Darmowe ebooki » Powieść » Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 36
Idź do strony:
A to pan, czym mogę służyć?

— Chciałem prosić... panią sekretarkę — powiedział po chwili wahania.

— Pannę Hejbowską?...

— Tak. Chodzi mi o przepisanie na maszynie jednej rzeczy — skłamał Józef.

— A to szkoda, bo panna Hejbowska dziś nie przyszła. Czy to coś pilnego?

— Nie, nie... A co, chora?

— Tak. Telefonowano od niej z domu, że leży i ma gorączkę — informował dr Żur. — Może wziąć zastępczynię? Zresztą jeżeli to nieduży kawałek, to ja sam panu przepiszę.

— O nie, dziękuję panu. Już ja to w takim razie w swoim biurze załatwię. A panna Hejbowska poważnie chora?... Pytam dlatego — dodał pospiesznie — że jeżeli choroba ma ciągnąć się dłużej, to rzeczywiście dla wygody panów należałoby zaangażować zastępczynię.

— Ee, nie. To jakieś zaziębienie. Niech się pan nie trudzi. Szkoda kosztów. Damy sobie radę.

Jednak Józef był zaniepokojony i zaraz zadzwonił do państwa Szczerkowskich.

Od służącego dowiedział się, że panna Lusia leży i że ma niedużą gorączkę. Kazał kłaniać się i wychodząc z biura wstąpił do kwiaciarni.

Chętnie kupiłby wszystkie kwiaty i posłał Lusi, ale to byłoby nietaktem. Wybrał więc dziesięć kremowych róż i załączył bilecik z krótkimi życzeniami rychłego powrotu do zdrowia.

Po obiedzie przespał się i zasiadł do pisania artykułu o paryskich latach Słowackiego.

Pisanie szło mu żmudnie. Każde zdanie wydawało się zbyt niezgrabne, chropowate, pospolite. Kreślił, przestawiał słowa, zmieniał je, szlifował. Pragnął, by jego styl stał się niejako świadectwem kultury autora, by jego słownictwo nie dotykało szablonu, pozostając wciąż na wysokim poziomie literackim.

Forma pochłaniała go całkowicie, a jednak wciąż nie był z niej zadowolony i starał się ją urozmaicić pięknie wykończonymi zawiłościami i subtelnością dygresji.

Jeżeli chodziło o treść, unikał wszystkiego, co mogłoby uchodzić za chęć podrywania autorytetu dotychczasowych znawców romantyzmu i biografów wieszcza. Z rzadka posuwał się do uwypuklenia niektórych szczegółów, usuwał zaś wszelkie przyczynki dotyczące spraw poziomych, trywialnych, powszednich.

Z bólem, ale bez wahania zrezygnował z podania własnego odkrycia, że wieszcz zaczął pisać Króla-Ducha podczas diety, jaką musiał zastosować po niestrawnym, a zbyt obfitym obiedzie u państwa Elantain. (Na pierwszej kartce wielkiego poematu wieszcz dopisał ołówkiem: „Przeklęte karczochy robią piekielne wzdęcie!”). Józef podał tylko, że nad kolebką myśli twórczej chybotała się jaźń poety w depresji psychicznej, aczkolwiek introspekcja genezy pierwszych strof arcydzieła w ich pierwotnym nawarstwieniu daje obraz wizji o potężnym wewnętrznym napięciu, do jakiego doszło po biesiadzie u państwa Elantain.

W ten sposób Domaszko uniknął zbędnych, przykrych szczegółów, jednocześnie dając prawdziwym znawcom do zrozumienia, że wie o karczochach.

Z tego był zadowolony.

Najwięcej trudu wymagało ostrożne i delikatne zachwianie obelżywej dla wieszcza plotki, która, niestety, stała się zbyt popularna, a kwestionowała męskie zalety Słowackiego. Na razie Józef ograniczył się do niewyraźnych aluzji w związku z pobytem w Paryżu „Pani D.”. Sapienti sat57, a w przyszłości powróci do tych spraw niejednokrotnie.

Właśnie kończył trzecią kartkę rękopisu, gdy odezwał się telefon.

Dzwoniła pani Szczerkowska:

— Lusia bardzo dziękuje za kwiaty, które sprawiły jej prawdziwą przyjemność. Pan, panie Józefie, jest naprawdę ujmujący swoją uwagą...

— Ależ taki drobiazg, proszę szanownej pani. Jakże się czuje panna Lusia?

