Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖
Cóż to takiego kiwon? To figurka, którą „jak tylko palcem dotknąć, to (…) głową kiwa i kiwa, bez końca”.
Cezary, stryj głównego bohatera, Józefa Domaszki, je uwielbia. Potakiwania wymaga również od bratanka, aspirującego filozofa i literata. W końcu sukces jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko trzymać się zasady: „zawsze w życiu stosować się do tego, co jest przyjęte i uznane przez szanowanych, poważnych i spokojnych ludzi” i pamiętać, że „sztuka życia nie polega na wyróżnianiu się, lecz na stosowaniu się do ogólnych form”.
Dziwnym trafem KIWON to także Komitet Intelektualnej Więzi Ogniska Niezależnych, nowy salon literacki, do którego przyłącza się Józef.
Powieść Kiwony po raz pierwszy ukazała się w odcinkach na ramach dziennika „ABC” w 1932, jednak na premierę książkową czekała… ponad 50 lat! Co ciekawe, przez ten czas nie straciła na aktualności. Słabostki, które Dołęga-Mostowicz wytyka społeczeństwu okresu międzywojennego, wydają się niepokojąco znajome.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Drżały mu ręce, gdy otwierał pudło z laki.
— Pan jest czymś zdenerwowany — zapytała — czy po prostu tylko moja malutka podnieciła pana?
— Wybaczy pani, ale...
— O, to jest niesłychanie zmysłowa dziewczyna. Przywiązałam się do niej, gdyż wiem, że nie ma żadnej moralności. Uważam za wysoce nieetyczne posiadanie moralności. Jeżeli etyka, niech pan przyjmie moją terminologię, jest moralnością przystosowaną do aparatu naszej indywidualnej psychiki, to moralność w ogólnie przyjętym znaczeniu, narzucona danemu indywiduum, będzie w jego pryzmacie nieetyczna, gdyż nie może być szczera, a wypływa z pobudek strachu przed wyłamaniem się z szablonowych reguł.
Józef pomału odzyskiwał równowagę. Widocznie pani Krotyszowa uważała za rzecz zupełnie naturalną, że mogła swego gościa zastać w sytuacji tak dalece niedwuznacznej z własną pokojówką.
„Może właśnie — pomyślał — dlatego uznała to za rzecz naturalną, że nikt inny tego by nie uznał?”
Jakby na potwierdzenie jego myśli, pani Krotyszowa ciągnęła swoim cichym, bezdźwięcznym głosem:
— Wbrew powszechnemu przesądowi jestem zdania, że my, kobiety, łatwiej możemy unikać tego męczącego szablonu moralnego. Po prostu orbity naszych przeżyć nie ocierają się o życie społeczne, o tysiące chropowatości bytu stadowego93, skomplikowanego przez cywilizację. Im bardziej postępuje cywilizacja, tym dalej jesteśmy od świata. Stajemy się anachronizmem w swojej pierwotności, w prymitywizmie naszych jestestw wyłącznie i jedynie fizjologicznych. Sądzę, że dlatego zawsze jesteśmy bliższe prawdy życia.
— Trudno przy pani mówić o prymitywnej naturze kobiety — z galanterią skłonił się Józef.
— O, myli się pan. Nie należy wyrafinowania identyfikować z komplikacją. Pierwsze jest jedynie wyostrzeniem i zróżniczkowaniem, a jeżeli pan woli, intensywną eksploatacją cech posiadanych, wrodzonych, tkwiących w organizmie, podczas gdy drugie uważam za konglomeraty wyhodowane sztucznie, za przeciwstawności logiczne, za antynomie, jakie w organizmie mogą się spotykać tylko w stanie patologicznym.
— W takim razie — uśmiechnął się — natury skomplikowane każe pani uznać za chorobliwe.
— Przypuszczam, że tak. Przy obserwacjach jednak trzeba stosować bardzo gęste sita selekcyjne. Zbyt często bowiem odnosimy wrażenia komplikacji tam, gdzie nie ma nic złożonego poza... złożami sprzecznych snobizmów.
Pokojówka przyniosła kawę i nie krępując się obecnością swej pani, zrobiła do Józefa wyzywające „oko”.
— Kiedyż przyjdzie Buba? — zapytała ją pani Barbara.
— Któż to wie — wzruszyła ramionami dziewczyna — na wszelki wypadek powiedziałam kucharce, by nie spieszyła się z kolacją. Mamy masę zmartwień, proszę pana, z tym Bubą! Nasypać panu cukru?
— Proszę bardzo — bąknął Józef.
— Nie znam ludzi bez snobizmów — mówiła pani Krotyszowa, patrząc na pokojówkę, mizdrzącą się do Józefa — i zdaje mi się, że bez tych brząkadełek, tych kotylionowości i świecidełek przypiętych na poczekaniu do nich, byliby okropnie szarzy i jednostajni. Nie adoruję snobizmu jako czynnika postępu, lecz jako zabawną ozdobę życia.
Dziewczyna zaczęła coś nucić pod nosem i wyszła.
— Zgodziłbym się z panią, lecz wydaje mi się, że snobizm ma bardzo niewiele odmian, a każda z nich stała się pospolita.
— Słowem, pospolitość uważa pan za stan ujemny?
— Tego nie powiedziałem.
— Przecież nie jest zaletą?
— Chyba.
— Wszędzie, gdzie się da umieścić wyraz „chyba”, jest niezwykle wielkie pole do analitycznej pracy myślowej. Byłam entuzjastką względności jeszcze przed zrozumieniem teorii Einsteina. Prawdziwa radość istnienia tkwić może w tej pewności, że nic nie ma pewnego... Tak... pan podobno jest zaręczony?
Ten niespodziewany zwrot, i to w zestawieniu z tematem wszech względności, zdetonował Józefa.
— Owszem, proszę pani.
— Mówiła mi pani Szczerkowska. Lusia jest bardzo miłą i bardzo apetyczną dziewczyną. Wkrótce mają się odbyć oficjalne zaręczyny?
— Pojutrze panna Hejbowska wraca i wówczas właśnie...
— Jest to panienka z zasadami — ze smutkiem jakby powiedziała pani Krotyszowa.
— To chyba najrzadsza zaleta w dzisiejszych czasach — stłumionym głosem zauważył Józef.
— O, właśnie! Pańskie zdanie zawiera dla mnie aż trzy wątpliwości: zaleta, najrzadsza i dzisiejsze czasy. Przede wszystkim nie rozumiem, dlaczego jeden z najtrwalszych uporów ludzkich trzyma się potępiania dzisiejszych czasów, mówiąc ściślej, obyczajowości dzisiejszych czasów. Od niepamiętnych wieków człowiek uważał za najgorszą obyczajowość tych czasów, w których sam żył. Wszyscy wiemy to dobrze z historii, a jednak wciąż się słyszy klątwy pod adresem własnej epoki. Wciąż wychwala się dawne dobre czasy i tak zwaną świetlaną przyszłość, chociaż doświadczenie nas uczy, że ludzie z tej świetlanej przyszłości będą naszą epokę nazywać starymi dobrymi czasami, a na swoją piorunować.
Józef roześmiał się.
— Żyjemy wciąż w gąszczu truizmów — mówiła dalej pani Krotyszowa — do tych zaliczam: czołobitność przed zasadami. Nawet ci, którzy eliminują ze swego myślenia możliwość życia pozamaterialnego, nie mogą wyzbyć się czołobitności przed zasadami. Szanowanie zasad jest zasadą najmniej uzasadnioną.
— Czy to nie paradoks?
— Sądzę, że nie. Weźmy przykład konkretny. Co dadzą zasady, przypuśćmy, Lusi Hejbowskiej? Jeśli spotka na swej drodze szczęście, wyrzeknie się go, bo zasady każą jej być wierną panu. Zatem będzie nieszczęśliwa, lecz pozostaną jej nienaruszone zasady.
— I szacunek dla siebie.
— Daruje pan, ale pański sposób oceniania szczęścia przypomina mi taką anegdotę o Żydzie, który odradzał synowi małżeństwo z dziewczyną bez posagu. Syn tłumaczył: będę miał szczęście! — a ojciec na to: — no dobrze, a jak ty będziesz szczęśliwy, to co ty z tego będziesz miał?...
Józef uśmiechnął się przez grzeczność i powiedział:
— Można być szczęśliwym bez pieniędzy, ale nie można bez szacunku dla siebie.
— Przesąd — potrząsnęła głową pani Barbara — szczęście jest w ogóle niczym nieuwarunkowane. Ale weźmy teraz drugi segment zalety, jaką pan widzi w zasadach: — kwestie szczęścia pańskiego. Otóż nie wyobrażam sobie możliwości kochania osoby nieinteresującej nas. Wszystko zaś co jest pewnikiem, tym samym przestaje nas interesować. Pan widzi swoje szczęście w miłości do tej uroczej osóbki. Lecz miłość wymaga stałej pożywki, a tą jest niepewność i zmienność obiektu...
— To jeszcze kwestia do dyskusji — zastrzegł się.
Był naprawdę wytrącony z równowagi poglądami pani Krotyszowej i przygotowywał się do gruntownego sporu, gdy właśnie zjawił się Swojski.
— Za wcześnie przyszedłeś, Buba — westchnęła pani Barbara — przerwałeś nam bardzo interesującą rozmowę.
Przywitał się wesoło i prosił, by sobie nie przeszkadzali, lecz pani domu potrząsnęła głową:
— Nie, Buba, wolimy odłożyć to sobie na inny dzień. Zaraz po moim powrocie z Norwegii pan Domaszko musi mnie odwiedzić. Co prawda praktyczna strona zagadnienia, jak przypuszczam, zdezaktualizuje się do tego czasu — uśmiechnęła się — ale nam głównie chodzi o teorię. Nieprawdaż?
— Jak to? — zapytał Swojski — zamierzasz... pani zamierza wyjechać?
— Tak, pojutrze wyjeżdżam. Nie znoszę tych upałów. I mój drogi, nie utrudniaj sobie konwersacji przez tytułowanie mnie panią. Pan Domaszko wie równie dobrze, jak i wszyscy, że mamy dostateczne powody do nazywania siebie po imieniu.
Swojski roześmiał się:
— Dobrze, aniele.
Widocznie wiedział, że ten epitet wprawi ją w dobry humor. Istotnie zaśmiała się długim, cichym śmiechem:
— Przepadam za tymi naiwnymi pieszczotliwościami. Niech pan sobie wyobrazi, że Buba nazwał mnie raz kwiatuszkiem... śmiałam się do łez.
— Oklepane określenia mają też swoją rację bytu — zakonkludował Swojski.
— Nieraz zastanawiałam się — mówiła pani Krotyszowa — jak smutny los czeka przyszłe pokolenia. Ludzie inteligentni będą musieli przestać w ogóle rozmawiać.
— Czy dlatego, że wszystkie słowa wyświechtują się?
— Słowa i zwroty. Już dziś śmieszą nas niektóre wyrazy, które do niedawna miały swoją wzniosłą i piękną treść.
— Zdewaluowały się — zauważył Józef — zmieniło się życie i wraz z przeszłością minął ich sens.
— Więcej niż sens, minęła ich potrzeba. Dziś, gdy czytamy czyjś patetyczny list lub książkę napisaną stylem tak zwanym literackim, ogarnia nas politowanie. Toteż ubiegamy się o prostotę w wypowiadaniu swoich myśli. Nieraz sama siebie przyłapuję na jakimś komicznym zdaniu, którego pretensjonalność spostrzegam. W każdym razie język nasz ubożeje nieprawdopodobnie szybko. Obawiam się, że za lat sto nawet i kochankowie będą się porozumiewali wyłącznie monosylabami.
— Chyba ta dziedzina słownictwa nie ulegnie zmianie — z przekonaniem powiedział Józef.
Pani Barbara potrząsnęła głową:
— Myli się pan. Czy może pan wyobrazić siebie na przykład mówiącego do kobiety, do której czuje pan najżywszy pociąg: ukochana!
— Hm. To zależy od... nastroju, sądzę.
— Raczej od poczucia komizmu. Albo, czyż nie wyda się panu śmiesznym wiersz, którym rozczulano się tak niedawno, który wpisywano naszym matkom do albumów: „i dziwię się tylko, że kwiaty pod twymi stopami nie rosną”?...
— Mnie się zdaje — wtrącił Swojski — że wszystko zależy od prawdy, jaką wkładamy w słowa.
— Dobrze, Buba, ale trzeba, by osoba, do której słowa są skierowane, najpierw odkryła ich prawdę, a potem usłyszała brzmienie.
— Są takie osoby — skromnie zauważył Józef.
— Oczywiście, skoro widzą najpierw treść.
— Nie, skoro są obojętne na formę — sprostowała pani Barbara — niewybredność jest dużym udogodnieniem życia.
— Zamyka jednak dostęp do skarbu subtelności — westchnął Swojski.
Po kolacji pani Krotyszowa pokazywała rysunki sukien, jakie miała zabrać ze sobą:
— Wzorowałam je na różnych odmianach storczyków. Storczyk uważam za kwiat najbardziej mi odpowiadający.
O jedenastej Józef pożegnał się i wyszedł.
Był cały pod wrażeniem niezwykłej umysłowości pani Barbary. Niemal każde jej zdanie zasługiwało na poświęcenie mu dłuższych rozmyślań, a niektóre uderzały swą niespodziewaną trafnością. Najwięcej myślał o tym, co powiedziała o Lusi.
„Czy istotnie Lusia nie będzie mi mogła dać szczęścia?... Nonsens! — oburzył się — my będziemy zawsze się kochali”.
Zaręczyny Józefa Domaszki z Lusią Hejbowską zgromadziły kilkadziesiąt osób z rodziny narzeczonej.
Józef był sam. Pomimo egzaminujących i uporczywych spojrzeń, badających go bez przerwy, czuł się dość swobodnie, gdyż Lusia całą swoją pomysłowość skierowała ku uprzyjemnieniu mu wieczoru.
Zresztą egzamin wypadł na korzyść Józefa. Dowiedział się o tym od pani Szczerkowskiej, która zbierała opinie znoszone jej ze wszystkich stron jako opiekunce Lusi.
Rodzina uznała pana Domaszkę za przyzwoitego i poważnego kandydata do swego grona.
Zaręczynowy pierścionek, nabyty przez Swojskiego w antykwarni, zyskał także uznanie dla dobrego gustu narzeczonego.
Z różnych względów postanowiono przyspieszyć datę ślubu, co zresztą nie spotkało się ze sprzeciwem ani Lusi, ani Józefa.
Ustalono, że uroczystość odbędzie się w kaplicy świętego Józefa przy ul. Polnej, po czym państwo młodzi wyjadą w podróż poślubną do Szwajcarii.
Datę wyznaczono za trzy tygodnie, to jest natychmiast po trzeciej zapowiedzi.
Tymczasem Józef zajął się ponownym przemeblowywaniem mieszkania, przy czym jako eksperta poprosił panią Szczerkowską. Okazało się — jak zresztą przewidywał — że gust pani Neumanowej i Rosiczki nie wzbudził uznania pani Szczerkowskiej. Tapety były za jaskrawe, urządzenie salonu zimne, a sypialni pretensjonalne.
— Nie może pani sobie wyobrazić, panno Lusiu — mówił do narzeczonej — jak dalece wujenka wszystko w naszym przyszłym gniazdku wywraca do góry nogami! Połowę mebli musiałem przenieść na strych, do firmy, do redakcji, gdzie się dało.
— Więc mamy mieszkać bez mebli? — żartowała.
— Gdzież tam! Pani Szczerkowska zna najlepsze źródła istotnie pięknych mebli. Jeździmy od sklepu do sklepu godzinami.
Kosztowało to sporo, ale Józef nie żałował pieniędzy.
— Raz się człowiek żeni — wyjaśnił Swojskiemu — trudno.
— Raz, dwa, albo i trzy — niewinnie zauważył ten.
Po wyjeździe pani Krotyszowej Swojski stał się częstym gościem Szczerkowskich, dokąd wprowadził go Józef.
Swojski najczęściej improwizował przy fortepianie, a Józef z Lusią siedzieli na kanapce i rozmawiali półgłosem.
Gdy wkrótce po powrocie z Jarzębowa Lusia dowiedziała się o zmianie w redakcji w „Tygodniku Niezależnym”, była tym zaskoczona. Na szczęście Swojski w swój aksamitny sposób umiał tak postawić kwestię, że Lusia nie mogła potępić postępowania narzeczonego. Byłoby gorzej, gdyby spotkała Piotrowicza, ale ten gdzieś przepadł jak kamień w wodę i słuch o nim zaginął.
Jednak Józef nie wyzbył się zupełnie niepokoju i wciąż dowiadywał się od doktora Żura, czy nie wie, gdzie się obraca i co porabia Piotrowicz. Żur wszakże też nic o tym nie wiedział, gdyż pozostając w wydawnictwie, musiał zerwać stosunki z dawnym zespołem.
— W każdym razie nie ma go w Warszawie — zapewniał Józefa.
Lusia nie chciała za nic w świecie obejrzeć mieszkania. Więcej, bo błagała wujenkę, by ta nie mówiła jej, co i jak jest urządzone.
— Pozwólcie mi mieć niespodziankę — prosiła.
— A jeżeli się pani nie spodoba! — pytał zmartwiony. — Wówczas chyba powieszę się z rozpaczy.
— Musi się podobać. Pan jest za mało pewny siebie.
— Proszę mi tylko powiedzieć, panno Lusiu — błagał — czy pani woli kolor niebieski czy zielony?
— Zielony w niebieską kratkę — śmiała się.
Kiedy wyłuszczał pewnego razu swe wątpliwości na ten temat przed Swojskim, wszedł Fartuszek, a wysłuchawszy kilku zdań, zaopiniował:
— Donna ast mobile94, jak mówili starożytni Rzymianie. Dlatego nigdy się kobiecie nie dogodzi. Najlepiej zapowiedzieć san żardę95, bez ogródek: — ma być statuskwo i koniec. A w ogóle nad drzwiami małżeńskiego domu najlepiej umieścić napis Dantego z tej jego alegorii: — Pascyjate ogni speramus96.
— Słusznie — z powagą potwierdził Swojski — należy odnowić czasy, gdy oblubienica pisała na drzwiach oblubieńca: — Gdzie ty Kajtuś, tam i ja Kasia... Prawda monsieur Fahrtouscheck?
— O! Wualia
Uwagi (0)