Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖
Cóż to takiego kiwon? To figurka, którą „jak tylko palcem dotknąć, to (…) głową kiwa i kiwa, bez końca”.
Cezary, stryj głównego bohatera, Józefa Domaszki, je uwielbia. Potakiwania wymaga również od bratanka, aspirującego filozofa i literata. W końcu sukces jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko trzymać się zasady: „zawsze w życiu stosować się do tego, co jest przyjęte i uznane przez szanowanych, poważnych i spokojnych ludzi” i pamiętać, że „sztuka życia nie polega na wyróżnianiu się, lecz na stosowaniu się do ogólnych form”.
Dziwnym trafem KIWON to także Komitet Intelektualnej Więzi Ogniska Niezależnych, nowy salon literacki, do którego przyłącza się Józef.
Powieść Kiwony po raz pierwszy ukazała się w odcinkach na ramach dziennika „ABC” w 1932, jednak na premierę książkową czekała… ponad 50 lat! Co ciekawe, przez ten czas nie straciła na aktualności. Słabostki, które Dołęga-Mostowicz wytyka społeczeństwu okresu międzywojennego, wydają się niepokojąco znajome.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiwony - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (czytać książki online za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tak mu się przynajmniej zdawało.
Nazajutrz odbyła się konferencja redakcyjna, tym razem u Piotrowicza, a ponieważ Józef posłał im kartkę, że jest chory i o niczym wiedzieć nie chce, Piotrowicz z profesorem po konferencji przyszli go odwiedzić.
Obaj byli w doskonałych humorach.
— Czy wiecie — zacierał ręce Piotrowicz — że dobiliśmy jeszcze osiem tysięcy egzemplarzy?! Zrobicie, kolego, majątek na „Tygodniku”.
Józef otulił się w szlafrok i potrząsnął głową:
— Nie. Ja mam już tego dość.
Obaj panowie spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
— Wam naprawdę jest gorzej — z ironią odezwał się Piotrowicz.
— Gorzej — potwierdził Józef — ja nie jestem stworzony do takiego życia. Teraz postanowiłem już nieodwołalnie, że się wycofuję.
— Tralalala — zaśmiał się Piotrowicz — przejdzie wam to.
— Dałem sobie słowo...
— To je od siebie odbierzcie z powrotem. Cóż wy sobie myślicie, że ja jestem dudek, który zakłada pismo dla zabawy? Który... A zresztą nie będziemy teraz o tym mówić. Co napiszecie do następnego numeru?
— Nic nie napiszę, ani jednego słowa — z pasją zawołał Józef.
Piotrowicz podskoczył na krześle:
— Tak?!
— A tak.
— Jak chcecie. W takim razie jeszcze dziś zwrócę wam wasze parszywe pieniądze i...
— Panowie! — przerwał profesor Chudek — dajcie spokój dyskusjom.
— Ładna dyskusja — oburzył się Domaszko.
— Nie kłóćcie się. Ja wam ręczę, że dojdziemy do porozumienia.
— Nie chcę żadnego porozumienia! — ryknął Piotrowicz. — Gardzę porozumieniem z ludźmi pokroju pana Domaszki.
— Pan mnie obraża — zbladł Józef.
— Obrażam i będę obrażał za takie świństwo, jakie pan chce mi zrobić...
— Ja nie chcę robić żadnego świństwa i w ogóle podaję do wiadomości panie kolego, że świństwa robią często ci, którzy imputują je innym!
— Panowie — załamał ręce Chudek — tracimy czas na pustą paplaninę.
— Wychodzę — powiedział Piotrowicz i zapiął marynarkę na wszystkie guziki. — Gorzko zawiodłem się na was, kolego!
Profesor przytrzymał go za rękaw:
— Chwileczkę! Miejcież szacunek dla siwych włosów, jeżeli obaj nie macie rozumu.
Zaczął tłumaczyć, reflektować, upominać. Swoje długie wywody ilustrował żywą gestykulacją. Ostrzegał Domaszkę przed takim nagłym zerwaniem, które opinia uczciwych ludzi potępi, ba, niektórzy będą podejrzewali, że ustępujący solidaryzuje się z atakowanymi przez tygodnik łotrami, że wziął może łapówkę za poderwanie finansowych postaw pisma. Z tymi rzeczami trzeba być ostrożnym.
Z kolei uspokojony już Piotrowicz uderzył w nutę obowiązku obywatelskiego i wewnętrznych nakazów moralnych.
I znowu zabrał głos profesor Chudek.
Mówił, że Józef sam sobie robi krzywdę, zamykając przed sobą drogę do rozwoju własnego pióra, które swym pierwszym odezwaniem się zrobiło tak dodatnie wrażenie...
— Kolega Piotrowicz — przerwał Józef — mówi, że to mydło.
— Nie przesadzajmy, nie przesadzajmy — stanowczo zatrzymał go profesor — pan wie równie dobrze, jak i ja, że Piotrowicz nazywa mydłem wszytko to, w czym autor nie piętnuje nikogo. To jego sposób mówienia. A naprawdę...
— Mówiłem szczerze — wtrącił Piotrowicz.
— Wiemy, wiemy! Ja też mówię szczerze. Otóż telefonowała do mnie pani Krotyszowa i gratulowała artykułu o Słowackim. Jeżeli taka wybitna intelektualistka jak ona chwali — to już nie trzeba komentarzy. Była zachwycona, a gdy powiedziałem jej, że autorem artykułu jest ni mniej ni więcej tylko potomek wieszcza, zobowiązała mnie, że pana przyprowadzę do niej na herbatkę. Pójdziemy tam pojutrze. Zresztą sam Alfred Umaniecki wyrażał się o tymże artykule niezwykle pochlebnie, co u niego jest rzadkością. Inni też mówili z uznaniem. Zaprzepaszczać swój talent dla paru anonimów i pomyj w brukowcach — to istny nonsens!
Domaszko musiał przyznać mu rację.
— Ale, widzicie panowie, ja do tych awantur wprost nie mam dość silnych nerwów!
— Trzeba hartować wolę i trzymać się w garści — pouczył go Piotrowicz.
— Więc powiadam — ciągnął profesor Chudek — jeżeli pan będzie nadal czuł się w obecnej roli źle, przecież nikt pana nie zatrzymuje. Ale tak nagle, z miejsca!... Nie, to byłoby tylko szkodzenie sobie samemu i sprawie. A chyba pan nie chce szkodzić sprawie, którą sam uznaje za dobrą?
— Mowy nie ma — potwierdził Domaszko.
— Więc widzi pan. Jesteśmy identycznego zdania i wszystko się ułożyło. Ma pan koniak?
— Mam.
— No, to każ pan dać. A czarna kawa jest?
— W tej chwili każę zrobić.
Gdy wychodził, usłyszał, jak Piotrowicz powiedział:
— To bałwan.
A profesor uspokajał Piotrowicza:
— Pozbędziemy się go wówczas, gdy...
Dalej nie słyszał, lecz i to go wzburzyło.
„Dobre ptaszki — myślał — pismo przecież jest moje. Jeżeli zechcę, to nikomu nie odstąpię i już”.
Panowie wypili kawę, po kilka kieliszków najtańszego koniaku, jaki Józef mógł znaleźć w domu, i wynieśli się.
— A, pamiętaj pan — żegnał go Chudek — że pojutrze na piątą idziemy do Krotyszowej.
— Z całą przyjemnością — zapewnił szczerze Domaszko.
Zaciekawiło go bardzo środowisko, w jakim obracała się ta pani, no i jej sąd o artykule.
Zatelefonował do państwa Szczerkowskich, lecz dowiedział się, że Lusi nie ma w domu. Poszła z wizytami wraz z wujenką.
Nie miał nic do roboty. Zabrał się więc do pisania studium o paryskich latach Słowackiego.
Znał wybornie przedmiot, gdyż śp. stryj Cezary zasypywał go lekturą o wieszczu, a i w swojej bibliotece miał materiałów w bród.
Jednakże nie był usposobiony do pisania i odłożył pióro.
Na kino nie miał najmniejszej ochoty.
Nagle przypomniał sobie to dziwne nazwisko: madame Ravanaka... Hm... Praga, ulica Stalowa 74... a mieszkanie?...
Wyciągnął z palta zapomniany numer „Gońca Stołecznego” i odszukał ogłoszenie wróżki.
Ostatecznie cóż zaszkodzi pójść? Nie dlatego, by miał wierzyć w te bzdury, ale ot, po prostu dla rozrywki, dla zabicia czasu.
Pojechał tramwajem. Od przystanku trzeba było iść pieszo dobre dziesięć minut i dlatego zdecydował się nie zawracać. Jeżeli nawet u tej wróżki spotka kogoś, na pewno nie będzie to nikt znajomy.
„Skądże by!” — uśmiechnął się do siebie.
Na trzecim piętrze zapukał do drzwi, przez które dolatywał wesoły śmiech i krzyki dzieci. Otworzyła mu wysoka, przystojna kobieta o wydatnym biuście.
— Czy tu mieszka wróżka Ravanaka?
— Owszem. Proszę pana.
Wprowadziła go do schludnego ubogiego pokoiku, zastawionego bambusowymi mebelkami przypominającymi poczekalnię prowincjonalnego fotografa.
Usłyszał po chwili jej dźwięczny głos:
— Mamo, to do ciebie!...
Człapanie pantofli, stukanie laski i do pokoju weszła wysoka, zgarbiona staruszka o małych czarnych oczach.
Ruchem wielkiej damy wskazała mu krzesło i powiedziała:
— Nie jestem wróżką, nie uprawiam szarlatanerii, nie daję zbawiennych rad.
Spojrzał na nią zdumiony.
Usiadła naprzeciw i mówiła głosem monotonnym i cichym:
— Wyjaśniłam to, widząc, że mam do czynienia z człowiekiem inteligentnym. Otóż jestem obdarzona pewnymi zdolnościami telepatycznymi i niejaką dozą tego, co potocznie nazywane jest jasnowidztwem. Za wizytę biorę dwadzieścia złotych. Proszę mi dać rękę.
Józef wyciągnął rękę, którą ujęła końcami palców.
— Co pan chce wiedzieć?
Chrząknął niezdecydowanie.
— Dobrze, więc powiem panu: na imię panu Józef, ma pan około trzydziestki, jest pan kawalerem. Posiada pan dość znaczny majątek, odziedziczony po krewnym, wuju czy stryju, który miał dużą brodę...
— Po stryju — potwierdził oszołomiony Domaszko.
— Jest pan kupcem, prowadzi pan dobre interesy... Dobre, ale... nie zawsze... czyste...
— Co to znaczy? — zapytał Józef ze strachem.
— Chce pan, bym mu powiedziała?
— Proszę bardzo! — nadrabiał miną.
— Powiedział pan proszę bardzo, a pomyślał: kokaina. Czy tak?
Zerwał się na równe nogi. Blady był i z niepokojem rozejrzał się dokoła.
— Niech pan będzie spokojny — uśmiechnęła się — nikt nas nie podsłuchuje. Ja też jestem równie dyskretna jak ksiądz w konfesjonale.
— Pani jest fenomenalnie...
— Nie zawsze — przerwała mu — ale pańska psychika jest nieodporna.
— Ja rzeczywiście pomyślałem, proszę pani, o kokainie, ale niech mi pani wierzy, że...
— Że to pański wspólnik, chciał pan powiedzieć?
— Wspólnicy — poprawił.
— Cóż jeszcze chciał pan wiedzieć?
Poruszył się na krześle:
— Chciałem zapytać, czy... czy to nie pociągnie dla mnie przykrych następstw?...
Zawahała się i kiwnęła głową:
— Owszem, ale nie takie, jakich się pan obawia. Poniósł pan już pewne straty materialne i podobne czekają pana jeszcze. Poza tym nic panu nie grozi.
Odetchnął z ulgą.
— Jest pan zakochany w młodej, ładnej dziewczynie. Blondynka. Bardzo dobra. Poważna panna.
— A ona? — zaczerwienił się Józef.
— Nie wiem. Ale sądzę, że pana pokocha, jeżeli to już nie nastąpiło.
— Czy... czy... pobierzemy się?
— Wiem o tym tyle, co i pan, to znaczy nic.
Na twarzy Józefa odbiło się rozczarowanie, więc dodała:
— Uprzedziłam pana, iż nie jestem wróżką w pospolitym tego wyrazu znaczeniu. Mogę jeszcze panu powiedzieć, że w każdym razie aura pańska polepsza się. Obecnie ma pan wiele kłopotów z kobietami, a raczej z inną młodą panną i poza tym rodzinne... jakieś dziecko, którego ojcem nie jest pan... Ojcem jest ktoś daleki... Introligator z zawodu, pan o tym wie.
— Tak — potwierdził — a mogłaby mi pani powiedzieć, czy on ożeni się z matką tego dziecka?
— Mogę tylko przypuszczać, że sprawa zostanie załatwiona ku pańskiemu zadowoleniu, a myślę tak dlatego, że, jak wspomniałam, aura pana poprawia się. Jeszcze ma pan zmartwienia z jakimiś drukowanymi rzeczami. I to minie.
— Czy lepiej będzie, jeżeli zerwę z tymi rzeczami?
— Chyba nie. Zresztą spotka pan w tych dniach kobietę i mężczyznę, którzy zaważą na pańskim życiu. Ona brunetka, a on rudawy.
— Zaważą dodatnio?
— Tak. Pomogą panu w pańskiej karierze. Jeszcze mogę powiedzieć panu dwie rzeczy: będzie pan żył bardzo długo i szczęśliwie, lecz nigdy nie będzie pan miał dzieci. Oto wszystko.
Puściła jego rękę i wstała.
Józef wydobył z portfela dwadzieścia złotych, położył na stole i skłonił się:
— Bardzo pani dziękuję. Chciałem panią zapytać tylko, czy pani zna również moje nazwisko?
— Nie.
Zaśmiał się i ukłonił się powtórnie. Odprowadziła go do drzwi.
Był kompletnie roztrzęsiony. Cóż za niebezpieczna kobieta! Brr...
Wziął najbliżej stojącą taksówkę i pojechał do domu.
Noc spędził źle. Męczące sny, w których mieszały się postacie wróżki, Piotrowicza, Mecha i Rosiczki, nie dawały mu spokoju i budził się kilka razy zlany potem.
W rannej poczcie znalazł długą, niespotykanie długą, ciemnobrązową kopertę, zaadresowaną dużym okrągłym pismem. Wewnątrz, na ćwiartce ciemnoniebieskiego grubego brystolu, napisano tymże charakterem pisma:
„Barbarze Krotyszowej miło będzie widzieć Szanownego Pana na piątkowej herbatce w jej domu”.
Następowała data.
— Dziwny sposób zapraszania — pomyślał Józef i obejrzał to kuriozum raz jeszcze.
W biurze czas wlókł się niemiłosiernie. Mech dostał fluksji i chodził z podwiązaną twarzą, co go robiło jeszcze wstrętniejszym.
Jak na złość i on nie miał nic do roboty, bo rozsiadł się w gabinecie Domaszki, piłując go nudnymi uwagami o drugim numerze „Tygodnika”.
— To jest, proszę pana, walenie głową w mur. Świat już tak jest urządzony i na to nikt nic nie poradzi. Ten kradnie i ten bierze łapówki. W każdym interesie powinien być przewidziany pewien procent na manko. I to właśnie jest manko. Świat jest mądrze urządzonym interesem. Pan sam należy do ludzi rozsądnych i dziwię się, że dał się pan naciągnąć na ten gips. Ja nie zmarnowałbym w tym złamanego szeląga.
— Myli się pan — wzruszył ramionami Domaszko — to wydawnictwo daje mi znaczny zysk. Zatem jest w tym dobra kalkulacja.
— Do czasu — machnął ręką Mech — do czasu. Póki ludzie otrzaskają się.
— Zobaczymy.
— Wiem z góry. Nie mówię, że nie można na takim tygodniku zarobić. Owszem. Tylko do tego trzeba wyrzec się innych skrupułów. Dużo można zarobić.
— O jakich skrupułach pan mówi?
Mech zerknął nań zza opaski:
— Eee... Pismo takie powinno robić pieniądze nie na tym, co wydrukuje, lecz na tym, czego nie wydrukuje.
— To znaczy?
— A ot, wyobraźmy sobie, że teraz wchodzi tu taki facet, co ma takie pismo i powiada nam: — Panowie, wiem to i to o waszych machlojkach z kokainą. Jutro to wydrukuję. — Niech tak pan powie, to co my na to?... Oczywiście, zapytamy, ile będzie kosztować, żeby dał spokój?
— To szantaż! — oburzył się Józef.
Mech skrzywił się:
— Z pana naiwny człowiek. Czy to nie wszystko jedno, jakie słowo, jaką nazwę przyczepimy do czegokolwiek? Można równie dobrze powiedzieć nie szantaż, lecz wzajemna usługa, rewanż, grzeczność za grzeczność. Ludzie nadużywają wielkich słów. To jeszcze przedwojenne przyzwyczajenie.
— Nie, panie Mech, to jest kwestia uczciwości.
— Uczciwości?... Zgoda, ale uczciwość też bywa różna. Przed wojną, jak kupiec dopuścił weksel do protestu, to mu już ręki nie podawano, a dziś? Kto dziś zważa na to. Taki Olbiński zrobił fikcyjną plajtę, okradł setki ludzi i mnie między innymi, a wszyscy mu się kłaniają, bo ma forsę i jak zechce, to temu i owemu odda. Może pan sam nie wita się z nim najuprzejmiej?
— Ja! Ja to inna sprawa, ale taki Piotrowicz to zrzuci go ze schodów.
— Bo głupi i będzie zawsze bez portek chodził. Wiele mu z tego przyjdzie?
— Zachowa szacunek dla siebie — bez przekonania wtrącił Domaszko.
— Swój własny?... Na zdrowie. Ale nikt durnia szanować nie będzie. Z ludźmi się żyje i trzeba żyć po ludzku. Bo niech pan weźmie na ten przykład...
Na szczęście wszedł woźny i zameldował, że przyszedł inkasent. Mech wybiegł czym prędzej, a Józef zadzwonił do redakcji.
Odezwał się doktor Żur:
—
Uwagi (0)