Darmowe ebooki » Powieść » Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 36
Idź do strony:
że pan sobie nic ze mnie nie robi, ale może by chociaż przez grzeczność, przez zwykłą uprzejmość zechciał pan nas odwiedzić?

— Kiedy doprawdy...

— Panie Józefie, jeżeli pan zaraz nie przyjdzie, będzie pan miał we mnie śmiertelnego wroga.

— Ultimatum? — próbował żartować.

Lecz ona mówiła serio.

— Znienawidzę pana! Jak mamę kocham! To nawet nie po rycersku z pańskiej strony, żeby zmuszać mnie do błagania pana na kolanach...

— Ależ panno Rosiczko, jak można...

— Ja lubię wyraźne sytuacje. Więc mówię panu: albo pan zaraz przyjdzie, albo kwita z przyjaźni... No? Przyjdzie pan?

— Przyjdę.

— Ale zaraz! — położyła słuchawkę.

„Prawdę powiedziawszy — myślał Józef — to ona ma zupełną rację. Bywałem u nich prawie co dzień i asystowałem jej, tego nie ukryję przecież. Dziewczyna mogła żywić zupełnie wyraźne nadzieje i jej pretensje są całkowicie uzasadnione”.

Pójdzie i powie wyraźnie. Chce mieć wyraźną sytuację, będzie ją miała. Powie wyraźnie, że...

Ale, że co?...

— Powiem jej, że jestem zakochany w innej.

Drzwi otworzyła sama Rosiczka. Miała oczy zapłakane.

— Mama musiała wyjść na kwadrans do cioci Jadzi, bardzo pana przeprasza. W salonie froterują podłogę, może pójdziemy do mego pokoju.

Był to mały, różowy pokoik. Wskazała mu miejsce na kanapie i usiadła naprzeciw.

— Panno Rosiczko — zaczął.

— Brzydki pan jest... Brzydki i nielitościwy.

— Jak to?...

— Płakałam przez pana. Pan wcale nie ma serca.

W jej oczach zaszkliły się łzy.

— Pan nawet nie wie, jak ta jędza Nuna mi dokucza i ten jej obrzydliwy narzeczony. I nikogo nie ma, kto by mnie obronił, kto by mnie pocieszył. Jestem nikomu niepotrzebna.

— Panno Rosiczko...

— Nie, niech pan już nic nie mówi. Ja wiem, że pan potraktował mnie jak zabawkę... Jak taką bezwartościową zabawkę... A teraz jeszcze unika mnie pan. Pozwala mi na takie upokorzenia, że się cała trzęsę ze wstydu... O, niech pan zobaczy.

Wyciągnęła doń rękę, która istotnie drżała.

Pocałował i pogładził rękę, przypominając sobie ręce Lusi.

— No, proszę się uspokoić, proszę się uspokoić — powtarzał, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że byłoby okrucieństwem powiedzieć jej teraz, że kocha inną.

— Ta jędza Nuna drwi ze mnie, że biegam do każdego telefonu, że nasłuchuję dzwonków. Pewnie, że jestem głupia... Pan też uważa mnie za głupią, za bardzo głupią, brzydką, wstrętną, narzucającą się?...

— Ależ, bynajmniej...

— O, nie! Wiem, że pan mną po prostu brzydzi się.

— Jak można takie głupstwa mówić — zaprotestował oburzony.

— Wcale nie głupstwa. Pan mnie nawet nigdy nie pocałował.

— No, jakże, panno Rosiczko — perswadował zakłopotany.

— Tak, tak, gdyby pan miał dla mnie chociaż iskierkę uczucia...

Usiadła na poręczy tuż przy nim i oparła się ramieniem o jego ramię.

— Pan jest bez serca, bez serca... A moje, niech pan zobaczy, jak bije.

Wzięła jego rękę i chociaż trochę się opierał przyłożyła do małej wypukłej piersi. Ruch ten sprawił, że straciła równowagę i zsunęła się mu na kolana.

Chciał zerwać się, lecz przytrzymała go:

— Widzi pan, że pan się mną brzydzi.

— Bynajmniej, ale... ale...

Przez myśl mu przebiegło, że oto wpadł. Wpadł jak ostatni głupiec. Dalej będzie wszystko jak w staroświeckich romansach: oto drzwi się otworzą, a na progu stanie mecenasowa, Klima, Nuna, kilkoro służby i koniecznie ktoś ze znajomych, żeby Rosiczka została skompromitowana już bez ratunku. A on będzie musiał wstać, poprawić krawat, chrząknąć i poprosić o rękę panny. Tyle razy czytał o takich pułapkach i teraz jak ostatni osioł dał się złapać.

Był tak pewien trafności swoich obaw, że nie odrywał oczu od drzwi, przez które miało wejść jego nieszczęście. To go obezwładniło. W momencie, gdy zdecyduje się zepchnąć tę biedną dziewczynę z kolan, drzwi się otworzą i wszystko przepadło.

Jednak drzwi wciąż się nie otwierały, a on stracił możność obserwowania ich groźnej tajemnicy, gdyż zostały zasłonięte głową Rosiczki, której usta tymczasem przylgnęły do jego warg.

Nieoddanie pocałunku byłoby niedżentelmeństwem w najgorszym stylu, Józef zaś zawsze starał się być dżentelmenem. Cóż winna ta mała, że go kocha? Ostatecznie, jest to bardzo dobra dziewczyna.

Jeżeli drzwi się otworzą — to znaczy, że tak chciało przeznaczenie.

Serce ściskało mu się na wspomnienie Lusi, ale ramiona ściskały realny kształt młodego i giętkiego ciała Rosiczki.

Drzwi ani drgnęły. Oczywiście staroświeckie romanse są przestarzałe i nie mają zastosowania w życiu dzisiejszym. Za to usta młodych panien prawdopodobnie i dawniej miały w sobie tyle soczystości i temperamentu. Nie jest tylko pewne, czy były tak umiejętne i wyrafinowane.

— Jakież to cudowne — szeptała mu przy samym uchu — jakież to cudowne...

„Najlepiej będzie — myślał — jeżeli jutro do niej napiszę. Napiszę, że niestety...”

— Pan pewno wiele kobiet całował — szeptała — ale ja jeszcze nigdy nikogo.

Przemknęło mu przez mózg, że ma doskonałą okazję, by ją zrazić:

— Istotnie, całowałem bardzo wiele kobiet.

— Ja chciałabym pana o coś spytać, ale się wstydzę.

Lecz i na wstyd znalazła sposób. Schowała twarzyczkę pod klapę jego marynarki i zapytała:

— Niech pan powie, czy ja umiem całować?

Zaśmiał się zażenowany.

— Niech pan powie, czy inne całują lepiej?

— Panno Rosiczko, jakże ja pani odpowiem?

— Niech pan odpowie! — prosiła.

— No... różnie... Jedne tak sobie, inne inaczej...

Wychyliła twarz i spojrzała mu w oczy:

— A ta piękna blondynka, z którą pan był w teatrze?

Domaszko poczerwieniał.

— Proszę powiedzieć — nalegała — czy ona lepiej całuje ode mnie?

— Nigdy jej nie całowałem — powiedział zimno.

— Kłamie pan! — wybuchnęła.

Zrobił obrażoną minę, lecz Rosiczka nie zwracała na to uwagi. Zeskoczyła z jego kolan i zawołała:

— O, ja widziałam, jak wy patrzyliście na siebie. Ona się w panu kocha! To od razu widać!

— Co pani mówi? Naprawdę? — zapytał z taką radością, że Rosiczka ostygła w jednej chwili.

— I pan w niej się kocha — powiedziała z bezbrzeżną pogardą.

— Bynajmniej — zaprzeczył najżarliwiej, jak umiał.

— Kłamie pan.

— Panno Rosiczko!

— Kłamie pan. Kochacie się, a może nawet jesteście kochankami. Proszę mi nie przerywać!

— Pani się zapomina!...

— Nie, łaskawy panie, ale ja się nie dam oszukiwać!

Józef wstał i zapiął oba guziki marynarki:

— Jest pani bardzo młodą osobą i temu tylko mogę przypisywać dobór słów, na jakie pani sobie pozwala...

Usiadła w kącie i odwróciła głowę.

— Ja ze swej strony czuję się wobec tego uprawniony do wyjaśnienia, że oszukiwać mógłbym panią tylko wtedy, gdybym zaciągnął w stosunku do niej jakiekolwiek zobowiązania. O ile mnie pamięć nie myli, żadnych tego rodzaju zobowiązań na siebie ni...

— Czyż ja mówię? — przerwała mu z gniewem.

— Pani mi ubliża — powiedział patetycznie i widział w lustrze swoje odbicie, wyrażające szlachetne oburzenie. Szkoda, że Rosiczka nie spojrzała nań w tej chwili: — wyglądał dumnie i przekonywająco.

— Nie chciałam pana obrazić — zawołała — oczekiwałam tylko, że pan uczciwie i jasno postawi sprawę. Ach, co tu gadać i owijać w bawełnę. Tyle czasu pan zachowywał się tak, jakby starał się o moją rękę. Chyba temu pan nie zaprzeczy?

Józef milczał.

— No, widzi pan. Do tego nie są potrzebne pisane umowy. A teraz pan unika mnie. Dlatego postanowiłam wydobyć od pana krótką i wyraźną odpowiedź: chce mnie pan, czy nie chce?

Józef poprawił krawat.

— No! — tupnęła nogą.

— Obawiam się — westchnął Domaszko — że... nie bylibyśmy dobraną parą.

Zerwała się i przeszyła go złym spojrzeniem:

— Pan się tylko obawia, a ja jestem tego pewna, szanowny panie. Żegnam pana i nie chcę go więcej widzieć. Pogardzam panem.

Józef przygryzł wargi:

— Wolno pani osądzać mnie, jak się pani podoba, jednakże znajduję, że mówi przez panią tylko uniesienie, a nie rozwaga. Mam sumienie spokojne, gdyż w niczym nie nadużyłem pani zaufania...

— Tak? Tak oto mówi mężczyzna, który przed chwilą chwycił młodą pannę w objęcia i obcałowywał ją! Nie nadużył zaufania!

Józef miał wielką ochotę powiedzieć, że przecież sama wpakowała się mu na kolana, a on oddawał pocałunki jedynie przez grzeczność, lecz pohamował się i wyrzucił z siebie gorzko:

— Panno Rosiczko! Bardzo mnie boli to, co pani mi zarzuca. Mam dla pani wiele życzliwości i... doprawdy moglibyśmy pozostać przyjaciółmi.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta pani mecenasowa.

— No, moi państwo, kolacja na stole.

— Mamo — odezwała się po pauzie Rosiczka — pan Domaszko nie ma zamiaru zostać na kolacji i właśnie chciał cię pożegnać.

Skinęła mu lekceważąco głową i wybiegła z pokoju.

Józef skłonił się.

— Co się tu stało? — zapytała pani Neumanowa. — Pokłóciliście się państwo?

— Daruje pani mecenasowa, jest mi naprawdę niezmiernie przykro, ale panna Rosiczka obraziła się na mnie i wyraziła życzenie niewidywania mnie więcej. Wobec tego...

— Ach, to prawdopodobnie jakieś nieporozumienie, drogi panie Józefie, ach młodzi, młodzi... niechże pan tego do serca nie bierze. Rosiczka jest taka porywcza, ale to w gruncie rzeczy bardzo dobra dziewczyna i mogę pana zapewnić, że żywi dla pana więcej niż sympatię.

— Jednak wybaczy pani mecenasowa — ukłonił się powtórnie.

— Och nie, ja rozumiem i wcale pana nie zatrzymuję. Jednak nie wątpię, że przecież się pogodzicie. Zadzwonię do pana. Do widzenia, drogi panie Józefie.

Było już po dziesiątej, gdy wrócił do domu. W gruncie rzeczy był zadowolony z obrotu sprawy i pogwizdywał sobie pod nosem.

— Jak się Piotr miewa? — przywitał wesoło starego służącego.

Ten jednak zamiast wziąć od niego kapelusz i laskę, pochylił się do ucha i szepnął:

— Pani Bulkowska czeka.

— Co? — przeraził się Józef — panna Bulkowska?

— Nie, paniczu, pani, ciocia panicza.

Domaszko skrzywił się:

— Nie mógł jej Piotr poradzić, żeby jutro przyszła?

— Mówiłem, ale uparła się, że pilna sprawa i że będzie czekała choćby do północy.

Setki niepokojących myśli przebiegały mu pod czaszką, gdy wchodził do gabinetu.

W kąciku na najskromniejszym krzesełku siedziała ciotka Michalina. Stara, zniszczona, przygnębiona, z oczyma opuchłymi od płaczu.

— Co się stało, kochana ciociu? — serdecznie pocałował ją w rękę i przeprowadził do kanapy.

— Józiu mój, Józiu — ocierała oczy.

— Nieszczęście jakie?

Zapłakała, a Józefowi ścisnęło się serce.

— Chłopcze kochany, nie gniewaj się, że cię nachodzę, daruj starej ciotce, ale — Bóg mi świadkiem — musiałam.

— Ciociu, ja bynajmniej nie gniewam się, niechże ciocia mówi.

— Tylko obiecaj mi, że Natce słowa nie powiesz, bo by się zabiła ze wstydu. Ona nic nie wie, że ja tu do ciebie po ratunek dla niej przyszłam.

— Cóż jej się stało? — zaniepokoił się.

— Zgrzeszyła nieszczęsna, zgrzeszyła... Dziecko... Boże, co za hańba, co za upokorzenie... panna z dzieckiem...

Józef opadł bezsilnie na fotel. Z jego twarzy uciekła ostatnia kropla krwi, przed oczyma zamigotały iskierki.

— Co ciocia mówi? — zarzęził — Natka?

— Boże, przebacz jej.

— Ależ to można ratować! — zawołał nieswoim głosem.

— Właśnie do ciebie, mój Józiu, ośmieliłam się zakołatać o ratunek. Długo wahałam się, długo powstrzymywałam się...

— To źle! To bardzo źle — krzyknął — należało przyjść wcześniej. Im wcześniej, tym lepiej!

— Mój ty kochany chłopcze! — uśmiechnęła się doń rozpromieniona.

— Od kiedy ciocia zauważyła, że ona jest w odmiennym stanie? — pytał gorączkowo.

Ciotka Michalina szeroko otworzyła usta:

— Natka?...

— No przecież nie królowa Bona, tylko Natka.

— Że niby w ciąży?

— No, sama ciotka mówiła!

— Boże uchowaj. To już dawno skończyło się. Ona tylko ma dziecko.

Józef przetarł oczy. Teraz dopiero poczuł, że cały zlany jest zimnym potem. „O, idioto! — myślał — przecież ona nie mogłaby tak prędko...”

Ciotka Michalina, chlipiąc, zaczęła opowiadać. Okazało się, że dziecko ma już ósmy rok. Winowajcą jest żołnierz niemiecki, ale Polak, z zawodu introligator. Zły los chciał, że podczas okupacji wyznaczono go im na kwaterę. Chłopak ładny, zgrabny i nawet porządny rzemieślnik, inteligentny, bo to już z fachu, z książkami zawsze, a i szkołę skończył. Otóż, że to diabeł nie śpi, między młodymi, Boże odpuść, doszło do grzechu. Obiecywał żenić się, ale akurat go wysłali na francuski front i popadł w niewolę, a później do Ameryki...

— A cóż dziecko?

— Ano synek. Kropla w kroplę wykapany ojciec. Cezary mu na imię. Nie ojcu, a synowi. Bo ojcu to Wojciech Cześniak, ale wiadomo syn, że nieślubny, to ze wstydem trzeba było na nazwisko Natki zapisać.

— Ale gdzie jest ten syn?

— Gdzieżby, Józieńku, na wsi, na wychowaniu.

— I nic mi wcześniej nie powiedzieliście! — zmarszczył brwi.

— Jakże było mówić, hańba taka.

— Ale ten Cześniak nie odezwał się?

— Jakże, owszem. Toż mówię. Pisywał i z Francji i z Ameryki, a ot, teraz przysłał list, że źle mu się wiedzie, że chciałby wrócić do Polski i ożenić się z Natką i synowi dać nazwisko, tylko że z czego będzie żył? Pyta się, czy ja bym skąd nie pożyczyła na założenie introligatorni. Boże drogi! Sama przecież ledwie żyję. Za dziecko trzeba płacić i samym jeść, a ten złodziej Pruszkiewicz, co u niego hipotekę mam, to po teraźniejszemu prawu grosze ledwie płaci. A Wojtek to pisze, że jak na szyfkartę wyda, to mu ledwie na

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz