Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖
Cóż to takiego kiwon? To figurka, którą „jak tylko palcem dotknąć, to (…) głową kiwa i kiwa, bez końca”.
Cezary, stryj głównego bohatera, Józefa Domaszki, je uwielbia. Potakiwania wymaga również od bratanka, aspirującego filozofa i literata. W końcu sukces jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko trzymać się zasady: „zawsze w życiu stosować się do tego, co jest przyjęte i uznane przez szanowanych, poważnych i spokojnych ludzi” i pamiętać, że „sztuka życia nie polega na wyróżnianiu się, lecz na stosowaniu się do ogólnych form”.
Dziwnym trafem KIWON to także Komitet Intelektualnej Więzi Ogniska Niezależnych, nowy salon literacki, do którego przyłącza się Józef.
Powieść Kiwony po raz pierwszy ukazała się w odcinkach na ramach dziennika „ABC” w 1932, jednak na premierę książkową czekała… ponad 50 lat! Co ciekawe, przez ten czas nie straciła na aktualności. Słabostki, które Dołęga-Mostowicz wytyka społeczeństwu okresu międzywojennego, wydają się niepokojąco znajome.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Po cóż tyle instancji?
— Jak to po co? A tytuły?! Prezesi, wiceprezesi, sekretarze generalni... To bardzo zachęca ludzi. Zrobimy też zarządy wojewódzkie i koła powiatowe. Oczywiście, główny ciężar pracy spadnie na centralną dyrekcję. Reszta nic nie będzie miała do gadania. Zaś dyrekcją ja będę kierował według wskazówek szanownego pana prezesa zarządu.
Skłonił się Józefowi z czcią.
— Hm — zauważył ten — plan jest pomyślany mądrze. Mam jednak pewne obiekcje...
— Zamieniam się w słuch.
— Widzi pan... Nie wiem, czy to wypada, bym ja, będąc współwłaścicielem importowego domu handlowego, piastował jednocześnie prezesurę... instytucji zwalczającej import?...
— Och, pan wyolbrzymia swoje skrupuły. Nobel, który dorobił się milionów na wywoływaniu wojen i uzbrajaniu przeciwników, ustanowił nagrodę pokojową i jego pamięć otoczona jest szacunkiem. Zresztą pańska firma nikogo nie namawia do nabywania wyrobów obcych, a że je sprowadza?... Gdyby pan się tym nie zajmował, zajmowaliby się inni. Lepiej tedy, że robi to pan, który jednocześnie z całą szlachetnością i z lekceważeniem osobistego interesu będzie zajmował się propagandą wyrobów krajowych. Zresztą czy zaraz wszyscy muszą wiedzieć, że pan jest współwłaścicielem „Polimportu”?
— No, jednak niektórzy wiedzą, a nieprzyjazna nam część prasy może to wyciągnąć — westchnął nauczony doświadczeniem Józef.
— Myli się pan — zaoponował Swojski — ani Liga, ani my, ani nasz tygodnik nie ma wrogów i mieć nie będzie.
— Mam nadzieję, lecz na przykład Piotrowicz?...
— Właśnie i o tym chciałem mówić — zaznaczył z naciskiem Swojski. — Chodzi o to, że pan Piotrowicz będzie mógł założyć pismo, jeżeli znajdzie kogoś, kto da na to pieniądze.
— Może znaleźć.
— Nie tak łatwo. Primo, nikt dziś nie ma pieniędzy na zbyciu, po drugie, mało kto zechce gotówkę zaangażować w najniepewniejszym interesie, jakim jest każde wydawnictwo przed założeniem.
— A jeżeli pomimo to namówi kogoś?
— Otóż to. I to przewidziałem. Jeżeli trudno namówić kogokolwiek do zaryzykowania większej sumy pieniędzy, to przyzna pan, że nic łatwiejszego, jak mu to odradzić, prawda?
— To jasne, ale trzeba wiedzieć... komu odradzać!
— Tak, jest pan przenikliwy — przyznał Swojski — trzeba wiedzieć komu? Dobrze jest zatem zbierać informacje, z kim człowiek zamierzający założyć pismo styka się, w jakich środowiskach się obraca i jakie ma szanse. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że bez trudu dowiaduję się o tym. W naszym światku dziennikarskim żadna tajemnica nie da się dłużej utrzymać. Skoro się zaś wie, komu należy odradzać, nietrudno jest zastanowić się nad tym, kto ma to zrobić, czyim wpływom najłatwiej ten ktoś ulega. Tedy wziąwszy to wszystko pod uwagę, mam wrażenie, że panu Piotrowiczowi nie tak łatwo uda się zrealizować swój zamiar. Właśnie przez wciąganie do władz Ligi Patriotyzmu Gospodarczego osób mogących wchodzić w rachubę uniemożliwimy im zaangażowanie się w imprezie pana Piotrowicza, a ponieważ „Tygodnik Niezależny” z samego prawa inicjatywy stanie się organem Ligi, wszystkie materialne świadczenia skierują się do... jego kasy.
— Pan jest genialny — krótko oświadczył Józef — zrobi mi pan prawdziwą radość, jeżeli pozwoli pan oblać to butelką szampana.
— Pokusa jest silniejsza ode mnie — rozłożył ręce Swojski.
Pokusie przyszedł z pomocą i sam szampan, dzięki czemu wkrótce w kuble z lodem znalazła się druga butelka.
Jednocześnie z nią przy sąsiednim stoliku zjawiły się dwie fortancerki, które — jak się okazało — redaktor Swojski znał od dawna.
— Wie pan — zaproponował Domaszce — te biedactwa się nudzą, a i nam będzie weselej w ich towarzystwie. To bardzo miłe dziewczęta.
— Chce je pan zaprosić do naszego stolika? — nieco przestraszył się Józef.
— A dlaczegóż by nie? Chyba, chyba, że pan sobie tego nie życzy. W takim razie...
Rozłożył ręce, a Józef roześmiał się:
— Z pana to musi być nie lada kobieciarz!
— Jednak może?...
— Ależ proszę! Niech mnie pan nie bierze za odludka.
W gruncie rzeczy nie chciał tych kobiet przy stoliku, lecz był już odrobinę zawiany, a że wdzięczność dla Swojskiego stopniowo zmieniała się w nim w rozrzewnienie, nie umiałby mu niczego odmówić. Skoro obecność tych fortancerek sprawia mu przyjemność, niech sobie użyje.
Panienki okazały się bardzo miłymi towarzyszkami. Zwłaszcza mała czarna Hiszpanka, która zajęła się Józefem. Tęga blondynka usiadła przy Swojskim.
Przy trzeciej butelce szampana wyłoniło się zagadnienie przeniesienia się do gabinetu. Hiszpanka obiecywała zaśpiewać, a blondynka popisać się tańcem.
Ponieważ na sali towarzystwo rozbawionych fortancerek nie należało do najbardziej przystojnych dla poważnego obywatela, Józef zgodził się na gabinet bez namysłu.
Na nowym miejscu Swojski oświadczył, że winien jest rewanż i kazał podać jeszcze dwie butelki na swój rachunek, jednakże zanim wypito pierwszą, gdzieś zapodział się wraz z blondynką.
Józef zrywał się kilkakrotnie, pragnąc iść na poszukiwania, lecz jego perswazje ginęły w pocałunkach Hiszpanki.
Sofa była szeroka i znacznie wygodniejsza niż kozetka w saloniku ciotki Michaliny na ulicy Freta.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Posiedzenie Komitetu Organizacyjnego Ligi Patriotyzmu Gospodarczego przeciągnęło się do siódmej po południu.
Józef wracał do domu zmęczony, lecz kontent z obrotu sprawy. Tak jak przewidział Swojski, wszystko odbyło się według planu. Wybrano radę, zarząd i jego, Józefa Domaszkę powołano na stanowisko prezesa tego ostatniego, dyrekcję zaś powierzono redaktorowi Swojskiemu.
„I jakie towarzystwo! — myślał Józef — sami godni i szanowani ludzie, same ogólnie znane i zasłużone nazwiska!”
W rozpamiętywaniu swego sukcesu wchodził do mieszkania.
— Czeka tu na panicza — przywitał go służący — pani Bulkowska z jeszcze jakimś jegomościem. Czy panicz zaraz przyjmie?
Józef skrzywił usta:
— Jestem zmęczony...
— To może niech jutro przyjdą?
Pomyślał, że już lepiej od razu załatwić tę historię, i powiedział:
— Niech zaczekają, aż zadzwonię.
Przypomniał sobie, że świętej pamięci stryj Cezary nigdy od razu nie przyjmował nikogo, a to miało swój styl i ton.
Na biurku wśród listów z popołudniowej poczty zastał też niebieską kopertę, zaadresowaną pismem Lusi.
