Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Tymczasem Heyst wracał z wolna ku bulwarowi, ale nie doszedł do wybrzeża. Przemyślny Wang o automatycznych ruchach wyciągnął jeden z małych, dwukołowych wagoników, których używano do przewożenia koszów z węglem wzdłuż bulwaru, i zjawił się, pchając przed sobą taki wózek naładowany lekką torbą Heysta i rzeczami dziewczyny, zawiniętymi w szal pani Schomberg. Heyst zawrócił i szedł obok zardzewiałych szyn, po których się toczył wagonik. Wang, zatrzymawszy się naprzeciw domu, zdjął torbę i umieścił ją troskliwie na ramieniu, a potem wziął do ręki zawiniątko.
— Zostaw te rzeczy na stole w wielkim pokoju — słyszysz?
— Ja wiedzieć — mruknął Wang, odchodząc.
Heyst patrzył za Chińczykiem znikającym z werandy. Dopiero gdy się Wang zjawił z powrotem, Heyst wszedł w półcień wielkiego pokoju. Wang znalazł się tymczasem z tyłu domu, gdzie był niewidzialny, ale skąd mógł wszystko słyszeć. Uszu jego dosięgnął głos człowieka, którego nazywano Numerem Pierwszym, gdy na Samburanie było jeszcze wielu ludzi. Wang nie był w stanie zrozumieć słów, ale ton go zainteresował.
— Gdzie jesteś? — krzyknął Numer Pierwszy.
Potem doszedł Wanga głos znacznie słabszy, nigdy przedtem nie słyszany; pod wpływem tego nowego wrażenia przechylił lekko głowę na bok.
— Jestem tutaj, w cieniu.
Nowy głos wydawał się daleki i niepewny. Wang nie słyszał nic więcej, choć stał nieruchomo, czekając jeszcze czas jakiś, przy czym wierzch jego wygolonej głowy znajdował się na jednym poziomie z podłogą tylnej werandy. Twarz jego ani drgnęła, zachowując nieprzenikniony wyraz. Nagle schylił się i podniósł pokrywę od drewnianego pudełka po świecach, leżącą na ziemi u jego stóp. Złamał ją w ręku i skierował się ku szopie kuchennej, gdzie przykucnął i wziął się do rozpalania niewielkiego ognia pod bardzo okopconym czajnikiem — prawdopodobnie aby ugotować herbatę. Wang posiadał pewną znajomość najbardziej powierzchownych rytuałów i ceremonii z życia białych — życia, które wydawało mu się skądinąd niezmiernie trudną zagadką, kryjącą nieprzewidziane możliwości dobra i zła. Tę zagadkę należało śledzić uważnie a ostrożnie.
Tego ranka, tak jak i wszystkich poprzednich dni po powrocie z dziewczyną na Samburan, Heyst wyszedł na werandę i oparł się łokciami o balustradę w wygodnej pozie gospodarza. Grzbiet górskiego łańcucha, przecinający środek wyspy, odgradzał willę od wschodów słońca, wspaniałych czy pochmurnych, gniewnych czy pogodnych. Mieszkańcy jej nie mogli wnioskować z samego rana o losie budzącego się dnia. Narzucał im się już w pełni rozwoju, jednocześnie z nagłym cofnięciem się wielkiego cienia, gdy słońce ukazywało się zza gór, gorące i suche, pożercze jak oko wroga. Ale Heyst, ongi Numer Pierwszy tej osady w okresie, gdy było tam stosunkowo rojno i gwarno, lubował się tym trwaniem rannego chłodu, przyćmionym, powoli ustępującym półmrokiem, nikłym widmem ubiegłej nocy, wonnością jej rosistej, ciemnej duszy, więzionej jeszcze przez chwilę między wielką zorzą na niebie a jaskrawym blaskiem odsłoniętego morza.
Heystowi trudno było opanować wrodzoną skłonność do rozmyślań o naturze i skutkach swego ostatniego odstępstwa od obojętnej roli widza. Jednak resztki jego rozbitej filozofii, które go się jeszcze trzymały, nie pozwoliły mu zadać sobie świadomego pytania, jak się to wszystko skończy. Równocześnie zaś nie mógł powstrzymać wrodzonego popędu do obserwacji, rozwiniętego przez długotrwałe a rozmyślne ćwiczenia, i pozostał widzem — może trochę mniej naiwnym, ale (jak odkrył z pewnym zdziwieniem) nie o wiele bardziej przewidującym od przeciętnego typu ludzi. Jak i my wszyscy, ludzie czynu, mógł sobie tylko powiedzieć z nieco sztuczną posępnością:
— Zobaczymy!
Ten nastrój posępnego zwątpienia ogarniał go jedynie w chwilach samotności. W dniu jego było teraz niewiele chwil samotnych — i nie lubił, gdy przychodziły. Tego rana nie miał czasu się martwić. Alma znalazła się przy nim na długo zanim słońce, wzniósłszy się nad grzbiet Samburanu, zmiotło chłodny cień wczesnego poranka i resztę nocnego chłodu z dachu, pod którym mieszkali już przeszło trzy miesiące. Ukazała się jak co dzień rano. Usłyszał jej lekkie kroki w wielkim pokoju — gdzie rozpakował ongi rzeczy przybyłe z Londynu; pokój ten był teraz z trzech stron wyłożony książkami do połowy wysokości. Nad półkami cienkie maty na ścianach sięgały sufitu, obciągniętego białym perkalem. W mroku i chłodzie połyskiwały tylko złocone ramy portretu starego Heysta, malowanego przez słynnego artystę; portret ten wisiał samotnie na środku ściany.
— Czy wiesz, o czym myślałem? — spytał Heyst, nie odwracając się.
— Nie — odrzekła. Z głosu jej przebijał zawsze cień niepokoju, jak gdyby nigdy nie była pewną, dokąd rozmowa z nim zaprowadzi. Oparła się o poręcz obok niego.
— Nie — powtórzyła. — A o czym? — Czekała; potem rzekła, niechętnie raczej niż nieśmiało: — Czy myślałeś o mnie?
— Zgadywałem, kiedy przyjdziesz — rzekł Heyst, wciąż jeszcze nie patrząc na dziewczynę, którą nazwał ostatecznie Leną po wielu próbach i zestawieniach pojedynczych liter i sylab.
Po chwili milczenia zauważyła:
— Nie byłam bardzo daleko od ciebie.
— Widać dla mnie było to zbyt daleko.
— Mogłeś zawołać, jeżeliś chciał, abym przyszła. Ale nie czesałam się długo.
— Widać dla mnie było to za długo.
— A więc w każdym razie myślałeś o mnie. Cieszę się z tego. Wiesz, mam takie jakieś wrażenie, że gdybyś przestał o mnie myśleć, nie byłoby mnie wcale na świecie!
Odwrócił się i spojrzał na nią. Mówiła często rzeczy, które go zdumiewały. Nieokreślony uśmiech znikł z jej ust pod badawczym jego wzrokiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał. — Czy to wymówka?
— Jak to wymówka? skądże by! — broniła się.
— Więc co to miało znaczyć? — pytał z naciskiem.
— To, co powiedziałam — tylko to, co powiedziałam. Czego jesteś niesprawiedliwy?
— Ależ to już naprawdę wymówka!
Zaczerwieniła się aż do nasady włosów.
— Tak to wygląda, jak gdybyś chciał dowieść, że jestem nieprzyjemna — szepnęła. — Więc jestem nieprzyjemna? Będę się teraz bała otworzyć usta. I w końcu uwierzę, że jestem do niczego.
Spuściła z lekka głowę. Patrzył na jej gładkie, niskie czoło, cień rumieńca na policzkach i pąsowe, rozchylone wargi, między którymi błyszczały zęby.
— A wtedy będę rzeczywiście do niczego — dodała z przekonaniem. — Będę do niczego! Mogę być tylko tym, za co ty mnie uważasz.
Poruszył się nieznacznie. Położyła mu rękę na ramieniu, nie podnosząc głowy i mówiła żywo, stojąc wciąż bez ruchu:
— Tak już jest. I nie może być inaczej między kobietą taką jak ja i takim jak ty mężczyzną. Jest nas tu tylko dwoje i nie umiem nawet powiedzieć, gdzie jesteśmy.
— W bardzo znanym miejscu kuli ziemskiej — wyrzekł Heyst łagodnie. — W swoim czasie ukazało się przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy prospektów — a jeszcze prawdopodobniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Zajmował się tym mój przyjaciel, którego zamiary bardzo były rozległe, a przekonania silnie ugruntowane. Z nas dwóch on posiadał wiarę. Ale! Z pewnością rozesłano sto pięćdziesiąt tysięcy.
— O czym ty mówisz? — spytała cicho.
— I cóż bym ci mógł zarzucić? — ciągnął Heyst. — Że jesteś miła, dobra, pełna wdzięku — i ładna?
Zapadło milczenie. Wreszcie odezwała się:
— To dobrze, że tak o mnie myślisz. Nie ma tu nikogo, kto by coś o nas myślał — dobrego czy złego.
Niezwykły dźwięk jej głosu nadawał specjalną wartość temu co mówiła. Heyst zdawał sobie sprawę, że nieokreślone wzruszenie, jakie go ogarniało przy niektórych jej intonacjach, bardziej było fizyczne niż duchowe. Za każdym razem, gdy do niego mówiła, zdawała się coś mu z siebie dawać — coś niezmiernie subtelnego i nieuchwytnego, na co był nieskończenie wrażliwy i czego brakowałoby mu okropnie, gdyby jej nie stało. Patrzył jej w oczy, a ona podniosła nagie ramię, nie zakryte krótkim rękawem i trzymała je w powietrzu, póki go nie zauważył i nie pośpieszył przytknąć wielkich, brązowych wąsów do białej skóry. Potem wrócili do pokoju.
Wang ukazał się natychmiast przed frontem domu i, przykucnąwszy na piętach, zaczął grzebać tajemniczo koło roślin u stóp werandy. Gdy Heyst z Leną znowu się ukazali, Chińczyk ulotnił się po swojemu, jakby znikł z życia raczej niż z widoku, jakby się rozpłynął, nie poruszywszy się wcale. Zeszli ze schodów, patrząc sobie w oczy, i ruszyli żwawo przez ogołocony grunt; nie uszli jednak i dziesięciu kroków, gdy Wang zmaterializował się w pustym pokoju bez żadnego uchwytnego ruchu ani szmeru. Stał nieruchomo i błądził oczami po ścianach, jakby szukał jakichś znaków czy napisów; oglądał podłogę, jakby dopatrywał się wilczych dołów albo zgubionych pieniędzy. Przechylił z lekka głowę na ramię, spojrzawszy na profil starego Heysta, który trzymał pióro nad białym arkuszem papieru leżącym na szkarłatnym suknie; wreszcie posunął się bezgłośnie o krok naprzód i zaczął sprzątać ze stołu.
Choć robił to bez pośpiechu, nieomylna dokładność jego ruchów i absolutna bezdźwięczność tej krzątaniny nadawały jej charakter czarodziejskiej sztuki. Wykonawszy sztukę, Wang znikł ze sceny, aby zmaterializować się niebawem przed willą. Zaczął się od niej oddalać bez widocznego ani zrozumiałego celu; ale uszedłszy jakieś dziesięć kroków, zatrzymał się, zrobił pół obrotu i osłonił ręką oczy. Słońce wzniosło się nad szary grzbiet górski Samburanu. Wielki cień poranny już zniknął, a w oddali, w zachłannym blasku, Wang zdążył dostrzec Numer Pierwszy i tę kobietę, dwie białe plamki na ciemnej smudze lasu. Po chwili znikli. Wang znikł także ze słonecznej polanki, nie wykonawszy prawie żadnego ruchu.
Heyst i Lena weszli w cień leśnej ścieżki, która przecinała wyspę i w pobliżu najwyższego swego punktu była zagrodzona przez ścięte drzewa. Ale nie zamierzali zajść tak daleko. Jakiś czas trzymali się ścieżki i zboczyli z niej w miejscu, gdzie las był bez podszycia, a drzewa udrapowane lianami stały jedno opodal drugiego, w mroku płynącym spod ich własnych konarów. Gdzieniegdzie leżały na ziemi wielkie bryzgi światła. Heyst i Lena posuwali się w milczeniu wśród wielkiej ciszy, napawając się spokojem, zupełnym odcięciem od świata, wypoczynkiem podobnym do snu bez marzeń. Wynurzyli się wśród skał u górnego krańca lasu i stanęli we wgłębieniu spadzistego zbocza, podobnym do małej platformy; odwróciwszy się, spojrzeli z wysoka na bezludne morze o barwie startej przez blask słońca, o zasnutym upalną mgłą horyzoncie, który rozpływał się w nieuchwytnym migotaniu bladego i oślepiającego bezmiaru pod ciemniejszym blaskiem nieba.
— W głowie mi się kręci — szepnęła Lena, zamykając oczy i kładąc rękę na ramieniu towarzysza.
Heyst, patrząc nieruchomo ku południowi, wykrzyknął:
— O, żagiel!
Nastała chwila milczenia.
— Musi być bardzo daleko — ciągnął Heyst. — Nie mogłabyś go chyba dojrzeć. To pewno jakiś statek krajowców w drodze na Molukki. Chodźmy, nie trzeba stać w słońcu.
Objął ją ramieniem i poprowadził nieco dalej; usiedli razem w cieniu — Lena usadowiła się na ziemi, a on położył się trochę niżej u jej nóg.
— Nie lubisz patrzeć tak z góry na morze? — rzekł po chwili.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Ta pusta przestrzeń działała na nią jak widok okropnego jakiegoś odludzia. Ale powiedziała tylko:
— Dostaję zawrotu głowy.
— Od tego ogromu?
— Od tej pustki. I serce ściska mi się na ten widok — dodała po cichu, jak gdyby wyznając mu jakąś tajemnicę.
— Zdaje mi się niestety — rzekł Heyst — że masz prawo czuć do mnie żal za te twoje uczucia. Ale co na to poradzić?
Ton jego był żartobliwy, lecz oczy patrzyły poważnie w jej twarz. Zaprzeczyła z żywością.
— Z tobą nie czuję się wcale samotna — ani trochę. Tylko kiedy stoimy w tamtym miejscu i kiedy patrzę na tę wszystką wodę i na ten straszny blask...
— Więc nigdy już tu nie przyjdziemy — przerwał.
Milczała przez chwilę, patrząc mu w oczy, dopóki wzroku nie odwrócił.
— Wydaje mi się, że wszystko, co tam było, zapadło się w morze — rzekła.
— To przypomina ci historię potopu — mruknął mężczyzna wyciągnięty u jej stóp, patrząc na nie. — Czy właśnie to cię przestrasza?
— Bałabym się zostać sama na świecie. Mówię sama, ale myślę naturalnie o nas obojgu.
— O nas obojgu? — Heyst zamilkł na chwilę. — Wizja zatopionego świata — rozmyślał głośno. — Żałowałabyś go?
— Żałowałabym szczęśliwych ludzi, którzy na nim żyli — rzekła z prostotą.
Przesunął wzrok w górę po jej postaci i dotarł do twarzy, gdzie zdawał się dostrzegać zamglony błysk inteligencji, jak widzi się czasem słońce przeświecające przez chmury.
— A ja bym uważał, że właśnie im trzeba by powinszować najgoręcej. Nieprawdaż?
— O tak, rozumiem, co masz na myśli; ale trwało przecież czterdzieści dni, zanim się wszystko skończyło.
— Widzę, że pamiętasz wszystkie szczegóły.
Heyst odezwał się tylko, aby cośkolwiek powiedzieć i nie przyglądać się jej w milczeniu. Nie patrzyła na niego.
— To z niedzielnej szkoły — szepnęła. — Chodziłam tam regularnie od ósmego roku życia aż do trzynastego. Mieszkaliśmy w północnej części Londynu, niedaleko Kingsland Road. Niezłe to były czasy. Ojciec dobrze zarabiał. Gospodyni domu posyłała mnie wieczorem do szkoły razem ze swymi dziewczynkami. To była dobra kobieta. Mąż jej służył na poczcie; sortował listy, czy coś w tym rodzaju. Taki spokojny człowiek. Po kolacji chodził czasem na nocną służbę. Wtem jednego dnia pokłócili się i dom się rozleciał. Pamiętam jak płakałam, kiedy trzeba było nagle wszystko spakować i przenieść się na inne mieszkanie. Nie dowiedziałam się nigdy, o co im poszło, chociaż...
— Potop — mruknął Heyst z roztargnieniem.
Uwagi (0)