— Czuje się nieźle, biedactwo, tylko nudzi się. Jeżeli pan nie boi się grypy... może by pan przyjechał trochę ją rozerwać?

— Ja? Wcale się nie boję, proszę pani! Jeżeli tylko pani pozwoli, a pannie Lusi nie sprawię tym przykrości, przyjadę natychmiast.

— Wprost przeciwnie — zaśmiała się pani Szczerkowska — nie sprawi pan Lusi przykrości. Nie sądzę, by prosiła mnie o zatelefonowanie do pana w celu samoudręczenia.

— Ach, proszę pani, w tej chwili będę!

— Ale może odrywam pana od pracy?

— Bynajmniej, broń Boże, skądże. Już jadę.

— Zatem czekamy.

W ciągu pięciu minut Józef przebrał się, posławszy Piotra po taksówkę.

— Kochana — powtarzał — pamięta o mnie!

Nie mógł doczekać się Piotra i zbiegł na ulicę właśnie w chwili, gdy staruszek zajeżdżał rozklekotanym fordem. Domaszko nie zwrócił na to uwagi.

„Zawiozę jej czekoladki, chyba nie będzie to źle widziane?”

Chciał zatrzymać samochód przed cukiernią, lecz przyszło mu na myśl, że tak zaraz po kwiatach czekoladki — to będzie nie comme il faut58, trochę parweniuszostwa. Dał więc spokój.

Lusia leżała w łóżku. Nie można tego nazwać tak prozaicznie. Leżała w bieli i w błękitach, w aureoli złotopopielatych włosów, a wielkie chabry jej oczu, jej nieziemskich oczu powitały go słodyczą swego czarownego spojrzenia. (Napisze o tym wiersz).

Tak zapatrzył się na nią, że dopiero po chwili zorientował się, iż trzeba przywitać się z panią Szczerkowską.

— Moje uszanowanie pani — pocałował ją w rękę.

Gdy Lusia podała mu swoją, a on ją podniósł do ust, obsunął się wiotki koronkowy rękawek, odsłaniając rękę aż do ramienia. (Nie, tego widoku nie zapomni do śmierci!).

— Czy pani bardzo cierpi, panno Lusiu? — stał pochylony nad nią z miną na pół zachwyconą i na pół boleściwą.

— Bardzo — potwierdziła z udawaną powagą — bardzo, bo pan aż dziewięć minut dał na siebie czekać.

— Dziewięć?! — jęknął Józef. (Boże! Ona liczyła minuty!) — Daję pani słowo, że spieszyłem, jak mogłem.

— O, to widać — powiedziała figlarnie.

— Jak to widać?

— Po pańskim stroju — roześmiała się.

Sięgnęła na stolik przy łóżku i podała mu lustro.

Józef spojrzał i krew buchnęła mu do twarzy. Jego piękna granatowa w białe kropki „muszka” żałośnie zwisała dwoma niezwiązanymi końcami na kamizelkę.

Pozostawało tylko jedno: — zapaść się pod ziemię.

Niestety, architekci, budując domy, nie przewidują wszystkich sytuacji, w jakich mogą się znaleźć ich mieszkańcy. Dlatego nie robią w podłodze trapów, bez których zapadanie się jest prawie zupełnie niemożliwe.

Józef czuł się zmiażdżony, skompromitowany i ośmieszony.

Na szczęście przyszła mu z pomocą pani Szczerkowska:

— Przypomina mi to pewną historię. Mój ojciec był pedantem, a słynął w całej okolicy ze staranności w ubiorze. Otóż na swoim srebrnym weselu zjawił się w salonie w ogóle bez krawata. Gdy to spostrzeżono, natychmiast połapał się w sytuacji i powiedział z największą powagą: — W Paryżu już od miesiąca żaden gentelman nie nosi krawata. Zapanowała konsternacja, a jeden z panów, lubiący uchodzić za wszystkowiedzącego, zapewnił, że i on o tym słyszał, lecz jakoś nie może zdecydować się na przyjęcie nowego kaprysu mody. Wyobraźcie sobie, moi państwo, że ojciec do końca wieczoru nie nałożył krawata. Natomiast przed kolacją widziałam już trzech młodych ludzi, którzy zdjęli swoje i schowali je do kieszeni. Oczywiście, nazajutrz było wiele śmiechu z tego powodu i jeszcze długo potem wspominano o krawacie ojca w całej okolicy.

Józef stał bezradny z lustrem w ręku i uśmiechnąwszy się bez przekonania, powiedział:

— Ale, jeżeli panie pozwolą, ja zawiążę swój krawat.

— Nie, nie pozwolą! — zawołała Lusia. — Ja panu zawiążę. No! Niech pan się zbliży!

— Doprawdy... — obejrzał się, czekając na aprobatę pani Szczerkowskiej.

— Myślę, że Lusia zrobi to bez zarzutu — powiedziała starsza pani.

Lusia usiadła na łóżku i wyciągnęła ręce (najpiękniejsze rączki na świecie!), a Józef pochylił się ku niej.

Wąskie różowe palce chrzęściły cichutko jedwabiem krawata. Józef oddychał ciepłym, pachnącym powietrzem jej ciała, ciała fantastycznie bliskiego, niewiarygodnie dosięgalnego, oddzielonego od oczu cienką, białą tkaniną, która przecież nie jest dla jego odbiorników nerwowych żadną przegrodą. Czuł ją tak swoją, tak bezpieczną w jego bliskości.

I pożądał. Pożądał nie kobiety, nie erotycznego uzupełnienia, lecz Lusi, tej czarującej istoty, jej obecności, świadomości jej egzystencji, pachnącej, ciepłej, wiosennej. Niczego ponadto nie pragnął, jak móc teraz uklęknąć tuż przy łóżku i nawet nie patrzeć, i nawet nie słyszeć jej głosu, a tylko wiedzieć, tylko zdawać sobie sprawę, że jest przy niej.

Stał pochylony i marzył, że zawiązywanie krawata potrwa wieczność, a że i Lusia nie spieszyła się, trwało to, jeżeli nie wieczność, to w każdym razie co najmniej trzy minuty.

— Ha! — rozłożyła ręce Lusia — zrobiłam panu takiego motyla, że no!

— Bardzo pani dziękuję.

— Niechże pan spojrzy w lustro!

Józef spojrzał posłusznie i zobaczył w owalnej ramce twarz z bardzo głupim uśmiechem.

— Nieprawdaż, wujenko — domagała się uznania Lusia — nieprawda, że wspaniale?

— Jak żyję nie widziałam podobnego arcydzieła — potwierdziła pani Szczerkowska — powinien pan, panie Józefie, odtąd stale przychodzić z rozwiązanym krawatem.

— Rzeczywiście — bąknął i zamilkł.

— Wcale się pan nie zachwyca — oburzyła się Lusia.

— Ależ więcej niż zachwycam się! — zapewniał rozpaczliwie. — Ja... ja... ja nawet tej muszki już nigdy nie rozwiążę.

— Będzie pan spał w niej?

— Nie. Przetnę ją z tyłu i każę dorobić zapięcie.

Lusia pokręciła główką:

— Nie, tego nie lubię. Już wolę, by pan przychodził z niezawiązaną muszką. Będę się poświęcała.

Przemknęło mu przez myśl, że jeżeli zechce zostać jego żoną, nie będzie potrzebował przychodzić.

Wszedł służący. Panią Szczerkowską proszono do telefonu.

Zostali sami i Józef wciąż stał nieruchomo przy łóżku. Lusia przyglądała się przez moment jego niewyraźnej minie, zaśmiała się i kazała mu usiąść na foteliku tuż przy łóżku.

— Śmieje się pani ze mnie — westchnął z rezygnacją.

— Nie z pana, tylko do pana — zrobiła zalotną minkę.

— Panno Lusiu!

— Co, panie Józefie? — kokietowała go.

— Panno Lusiu — nie panował już nad sobą — pani jest taka dobra, taka szalenie miła, ja po prostu... no!...

Wybuchnęła śmiechem. Jej świeże usta rozchyliły się, oczy zwężyły się, a ręce (najpiękniejsze ręce na świecie) wyciągnęły się do niego.

— Panno Lusiu... Panno Lusiu... Pani nawet nie wie, jak ja strasznie panią kocham! — wyrzucił z siebie.

Przeraził się swoich słów, gdy ujrzał ich skutek.

Lusia zbladła, śmiech urwał się jak ucięty nożem, oczy otworzyły się szeroko i w ich kącikach ukazały się łzy. Jej rączki jakby zwiędły nagle w jego rękach, usta drżały.

— Co, co pan powiedział? — zapytała nieswoim głosem.

Cóż mógł zrobić? Musiał przecież powtórzyć! Ach, jak się ośmielił, jak znalazł w sobie tyle śmiałości, by ośmielić się na taką śmiałość...

— Mówiłem, że kocham panią — jęknął — bo cóż na to poradzę? Kocham panią do szaleństwa...

Niespodziewanym ruchem wyrwała mu ręce i opadła na poduszki. Po policzkach ściekały łzy.

— Boże drogi! Panno Lusiu! Panno Lusiu!...

Lecz ona odwróciła się doń plecami i ukrywszy twarz w poduszce, zaczęła płakać na dobre.

Józef zerwał się po ratunek do pani Szczerkowskiej i z rozpędu omal jej nie przewrócił w drzwiach jadalni.

— Panna Lusia... — zawołał.

— Co się stało?

— Panna Lusia płacze. Może pani... Ja doprawdy...

— Jak to płacze? Dlaczego? — spokojnie pytała pani Szczerkowska, nie zdając sobie sprawy z ważności faktu, że ona tam płacze.

— Ach, niech pani ją czym prędzej ratuje... To ja jestem winien, ja... — załamał ręce.

— Spodziewam się, że pan jej nie zbił? Niechże się pan uspokoi. Co zaszło?

— No, widzi pani, ja powiedziałem. To rzeczywiście... Ale ja nie przypuszczałem... To jest właściwie przypuszczałem... Ja odważyłem się... Boże drogi, powiedziałem, że... kocham pannę Lusię...

— Straszne! — pani Szczerkowska udała zgrozę.

— Właśnie... Ja, proszę pani, nie myślałem, że tym ją dotknę... czy obrażę. I panna Lusia teraz płacze. Mój Boże, co mam robić!?

Pani Szczerkowska wybuchnęła serdecznym śmiechem.

— Na pana miejscu wstąpiłabym do klasztoru. Niechże pan zaraz wraca do niej, może usłyszy pan radę, która panu bardziej przypadnie do gustu.

— Kiedy ja doprawdy nie wiem... — bronił się i wyglądał z tym tak pociesznie, że pani Szczerkowska powiedziała doń tonem takim, jak się mówi do dziecka.

— Niech pan idzie, to się pan dowie.

Prawie przemocą wepchnęła go do pokoju Lusi.

Dziewczyna siedziała na łóżku i uśmiechała się promieniście.

Wszystko to było wysoce dziwne i skomplikowane, tym bardziej, że znalazł się z nią oko w oko, bez możności odwrotu, gdyż drzwi zamknęły się z trzaskiem klamki.

Na dobitkę nic nie mówiła i tylko wciąż się uśmiechała zapłakanymi oczyma.

„Najpierw obraziła się na mnie, a teraz kpi z siostrzeńca ekonoma, który odważył się prosić ją o rękę” — kalkulował Józef.

Nieśmiało zbliżył się do łóżka i odezwał się zgnębiony:

— Ja bardzo panią przepraszam... Pani tak płakała.

Zakryła oczy długimi, wygiętymi rzęsami.

— Nie ośmieliłbym się nigdy... Ale wydawało mi się, że pani mnie chociaż odrobinę lubi... A pani tak płakała. Jeżeli obraziłem panią...

Potrząsnęła główką (najpiękniejszą główką na świecie) i zaprzeczyła:

— Nie, nie...

— Przestraszyłem panią moim niewczesnym... wyznaniem.

— Ucieszył mnie pan, panie Józefie.

Nie rozumiał: — po cóż zatem płakała?

— Tylko nie spodziewałam się. Wiem, że zachowałam się jak gęś, jak głupia gęś.

— Ale, broń Boże! — zawołał oburzony.

— Niech pan daruje... Ale pan teraz pewno zmieni zdanie o mnie — spojrzała mu błagalnie w oczy, a widząc jego rozmodloną minę, westchnęła z ulgą i powiedziała:

— Mnie jeszcze nikt nigdy tego nie powiedział...

— Czego, panno Lusiu?...

— Że mnie... no tego, co pan.

— Czyż pani mogła się nie domyślać? — zapytał patetycznie z nutką tragizmu.

— Owszem, to jest myślałam, że pan mnie trochę lubi. A wujenka twierdziła, że pan też mnie kocha.

— Jak to też? — zadrżał Józef — czy jeszcze ktoś panią kocha? — zbladł i poczerwieniał.

— Nie!... Że ja... pana.

Jak samotny dąb w szczerym polu pod naporem wichru chwieje się

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz