w długich butach i w rajtroczku, spod którego wystawały spodenki. Wyglądała w tym czarująco, co nie omieszkał zadokumentować całą serią zachwytów, przerwanych dopiero wejściem pana Jarzębowicza.
Prędko zjedli śniadanie, przynaglani jego stentorowym głosem, i wyszli na dziedziniec, gdzie już stały cztery osiodłane konie.
— Lusia dostała gniadą, łagodną klaczkę, Józef tęgiego wałacha, a pan Jarzębowicz przy małej pomocy stajennego ze zdumiewającą lekkością wskoczył na siwego ogiera i spiąwszy go kilkakrotnie, ruszył do bramy z fantazją rotmistrza ułanów.
— Ależ wujaszek siedzi na koniu! — zawołała Lusia.
— Co? Nieźle?...
— Świetnie.
— Rzeczywiście szanowny pan jeździ wybornie — przyznał Józef.
Stary, kontent z siebie, poklepał ogiera po lśniącej, spiętej w łuk szyi i zakomenderował:
— Kłusa!
Józef jechał ostatni, mając za sobą tylko stajennego, i podziwiał dwie stylowe sylwetki: starca z rozwianą mleczną brodą i smukłą, chłopaczkowatą Lusię, trzymającą się w siodle co prawda może niezbyt pewnie, lecz z takim wdziękiem, że widok ten wart był pędzla... (nie mógł sobie przypomnieć, który to malarz malował amazonki) pędzla... no, słowem, najlepszego pędzla.
Po paru kilometrach pan Jarzębowicz przeszedł w galop i znacznie się od nich odsadził, gdyż Józef zaczął błagać Lusię, by nie szła za przykładem wuja. Po trosze i sam nie był zbytnio pewien siebie. Od lat nie jeździł konno z braku sposobności.
Gdy połączyli się na rozstaju, Lusia zasypała pana Jarzębowicza nowymi komplementami:
— Wyglądał wujaszek w tym galopie jak prawdziwy centaur. Przecież wujaszek mógłby być dżokejem!
— No, jeszcze niejednego młodziaka przeskoczę — mruczał z zadowoleniem — i na koniu hm... i bez konia...
Tu zrobił do Józefa porozumiewawcze „oko”, trochę figlarne i dające do zrozumienia, że mówi o „przeskakiwaniu” właśnie takich, jak Józef.
Po nocnym deszczu drogi były wilgotne i sprężyste bez jednego pyłka kurzu, powietrze pachniało łąkami, a niebo jaśniało mocnym szafirem.
Dwadzieścia kilometrów w siodle, pomimo to, było zbyt wyczerpujące dla osób nieprzyzwyczajonych. Toteż, gdy dojeżdżali do Terkacz, Józef z radością myślał o wypoczynku. Kiedy wszakże z daleka zobaczył terkackie stawy, zapomniał o zmęczeniu, a jego serce ścisnęło się.
Cała okolica zmieniła się nie do poznania. Las znikł, zamiast parku ujrzał skłębione krzaki głogu. Znikła i aleja lipowa...
Spojrzał na Lusię.
Była blada jak papier, a po jej policzkach spływały łzy.
„Prawda, prawda — pomyślał — toż to mogiła i jej najbliższych, i moich najbliższych...”
Na miejscu, gdzie niegdyś wznosił się dwór, stał teraz wśród ostu i innego zielska wysoki, czarny krzyż.
Lusia pierwsza zeskoczyła z konia, a pan Jarzębowicz umilkł i kiwnął na stajennego, by mu pomógł.
Wszyscy troje uklękli w trawie i zaczęli się modlić.
Wreszcie pan Jarzębowicz, dla którego zbyt długie milczenie było zanadto męczące, przeżegnał się, wstał, a widząc, że młodzi się nie ruszają, chrząknął i poszedł w stronę domku dzierżawcy.
Klęczeli oboje i oboje płakali.
Może te łzy, co spadały z ich oczu, wsiąkając w ziemię, połączą się ze szczątkami tych, których kochali...
Cisza była dokoła wielka i spokój letniego pogodnego dnia przecięty na czworo czarnymi ramionami krzyża.
Spojrzeli na siebie i jeszcze bardziej się rozrzewnili, a piersią Lusi wstrząsnęło łkanie.
Przytuliła się do Józefa, a on ją pieczołowicie objął ramieniem i tak trwali w bezruchu bardzo smutni i bardzo szczęśliwi.
Gdy wreszcie się podnieśli, usta ich spotkały się w tkliwym, bezgrzesznym (a nawet świętym!) pocałunku. Józef doskonale to odczuwał i postanowił napisać wiersz, w którym zamknie niezapomniane wrażenie przeżytej chwili. Wiersz musi zaczynać się od słów:
„Są pocałunki, co swym sakramentem...”
To będzie bardzo dobre i o rym nietrudno: — skrętem, talentem, świętym, prętem, wykrętem... Obejdzie się bez „wykrętu”, i tak rymów jest dość.
— Nie pójdziemy jeszcze do nich — powiedziała Lusia — chodźmy obejrzeć stawy... Mój Boże...
— Chodźmy, tylko musimy je obejść, bo tu, widzi pani, druty kolczaste.
— Aha, i rów — zauważyła — po co to wykopane?
— To nie rów, panno Lusiu, to okop.
— Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie — poruszyły się prawie niesłyszalnie jej usta.
I brzegi stawów się zmieniły, a przez środek większego przeciągnięte były zasieki z drutów kolczastych, których zardzewiałe strzępy zwisały tu i ówdzie z poczerniałych drągów.
Usiedli przy sobie na pagórku.
Zaczęli przypominać sobie różne zdarzenia z lat dziecinnych i w wilgotnych od łez oczach Lusi zjawił się uśmiech, podobny do pierwszych promieni słońca po deszczu.
Po kilku minutach nadszedł pan Jarzębowicz z Olszewiczem i resztę pobytu w Terkaczach spędzili na rzeczowej rozmowie o planach odbudowy.
Obaj starsi panowie przyznali młodym słuszność, że chcą wznieść dwór nie na dawnym miejscu, lecz naprzeciw, po drugiej stronie stawu, natomiast co do budynków gospodarskich rozporządził się pan Jarzębowicz niezupełnie po myśli Józefa, ten jednak nie oponował, ponieważ i tak do przyszłego roku dużo wody upłynie.
Po skromnym lecz przyzwoitym obiedzie okazało się, że „Kuruchna” i na odległość umie czuwać nad Kosteczkiem i nad powierzonymi swej opiece kurczętami. Wyraźnym objawem tego było zjawienie się Wojtka z autem i z rozkazem dla stajennego, że ma natychmiast odprowadzić wierzchowce do domu.
Dwa następne dni zajęły rozmowy z architektem, wytelefonowanym z Piotrkowa, panem Wiązagą.
Józef zawiózł go do Terkacz dla obejrzenia terenu, drobiazgowo wytłumaczył, na czym polegają jego życzenia, jaki ma być styl, jakie urządzenia, jaki rozkład pokojów, jakie okna, drzwi, schody...
Przez dwa dni Wiązaga, wielkie tęgie chłopisko o rudawym zaroście, słuchał uważnie, pykał fajkę i nic nie mówił, z rzadka się tylko dopytując o szczegóły. Józef uprzedził go, by nie brał wcale pod uwagę ustawicznych zaleceń pana Jarzębowicza. Natomiast miał uwzględnić wszelkie wskazówki Lusi.
Pod wieczór dnia drugiego, gdy młodzi siedzieli z Wiązagą na werandzie i Józef przyniósł papier, by narysować jakieś szczegóły, architekt wyjął wreszcie fajkę z ust i powiedział:
— Słowem, państwo chcą, bym wybudował coś w tym rodzaju?
Kilkunastu pociągnięciami ołówka naszkicował pałacyk w nowoczesnym stylu.
— Tak, tak — potwierdził Józef — coś bardzo zbliżonego, tylko o tutaj...
— Zaraz — bezceremonialnie przerwał mu Wiązaga — łaskawy pan gadał dwa dni, a ja słuchałem. Teraz ja pogadam dwie minuty, a niech pan posłucha.
To nieoczekiwane odezwanie się stropiło Domaszkę.
— Otóż — stuknął grubym palcem w papier architekt — otóż pan chce, żebym ja małpował Corbusiera i innych partaczy, żebym wybudował na polskiej wsi z mazowieckim krajobrazem taki szynkwas amerykański?
— Jak to szynkwas?! — obruszył się Józef.
— Szynkwas! Gorzej jeszcze! Garaż, fabrykę, czy za przeproszeniem pani, po prostu szalet! Tfu! Nie, proszę łaskawego pana, to jest do luftu i nie ja będę szpecił kraj takim paskudztwem. Owszem, wybuduję panu dwór jak się patrzy, ale w przyzwoitym stylu. Będzie w sam raz do tych stawów i pagórków. Ale byłbym bałwanem, gdybym stawiał dom w tym miejscu, gdzie od południa zakrywa wzgórze, a całym północnym frontem wystawia się na gładkie pole.
— Więc gdzież?
— Tam, gdzie teraz rosną te dwie sosenki. Tam i tylko tam.
— No, przypuśćmy, że ma pan rację, ale w takim razie i dojazd nie może być od folwarku?
— No pewno — wzruszył ramionami Wiązaga — a któż to robi dojazd od folwarku? Żeby goście koło chlewów musieli przejeżdżać?
— No, dobrze — przyznał Józef — ale wobec tego nie można będzie i wzniesienia wyzyskać na oranżerię!
— A po co państwu oranżeria? To zupełnie zbędne.
— Jednakże...
— Jak Boga kocham! — uderzył się architekt po kolanach — nie dadzą człowiekowi mówić!
— Proszę, proszę pana — poczerwieniał Józef.
— No więc tak, żadnej oranżerii nie będzie, bo i nie dałaby się przylepić do polskiego baroczku.
Józef chciał zaprotestować przeciw „polskiemu baroczkowi”, lecz ugryzł się w język.
Tymczasem Wiązaga naszkicował projekt owego baroczku i pobieżnie wyjaśnił swoje plany. Było to ładne, lecz absolutnie odbiegające od zamiarów Lusi i Józefa.
— Otóż, łaskawi państwo, tak musi wyglądać dwór w Terkaczach i taki będzie — położył ołówek i dodał, zapalając fajkę — przynajmniej ja tam innego nie wybuduję.
— Daruje pan, lecz myśmy chcieli coś zupełnie innego — zauważył Józef.
— Toż wiem. I wcale państwu tego za złe nie biorę, że nie znacie się na tym, jak, co i gdzie trzeba budować. Gdyby wszyscy się na tym znali, po kiego diabła byliby potrzebni architekci.
— Przyznaję — powiedziała Lusia — że pan na tym zna się, a my nie. Jednak my chcemy mieć dom w stylu nowoczesnym.
— A, to proszę bardzo. Partaczy, co takie budki robią, jest bez liku. Ale ja innego nie wybuduję.
Wyciągnął gruby niklowy zegar i rzuciwszy nań okiem, dodał:
— Ja za pół godziny odjeżdżam. Tedy proszę w tym czasie o odpowiedź: przyjmują państwo moje warunki, czy też wolą kogo innego.
Wsadził fajkę w zęby i wszedł do salonu.
— To dziwny człowiek — powiedziała Lusia.
— Hm — wziął rysunek do ręki Józef — może on jednak ma słuszność?
— Jeżeli nawet ma — wzruszyła ramionami Lusia — to jednak w dość oryginalny sposób stawia sprawę.
— Istotnie, panno Lusiu, ale, właściwie mówiąc, warto by się nad tym zastanowić.
— Ja uważam, że nie ma nad czym. Ale skoro pan, panie Józku, jest zdania, że możemy sobie wybudować dom właśnie taki, jaki chce pan Wiązaga...
— O nie — przerwał — myślę tylko, że należy jego pogląd wziąć pod uwagę.
— Więc cóż z tego?...
Zaczął obszernie rozwodzić się nad obu projektami i w końcu oświadczył, że jeżeli by panna Lusia wybrała projekt „baroczku”, on przyjąłby to z radością.
Na twarzy Lusi odbiło się nieukrywane niezadowolenie. Józef sam namawiał ją na willę w nowoczesnym stylu, a teraz tak łatwo rezygnował. Wuj Jarzębowicz wprawdzie zawsze ulegał decyzji cioci, ale robił to zapewne z miłości do niej. Dlaczego pan Józef ustępuje z miejsca pierwszemu człowiekowi, który wypowiedział diametralnie przeciwną odeń opinię, tego nie mogła zrozumieć. Sprawiło to jej przykre uczucie zdziwienia, lecz pomyślała, musiała pomyśleć, że należy uznać tę ustępliwość pana Józefa za zaletę. Toteż w wyniku krótkiej rozmowy Józef mógł zakomunikować panu Wiązadze, że akceptują jego „baroczek”.
— Klasa — pochwalił ten — wkrótce wobec tego przyślę panu dokładne plany i przystąpię do roboty.
Kwestia dworu w Terkaczach była przez cały wieczór wentylowana i Józef cieszył się, że jego punkt widzenia zbiegł się z opinią obojga państwa Jarzębowiczów. Zaniepokoił się natomiast nastrojem Lusi, czemuś zasmuconej i milczącej.
Chciał ją wypytać o przyczyny niezadowolenia i ewentualnie przeprosić najgoręcej i błagać o przebaczenie, jeżeli okaże się, że to on jest mimowolnym winowajcą.
Ponieważ jednak do wieczora nie nadarzyła się sposobność rozmowy w cztery oczy, poszedł spać ze złamanym, a co najmniej nadłamanym sercem, pełnym gotowości wszelkich ekspiacji.
Nazajutrz jednak Lusia znów była wesoła i swobodna. Widocznie powody zmartwienia minęły.
Dwa tygodnie, preliminowane na pobyt Józefa w Jarzębowie, minęły szybko. Przez ten czas mniej jednak widywał Lusię niż w Warszawie, natomiast nauczył się wielu pasjansów.
Odjeżdżał do Warszawy wczesnym rankiem. Lusia pozostawała tu jeszcze dwa tygodnie, po czym miała przyjechać razem z państwem Jarzębowiczami, którzy wybierali się do stolicy na zjazd bliższej i dalszej rodziny, zwołany z okazji zaręczyn Lusi. Zaręczyny miały się odbyć uroczyście.
Już jednak teraz pani Jarzębowiczowa zadecydowała, że Józef może mówić jej
Uwagi (0)