Gorączkowo otworzył kopertę, a ręce mu drżały:
— Boże! A nuż jaka zła wiadomość!?
Na szczęście wiadomość była cudna: Lusia tęskni za kimś kochanym i przyjedzie wraz z państwem Jarzębowiczami za trzy dni.
— Jakaż ona piękna, jaka dobra, jaka kochana. — Boże, Boże, jak ja mogłem ją zdradzić! Jak mogłem!...
Od owej nocy w gabinecie wciąż dręczyło go sumienie, teraz zaś, mając przed sobą pachnący list Lusi, a w sobie grzech śmiertelny zdrady, wielką zniewagę wyrządzoną tej anielskiej istocie — gotów był włosy wyrywać sobie z głowy.
Jedynie wzgląd na poprawność uczesania powstrzymał go przed tym aktem rozpaczy i pokuty.
Należało przyjąć ciotkę Bulkowską i tego człowieka, który prawdopodobnie jest ojcem nieślubnego dziecka Natki.
Zrobił srogą minę i nacisnął guzik dzwonka.
— Proszę — powiedział szorstko, gdy drzwi się otworzyły.
— Dokuczam ci, Józeczku, przeszkadzam — lękliwie zaszeptała ciotka Michalina.
Wstał i pocałował ją w rękę:
— Nie szkodzi, ciociu, proszę siadać. A pan?...
— Właśnie — zatrzepotała pani Bulkowska — to jest narzeczony Natki, Wojtek.
Przybyły skłonił się.
Był to wysoki, niebrzydki mężczyzna o opalonej cerze i jasnych oczach.
Józef podał mu końce palców i lekkim ruchem wskazał krzesło.
— Pan Wojciech Cześniak? — zapytał, zaglądając do notatnika — z zawodu introligator?
— Tak jest, proszę pana — odpowiedział ten spokojnie.
Józef przygładził włosy, pobębnił palcami po stole i zaczął:
— Nie chcę wnikać w pobudki pańskich... hm... czynów, ani poruszać przyczyn, które dotychczas przeszkadzały panu w poniesieniu konsekwencji, zgodnie z obowiązkiem moralnym i honorem mężczyzny, biorę tu pod uwagę niemoralny stan warunków, jakie stwarza wojna. Obecnie pragnę tylko usłyszeć od pana, czy gotów jest pan spełnić swój obowiązek?
Cześniak spojrzał z nieufnością na panią Bulkowską i powiedział:
— Toć przecież pisałem.
— Pisał, pisał, Józieczku — potwierdziła pani Michalina.
— Czy nie zechce pan jednak powtórzyć mi, jakie jest pańskie stanowisko w tej wysoce przykrej sprawie?
— Co tam za stanowisko, proszę pana — wzruszył ramionami Cześniak — powiedziałem, że ożenię się, jak tylko będę miał z czego utrzymać żonę i syna, i ożenię się. Niech pan nie myśli, że mi przyjemnie, iż mój syn cudze kąty wyciera.
— Ile panu potrzeba, by mógł pan dać im utrzymanie?
— Mnie tam nic nie potrzeba. Przyjechałem i przyszedłem tu z matką do pana, bo matka mi pisała, że pan chce nam pomóc.
— Z przyjemnością pomogę — zapewnił Józef — proszę zatem powiedzieć, jakiej kwoty panu potrzeba?
Cześniak zamyślił się:
— Ano... jeżeli jaki taki warsztat urządzić i lokal wynająć, to trzeba będzie z dziesięć tysięcy, a jeżeli odkupić, to może starczy i siedem.
— Zatem siedem tysięcy?
— No tak, a na początek przydałoby się z tysiąc na zakup materiałów.
Józef zmarszczył brwi:
— Wydaje mi się, że pan kalkuluje zbyt rozrzutnie. Po pierwsze, lokal jest. Mieszkanie na ulicy Freta można zająć...
— Kiedy proszę pana...
— O, proszę mi nie przerywać — ostro nań spojrzał Józef — otóż lokal na ulicy Freta jest. Urządzenie zaś introligatorni można kupić używane, sądzę, za jakieś dwa do trzech tysięcy. Co zaś dotyczy kapitału obrotowego, jest on zbędny. Skoro będzie pan miał firmę, dostanie pan kredyt. Czy nie znajduje pan, że mam rację?
— Oczywiście, proszę pana. Można nawet jeszcze taniej urządzić się, ale nie można z tego żyć.
— Ciekaw jestem dlaczego?
— Bo zaczyna się od tego, że trzeba mieć klientelę, a na Freta pies z kulawą nogą nie przyjdzie. Można wprawdzie chodzić po ludziach i szukać zamówień, ale nie mając porządnego warsztatu, nic porządnie się nie da zrobić. Raz dadzą, a więcej nie. Konkurencja jest duża, pójdą do innego. Zaś co dotyczy kapitału na początek, to trzeba reklamę zrobić i temu owemu parę groszy wsunąć, czy to gdzie woźnemu, czy subiektowi, albo i na poczęstunek zaprosić. Tak mnie się patrzy.
— To pan chce całą fabrykę mieć? — ironicznie powiedział Józef. — To nie sztuka od razu z dużymi pieniędzmi zacząć. Zacznij pan małą kwotą, a dojdź do dużego przedsiębiorstwa.
— Jak pan uważa. Ja jedno powiem. Jeżeli pan nam da tylko tyle, co pan mówił, to po kilku miesiącach, albo pan będzie musiał dołożyć i wciąż dokładać...
— Jak to ja będę musiał? — oburzył się Józef.
— Toż mówię, albo pan będzie musiał, jeżeli nie będzie pan chciał dać siostrze ciotecznej z głodu zdychać, albo nic pan nie da. Sam z tymi pieniędzmi się nie wyciągnę, i dlatego po co je mam brać? I po co pan ma dawać? Te dwa, czy trzy tysiące przepadną, panu zaś będzie się zdawało, że pan nam pomógł...
— Pierwszy raz słyszę — przerwał Józef. — To znaczy, że jeżeli wam wypłacę trzy tysiące, to wam zaszkodzę, a nie pomogę, co?
Cześniak rozłożył ręce:
— A no, na mój głupi rozum to tak. Bo ani żyć z tego, ani umrzeć. A do pana wciąż na żebry chodzić, to ja tego nie potrafię.
— Dziwni ludzie są na świecie — sarkastycznie westchnął Józef. — Robi się im, mówiąc po prostu, łaskę, a oni żądają trzy razy tyle.
— Za przeproszeniem pana — poczerwieniał Cześniak — nijakiej łaski tu mnie pan nie robi. Ja mam swój fach, a i z prostej roboty wyżyć potrafię. Więcej powiem, bo i żenić się mnie nietrudno z panienką, co będzie miała posag. Nie wymawiam, broń Boże, ale Natka grosza nie ma. Powtarzam, że nie wymawiam, ale małżeństwo to też spółka. Ja daję swój fach. A czy pan chce jej dać posag, czy nie, to pański interes.
— Słowem, jeżeli nie dam ośmiu tysięcy, to się pan z nią nie ożeni? Zostawi pan kobietę z dzieckiem?
— Nie, panie, ożenię się i tak. Nie przyszedłem na panu nic wymuszać. Da Bóg, dochrapię się czego, to ożenię się. Ale tak sobie myślę, że pan nie ma nijakiego pełnego prawa, żeby mnie uczciwości uczyć.
— Wojteczku! Jesssusss Maryja! — chwyciła go za rękaw pani Bulkowska.
— Dlaczegóż to nie mam prawa?! — huknął Józef.
Cześniak rozejrzał się:
— Niech matka wyjdzie, to i powiem panu dlaczego.
— Proszę! — krzyczał Józef. — Proszę mówić! Zaraz!
— Niech matka wyjdzie, to i powiem. Inaczej nie — spokojnie odpowiedział Cześniak.
— To ja pójdę! Ja pójdę. Józieczku, daruj mu, to poczciwy chłopak, ten Wojtek. Ja pójdę, poczekam w przedpokoju.
Ponieważ żaden z mężczyzn nie zaoponował, pokręciła się na miejscu i drepcząc, wyszła.
— A ot, dlaczego — zaczął Cześniak przyciszonym głosem — że Natka mnie przyznała się, iż to z panem też nie tylko w kuzynowskim stosunku jest.
Józef zbladł jak płótno. Przed oczyma zawirowały mu różnokolorowe płatki.
Cześniak widząc wrażenie swoich słów, umilkł i siedział nieruchomo na krześle.
Sprawa była jasna. Józef pojął, że znajduje się w rękach tego draba, który nie omieszka go szantażować. Natka jest podła. Przecież był wówczas smarkaczem i to jej wyłączna wina. Podła!... Teraz z jakąż satysfakcją grosza jednego nie
Uwagi (0)