Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Nie tknąłem kart już od jakich lat dwudziestu — rzekł Schomberg surowym tonem.
— No no, gdyby pan kartami zarabiał na życie, nie byłby pan czymś gorszym niż teraz, kiedy pan sprzedaje ludziom trunki — wstrętne piwo i wódkę — takie to obrzydliwe, że nawet stary cap beczałby, gdyby mu to wlać do gardła. Brrr! Nie znoszę tego przeklętego spirytusu. I nie znosiłem nigdy. Jak tylko mnie zaleci zapach wódki z kieliszka, zaraz mdło mi się robi. Tak było zawsze. Gdyby wszyscy byli do mnie podobni, trzeba by nad spirytusem krzyżyk postawić. Pan myśli pewnie, że to jest dziwne w mężczyźnie, co?
Schomberg uczynił niewyraźny gest pobłażania. Ricardo poprawił się na krześle i oparł znowu łokieć o stół.
— Francuskie syropy — o, to to lubię. W Sajgonie jest ich do licha. Widzę, że i pan ma syropy w swoim bufecie. Bodajbym zdechł, jeśli nie wyschło mi w gardle od tej rozmowy z panem. No, panie Schomberg, niechże pan będzie gościnnym, jak mówi mój zwierzchnik.
Schomberg wstał i podszedł z godnością do kontuaru. Kroki jego rozlegały się głośno po froterowanej posadzce. Zdjął z półki butelkę opatrzoną etykietą: Sirop de groseilles31. Drobne hałasy wywołane przez krzątaninę Schomberga — brzęk szklanki, bulgotanie płynu, trzask korka od wody sodowej — słychać było z nadnaturalną wyrazistością. Hotelarz wrócił do stołu, niosąc różową i połyskującą szklankę. Pan Ricardo śledził jego ruchy skromnym a wyczekującym spojrzeniem ukośnych, żółtych oczu, niby kot, który się przygląda jak przygotowują dla niego spodeczek z mlekiem; a pełen błogości, cichy odgłos, który po wypiciu szklanki rozległ się gdzieś w głębi jego gardła, mógł ujść za nieco odmienny rodzaj kociego mruczenia. Uderzyło to w przykry sposób Schomberga, jako nowy przykład czegoś nieczłowieczego w tych ludziach — a z tego właśnie rysu wypływała trudność obcowania z nimi. — Widmo, kot, małpa — to ci dopiero miłe towarzystwo dla zwykłego człowieka, który musi z tym wszystkim się porać32 — rozmyślał, wzdrygając się nieznacznie; albowiem ponosiła go niejako wyobraźnia — i rozsądek nie umiał już przeciwdziałać temu fantastycznemu poglądowi na obu gości. A przy tym chodziło nie tylko o ich wygląd. Etyka pana Ricarda wydawała się Schombergowi mocno zbliżoną do etyki kota. Zanadto zbliżoną. Cóż za argument mógł zwykły człowiek wysunąć w rozmowie z takim jakimś... albo też w rozmowie z widmem. Schomberg nie miał najmniejszego pojęcia o etyce, jaką rządzą się widma. To musi być coś strasznego. Na współczucie z pewnością nie ma tam miejsca. A co się tyczy małpy — każdy przecież wie, czym jest małpa. Żadnej w ogóle etyki nie posiada. Trudno o beznadziejniejszą sytuację.
Ale Schomberg nic po sobie nie pokazywał. Palił w chmurnym spokoju cygaro, które odłożył przedtem idąc przygotować napój, a teraz ujął je na powrót w grube palce ozdobione złotym pierścieniem. Naprzeciw niego Ricardo mrugał z wolna czas jakiś, aż wreszcie zamknął oczy ze spokojem domowego kota drzemiącego na dywanie przed kominkiem. W chwilę potem rozwarł szeroko powieki i wydawał się bardzo zdziwionym obecnością Schomberga.
— Nie ma pan dziś nic do roboty, co? — zauważył. — Ale też i całe to miasto jest przeklęcie rozlazłe; nigdy przedtem nie widziałem przy stoliku równie rozlazłego towarzystwa. Ledwie minie jedenasta, zaraz mówią o rozchodzeniu się. Cóż to ma znaczyć? Kładą się tak wcześnie spać, czy co takiego?
— Przypuszczam, że nie tracicie majątku przez to, że chodzą wcześnie spać — rzekł Schomberg z ponurym sarkazmem.
— Nie — przyznał Ricardo z uśmiechem, który rozciągnął cienkie jego wargi od ucha do ucha, pokazując w nagłym błysku białe zęby. — Tylko widzi pan, kiedy już raz zacznę, to bym grał o orzechy, o groch pieczony, o wszelakie śmiecie. Grałbym z nimi o ich dusze. Ale ci Holendrzy są do niczego. Mam wrażenie, że nigdy się porządnie nie rozgrzeją — czy wygrają, czy przegrają. Próbowałem już z nimi i tak i owak. Niech diabli wezmą tę żebraczą, bezkrwistą bandę!
— A gdyby się zdarzyło coś niezwykłego, z taką samą zimną krwią wzięliby pod klucz i pana i tego Pańskiego dżentelmena — warknął niemile Schomberg.
— Doprawdy! — rzekł z wolna Ricardo, mierząc oczami Schomberga. — A co by pan na to powiedział?
— Przechwalać się to pan umie — wybuchnął hotelarz. — Mówi pan o wędrówkach po całym świecie, i o wielkich czynach, i o braniu losu za łeb, ale naprawdę to siedzicie tu i babrzecie się w nędznej szulerce!
— Niewiele ma się z tego, to prawda — przyznał nieoczekiwanie Ricardo.
Schomberg aż się zaczerwienił z zuchwalstwa.
— Ja to nazywam poniżeniem — wykrztusił.
— Tak to wygląda. Nie mogę tego nazwać inaczej. — Ricardo zdawał się być w pojednawczym usposobieniu. — Sam bym się wstydził, tylko widzi pan, szef miewa takie ataki —
— Ataki! — zawołał Schomberg cichym głosem. — Co też pan mówi! — Triumfował w duchu, jak gdyby to odkrycie zmniejszyło trudność położenia. — Ataki! To pewno poważna rzecz, co? Powinien pan oddać go do cywilnego szpitala — to bardzo miły zakład.
Ricardo kiwnął z lekka głową i uśmiechnął się słabo.
— Dosyć poważna rzecz. Nazywam to regularnymi atakami lenistwa. Od czasu do czasu zwierzchnik osuwa się na mnie bezwładnie i nie ma sposobu, aby go poruszyć. Jeżeli pan myśli, że ja to lubię, to się pan grubo myli. Na ogół umiem mu wyperswadować dużo rzeczy. Wiem dobrze, jak postępować z prawdziwym panem. Nie jestem niewolnikiem za chleb powszedni. Ale kiedy mi powie: „Marcinie, nudzę się” — wówczas wszystko przepadło! Nie pozostaje mi nic tylko przywarować — do diabła z tym wszystkim!
Schomberg, bardzo zgnębiony, słuchał z otwartymi ustami.
— Ale skąd się to bierze? Dlaczego on jest taki? Nie rozumiem.
— A mnie się zdaje, że rozumiem — rzekł Ricardo. — Otóż — pan z panów nie jest takim prostym stworzeniem jak pan albo ja i nie tak łatwo nim powodować33. Gdybym tylko miał coś, czym bym mógł ruszyć go z miejsca!
— Co pan chce przez to powiedzieć? — mruknął beznadziejnie Schomberg.
Ta tępota zniecierpliwiła Ricarda.
— Czy pan nie rozumiesz po angielsku? Słuchajże pan. Nie mógłbym przecież poruszyć tego bilardu, nawet gdybym mówił do niego aż do końca świata — prawda? No więc z moim szefem jest to samo, kiedy dostanie ataku. Nudzi się. Nic go nie obchodzi, niczego mu się nie chce. Ale gdybym zobaczył leżącą tu gdzie sztabę od kabestanu34, prędko bym przesunął ten pański bilard o dobrych kilka cali. Ot i wszystko.
Wstał z miejsca bez szelestu, przeciągnął się giętko i cicho — przy czym wykręcił dziwacznie w bok głowę, a krępe jego ciało niespodzianie się wydłużyło — spojrzał z ukosa w stronę drzwi i wreszcie oparł się o stół, skrzyżowawszy ramiona na piersiach w najzupełniej ludzkiej postawie.
— Jest jeszcze jedna rzecz, po której można poznać pana: to kapryśny charakter. Prawdziwy pan od nikogo nie zależy, tak jak włóczęga na drodze. Jest panem swego czasu. Raz dostał zwierzchnik takiego ataku w górskiej mieścinie meksykańskiej, w zapadłym kącie kraju. Leżał przez cały dzień w ciemnym pokoju.
— Pijany? — To słowo wymknęło się Schombergowi niebacznie; zaniepokoił się tym bardzo. Ale przywiązany sekretarz uznał najwidoczniej pytanie za zupełnie naturalne.
— Nie, to się nigdy nie zdarza razem z takim atakiem. Więc szef leżał jak długi na macie, a obszarpany, bosy chłopiec, którego znalazł na ulicy, siedział w patio między dwoma oleandrami blisko otwartych drzwi pokoju i brzdąkał na gitarze, śpiewając mu tristes35 od rana do wieczora. Pan wie, tristes — twang, twang, twang, au, hu! Chru, yah!
Znękany Schomberg podniósł ręce do uszu. Ten hołd zdawał się pochlebiać Ricardowi. Usta jego skrzywiły się ponuro.
— Coś w tym rodzaju. Przecież nawet struś dostałby niestrawności, no nie? Okropność. Była tam kucharka, która kochała się we mnie — stara, tłusta murzynka w okularach. Chowałem się w kuchni i naciągałem ją, żeby robiła mi dulces36 — rozumie pan, słodycze, przeważnie z jaj i cukru — i tak zabijało się czas. Łasy jestem na słodycze jak dziecko. Ach prawda, panie Schomberg, dlaczego nie daje pan nigdy puddinga37 przy tablydocie38? Nic tylko ciągle owoce — rano, w południe, wieczorem. To obrzydliwe! Za co pan nas bierze — za osy?
Schomberg pominął milczeniem obrażony ton Ricarda.
— A długo trwał ten — jak go pan nazywa — atak? — spytał niespokojnie.
— Tygodnie, miesiące, lata, wieki — tak mi się zdawało — odparł z przejęciem pan Ricardo. — Wieczorem zwierzchnik przechodził do sali i tam marnował czas na graniu w karty z tamtejszym juezem39 — małym Hiszpanem o czarnych faworytach40 — grali o grosze w écarté — pan wie, to taka prędka gra francuska. A comandante41, jednooki metys o płaskim nosie, i ja musieliśmy stać za nimi i stawiać na ich grę! To było okropne.
— Okropne — zawtórował Schomberg gardłowym, teutońskim tonem pełnym rozpaczy. — Słuchaj pan, potrzebuję waszych pokoi.
— I pewnie. Myślałem już o tym niedawno — rzekł obojętnie Ricardo.
— Miałem bzika, słuchając tych pańskich bredni. To się musi skończyć.
— Zdaje mi się, że pan ma wciąż jeszcze bzika — rzekł Ricardo, nie rozplatając ramion i nie zmieniając pozy ani na jotę. — Zniżył głos i dodał: — A gdybym przypuszczał, że pan chodził na policję, kazałbym Pedrowi złapać pana wpół i złamać panu tłusty kark: wystarczy szarpnąć głowę w tył — trach! Widziałem jak to zrobił wielkiemu, chwackiemu Murzynowi, który machał brzytwą pod nosem naszego szefa. To nic trudnego. Słyszy się cichy chrzęst — i po wszystkim — człowiek osuwa się jak obwisły gałgan.
Ricardo stał nieruchomo i nawet jego głowa, przechylona lekko na lewe ramię, nie poruszyła się wcale; ale gdy przestał mówić, zielonawe jego źrenice, które spoglądały przeze drzwi, przesunęły się w kąciki oczu i utkwiły w Schombergu z wyrazem skromnym i pełnym lubości.
Schomberg poczuł, że opuszcza go już i rozpacz, ten nędzny surogat odwagi. Dotknęła go nie tyle groźba śmierci, co dziwaczny sposób wypowiedzenia tej groźby. Byłby potrafił znieść zwykłe: „Zabiję cię!”, choćby jak najszczersze i wyrzeczone najdzikszym tonem, ale że wyobraźnia jego była wrażliwa na rzeczy niezwykłe, załamał się zupełnie wobec tych niesłychanych słów i postępków. Miał wrażenie, że naprawdę złamano mu kark moralnie — trach!
— Na policję? