Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Czarna zaraza za dobra dla nich, ha, ha! — Ricardo obracał sztylet w ranie nieszczęśnika. Schomberg uparcie trzymał oczy spuszczone.
— Nie życzę nic złego dziewczynie — mruknął.
Przecież uciekła od pana? Nabrała pana porządnie, nie ma co!
— Diabli wiedzą, czego ten podły Szwed jej zadał — co jej obiecał, jak ją nastraszył. Wiem, że nie mógł jej się podobać. — Próżność Schomberga trzymała się mocno wiary w jakieś okrutne, niezwykłe, uwodzicielskie praktyki Heysta. — Niech pan pamięta, jak urzekł tego biednego Morrisona — mruknął.
— Aha, Morrisona — obdarł go z pieniędzy, co?
— Tak — i z życia.
— To straszny człowiek, ten szwedzki baron! Jak się do niego dobrać?
Schomberg wybuchnął:
— Trzech na jednego! Czy strach pana wstrzymuje? A może pan chce wziąć ode mnie list polecający?
— Popatrz pan w lustro — rzekł spokojnie Ricardo. — Niech mnie powieszą, jeśli pan zaraz nie dostanie jakiegoś ataku. I to jest człowiek, który mówi, że kobiety nie mogą nic zrobić! Już ta jedna dla pana wystarczy, jeżeli pan nie potrafi jej zapomnieć.
— Chciałbym ją zapomnieć — przyznał poważnie Schomberg. — A wszystkiego narobił ten Szwed. Bardzo źle sypiam, panie Ricardo. I jeszcze na dobitkę wyście się zjawili... jakbym i tak już nie miał dosyć.
— To panu dobrze zrobiło — wygłosił sekretarz z ironiczną powagą. — Oderwało pańskie myśli od tego głupiego zmartwienia. Doprawdy — w pańskim wieku!
Zamilkł, niby zdjęty litością, i rzekł odmiennym tonem:
— Chciałbym rzeczywiście panu pomóc, gdyby można jednocześnie zrobić na tym interes.
— I to dobry interes — powtórzył Schomberg jakby machinalnie. W prostocie ducha nie był w stanie porzucić myśli, która zagnieździła się w jego głowie. Myśl można wypędzić tylko przez inną myśl, a o myśli niełatwo było u Schomberga, dlatego też odznaczały się uporczywością. — Brzęczące złoto — szepnął z pewnego rodzaju żalem.
To wyraziste zestawienie słów nie pozostało bez niejakiego wpływu na Ricarda. Obaj ci ludzie ulegali wpływowi słów. Sekretarz „zwykłego sobie Jonesa” westchnął i szepnął:
— Tak. Ale jak się do niego dostać?
— Jest was trzech na jednego, więc przypuszczam, że zabralibyście łup bez trudu.
— Powiedziałby kto, że ten człowiek mieszka tuż obok — warknął niecierpliwie Ricardo. — Do licha, czy pan nie rozumie zwykłego zapytania? Którędy droga do niego!
Schomberg zdawał się powracać do życia.
— Którędy droga?
Zawiedzione jego nadzieje, spoczywające w odrętwieniu pod warstwą zmiennych nastrojów, zaczęły ożywać na nowo, pobudzone słowami Ricarda wypowiedzianymi ze szczególnym naciskiem.
— Droga prowadzi naturalnie przez wodę — rzekł hotelarz. — Cóż to znaczy — dla takich ludzi jak wy — spędzić trzy dni w dużej, porządnej łodzi. To po prostu niewielki spacer, pewna rozmaitość. O tej porze roku Morze Jawajskie jest spokojne jak staw. Mam doskonałą, bezpieczną łódź — na trzydzieści osób, a nie na trzy osoby — łódź ratunkową ze statku; dziecko by sobie z nią poradziło. Nawet twarze nie zmokłyby wam o tej porze roku. To byłaby doprawdy wycieczka dla przyjemności.
— A jednak, mając tą łódź, nie ścigał pan ani jej, ani jego? To bardzo pięknie, jak na zawiedzionego kochanka!
Schomberg drgnął na te słowa.
— Ja nie jestem trzema mężczyznami, tylko jednym — rzekł posępnie, wybrawszy najkrótszą odpowiedź z tych, które mu się nasunęły.
— O, ja wiem dobrze, jakiego pan jest gatunku — rzekł niedbale Ricardo. — Pan jest taki jak większość ludzi — może trochę potulniejszy od reszty tej kupującej i sprzedającej bandy, która się kręci po zgniłym jarmarku świata. No więc, szanowny obywatelu — ciągnął dalej — zbadajmy dokładnie tę sprawę.
Z chwilą, gdy Schomberg zrozumiał, że giermek Jonesa gotów jest rozprawiać, jak się wyraził, „o tej łodzi, o jej kursach i odległościach” — tudzież o innych konkretnych sprawach nie wróżących nic dobrego „nikczemnemu Szwedowi”, zaraz odzyskał żołnierski sposób bycia, wyprostował plecy i spytał po wojskowemu:
— Więc pan chce wziąć się do rzeczy?
Ricardo skinął głową. Wyznał, że ma na to ochotę. Wielkiemu panu należy dogadzać, ile się tylko da, ale w niektórych wypadkach trzeba nim także pokierować dla jego własnego dobra. I to jest właśnie zadaniem rozsądnego „towarzysza”, który musi wybrać odpowiedni czas i metodę działania w tym dyskretnym zakresie swoich obowiązków. Wyłożywszy tę teorię, Ricardo przystąpił do praktycznego jej zastosowania.
— Właściwie to nigdy przed nim nie skłamałem — rzekł — a i teraz także nie skłamię. Po prostu nic o dziewczynie nie powiem. Będzie musiał znieść jakoś ten cios. Ej, do diabła, nie trzeba z tym zanadto się cackać!
— Dziwna mania — rzekł sucho Schomberg.
— Prawda? Oho, założę się, że pan to nie zawahałby się chwycić kobietę za gardło w jakim ciemnym kącie, gdzie by nikt pana nie widział.
Groźna, złowroga gotowość, z jaką Ricardo pokazywał pazury — niby kot — na zawołanie, przestraszyła Schomberga jak zwykle. Ale w zachowaniu się Ricarda było także coś wyzywającego.
— A pan? — bronił się. — Nie wmówi pan we mnie, że nie jest pan gotów na wszystko!
— Ja, mój kochany? Naturalnie. Ja nie mam wielkopańskich manier, tak samo jak pan. Wziąć dziewczynę za gardło, czy uszczypnąć ją pod brodą, to dla mnie prawie to samo — zapewnił Ricardo, a z uprzejmego tonu jego słów przebijał akcent nieuchwytnej ironii. — No, a teraz do rzeczy. Trzydniowa wycieczka w dobrej łodzi to nic zastraszającego dla takich ludzi jak my. Jak dotąd ma pan rację; ale są jeszcze inne szczegóły.
Schomberg zajął się szczegółami z całą gotowością. Objaśnił, że posiada niewielką plantację na Madurze z wcale przyzwoitym szałasem. Zaproponował, aby goście opuścili miasto w jego łodzi, niby to wybierając się na wycieczkę do tej wiejskiej miejscowości. Urzędnicy celni na bulwarze widują często jego łódź wyruszającą na takie przejażdżki.
Wypocząwszy nieco na Madurze, pan Jones i jego towarzysze wyruszą we właściwą podróż, wybrawszy dzień odpowiedni. Wszystko pójdzie jak z płatka. Schomberg zaopatrzy łódź w żywność. W najgorszym razie może ich spotkać łagodny, rzęsisty deszcz. O tej porze roku nie zdarzają się porządne burze.
Serce Schomberga zaczęło walić w piersi, gdyż zrozumiał, że zbliża się godzina zemsty. Rzekł chrypliwie ale przekonywająco:
— Bez ryzyka — bez żadnego ryzyka!
Ricardo odsunął niecierpliwym gestem te zapewnienia. Myślał o innym niebezpieczeństwie.
— Tak, odjazd poszedłby gładko; ale mogliby nas zobaczyć na pełnym morzu i to by później wywołało nieprzyjemności. Łódź okrętowa z trzema białymi ludźmi, kręcąca się po morzu daleko od wybrzeża, na pewno ściągnęłaby na siebie uwagę. Czy możemy spotkać kogo po drodze?
— Nie, wyjąwszy chyba jaki statek krajowców — odrzekł Schomberg.
Ricardo skinął głową z zadowoleniem. Ci dwaj biali patrzyli na życie krajowców jak na grę cieni. Zwycięska rasa mogła przedostać się poprzez tę grę cieni — nietknięta i lekceważona — w pościgu za niezrozumiałymi celami i potrzebami. — Nie. Statki krajowców nie wchodzą naturalnie w rachubę. Tamta połać morza jest pusta i samotna, objaśniał w dalszym ciągu Schomberg. Tylko parowa szalupa z Ternate przejeżdża tamtędy regularnie około 8-go każdego miesiąca — jednak nie w pobliżu wyspy. Hotelarz siedział sztywno z bijącym sercem, pragnąc całą duszą wykonania zamierzonego planu, i ochrypłym głosem wyrzucał z siebie mnóstwo słów, jak gdyby chciał ich mieć jak najwięcej między sobą a krwawym widmem swego zamysłu.
— Więc jeśli panowie opuścicie spokojnie moją plantację ósmego o zachodzie — najlepiej zawsze wyjeżdżać na noc z wiatrem lądowym — macie jedną szansę na sto — ale co ja mówię! jedną na tysiąc — że żadne ludzkie oko was nie zobaczy podczas przejazdu. Całe wasze zadanie polega na tym, żeby się trzymać kierunku północno-wschodniego przez godzin — powiedzmy — pięćdziesiąt, a może i nie tak długo. Prąd będzie zawsze dość silny, aby unieść łódź, możecie być tego pewni — a w końcu —
Mięśnie jego w okolicy pasa zadrżały pod odzieżą dreszczem zapału, niecierpliwości i niejasnego uczucia trwogi, z którego niedokładnie zdawał sobie sprawę. Wolał się w to nie zagłębiać. Ricardo patrzył na niego spokojnie swymi suchymi oczami, które były podobniejsze do szlifowanych kamieni niż do żywej tkanki.
— I cóż w końcu? — zapytał.
— A w końcu — w końcu zadziwicie den Herrn Baron49 — ha, ha!
Schomberg zdawał się wymuszać z siebie ochrypłym basem ten śmiech i słowa.
— Więc pan myśli, że on trzyma ten cały łup przy sobie? — spytał Ricardo dość niedbale, gdyż fakt ten wydał mu się bardzo prawdopodobnym, kiedy się nad nim zastanowił ze zwykłą sobie przenikliwością.
Schomberg podniósł ręce i opuścił je potem z wolna.
— Jakżeby mogło być inaczej? Wracał do kraju — i zatrzymał się po drodze w tym hotelu. Niech pan zapyta ludzi. Czy to możliwe, żeby z sobą pieniędzy nie zabrał?
Ricardo zamyślił się. Nagle podniósł głowę i zauważył:
— Sterować przez pięćdziesiąt godzin na północo-wschód, co? Nie można powiedzieć, żeby to były wyraźne dane żeglarskie! Słyszałem o ludziach, którzy nie trafili do portu przy dokładniejszych wskazówkach. Czy może mi pan powiedzieć, jakie tam są warunki przy lądowaniu? Ale przypuszczam, że pan tej wyspy nigdy na oczy nie widział.
Schomberg przyznał, że nigdy jej nie widział, tonem człowieka, który winszuje sobie, że się nie pokalał zetknięciem z czymś wstrętnym. Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie miał w tamtych stronach żadnego interesu. Ale cóż z tego? Zapewnił pana Ricardo, iż może mu polecić drogowskaz tak niezawodny, że nikt nie mógłby sobie życzyć lepszego. Zaśmiał się nerwowo. Nie trafić do wyspy! Niechże kto spróbuje nie trafić do schronienia tego nikczemnego Szweda, znalazłszy się w odległości czterdziestu mil od Samburanu!
— Co pan powie o słupie dymu w dzień, a łunie ognistej w nocy50? Blisko wyspy jest czynny wulkan, który ślepemu wskazałby drogę. Czegóż panu więcej potrzeba? Czynny wulkan jako drogowskaz!
Wykrzyknął te słowa z radosnym uniesieniem, po czym zerwał się i wytrzeszczył oczy. Na lewo od bufetu uchyliły się drzwi i pani Schomberg, ubrana do popołudniowej pracy, stanęła naprzeciw niego, oddzielona całą długością pokoju. Zawahała się chwilę z ręką na klamce, po czym weszła i wsunęła się na swoje miejsce, gdzie zasiadła, aby patrzeć prosto przed siebie, jak co dzień.
Tropikalna przyroda była łaskawą dla upadłego przedsiębiorstwa. Spustoszenie budynków Podzwrotnikowej Spółki Węglowej zostało osłonięte od strony morza, skąd badawcze oczy byłyby mogły dostrzec rozsypujące się szczątki żywotnego dawniej osiedla — jeśli istniały w ogóle takie oczy, które by się specjalnie kopalnią interesowały — przez współczucie czy przez złośliwość.
Heyst siedział długie miesiące wśród tych szczątków, ukrytych tak litośnie w trawie wyrosłej podczas dwu deszczowych pór roku. Otaczającą go ciszę przerywał tylko odległy łoskot grzmotu, szelest deszczu smagającego liście wielkich drzew, szum wiatrów targających konarami lasu i huk krótkich fal, które się o brzeg rozbijały — a wszystkie te odgłosy były raczej bodźcem niż przeszkodą dla samotnych jego rozmyślań.
Rozmyślanie jest zawsze — przynajmniej u człowieka białego — ćwiczeniem polegającym w mniejszym lub większym stopniu na zadawaniu sobie pytań. Heyst rozmyślał z prostotą nad tajemnicą swych czynów i odpowiedział sobie uczciwą refleksją:
— Widać jest we mnie — mimo wszystko — bardzo wiele z pierwotnego Adama.
Pomyślał także — a miał przy tym wrażenie, że dokonywa odkrycia — iż niełatwo wykorzenić z siebie tego prarodzica. Najstarszy głos na świecie to właśnie ten, który nigdy mówić nie przestaje. Gdyby mógł istnieć człowiek, zdolny uciszyć władcze echa tego głosu, byłby się nim stał ojciec Heysta przez swoje pogardliwe, nieugięte odrzucenie wszelkiego wysiłku; ale widać i on tego nie potrafił. W jego synu było bardzo wiele z naszego pierwszego przodka, co ledwie powstawszy z błota niebiańskiej formy, zabrał się do przeglądu zwierząt w raju i nadawania im imion — w tym raju, który miał tak szybko utracić.
Działanie — to pierwsza myśl, a może pierwszy impuls na ziemi! To wędka, z przynętą w postaci złudy postępu, przeznaczona do tego, by wyprowadzać z nicości nieprzeliczone roje pokoleń.
— I ja, syn swego ojca, dałem się także złowić jak najgłupsza z ryb — rzekł Heyst do siebie.
Cierpiał. Bolał go widok własnego życia, które powinno było się stać arcydziełem wzniosłości. Miał zawsze w pamięci ostatni wieczór z ojcem spędzony. Pamiętał jego wychudłe rysy, gąszcz białych włosów i cerę jak z kości słoniowej. Kandelabr o pięciu świecach stał na stoliku obok jego fotela. Rozmawiali już długi czas. Hałasy uliczne zamarły jeden po drugim, aż wreszcie w blasku księżycowego światła domy londyńskie przybrały wygląd grobowców na opuszczonym, zaniedbanym cmentarzu nadziei.
Heyst wsłuchiwał się w słowa ojca. Wreszcie po chwili milczenia zapytał — gdyż był wtedy jeszcze bardzo młody:
— Czyż nie można znaleźć drogowskazu?
Ojciec Heysta był owej nocy w szczególnie łagodnym usposobieniu. Księżyc płynął po bezchmurnym niebie nad zbrukanymi cieniami miasta.
— Więc zawsze jeszcze w coś wierzysz? — rzekł ojciec jasnym głosem, który od niedawna znacznie był osłabł. — Wierzysz może w ludzi — w krew i ciało! Głęboka, jednaka dla wszystkich pogarda prędko by usunęła twą wiarę. Ale ponieważ nie stać ciebie na to, radzę ci uprawiać ten rodzaj pogardy, który nazywa się litością. Ta pogarda jest może najłatwiejsza — ale pamiętaj zawsze, że czymkolwiek jesteś — równie jesteś godzien litości jak wszyscy: tylko sam nigdy się tej litości nie spodziewaj.
— Więc jak postępować? — westchnął młody człowiek, patrząc w ojca
Uwagi (0)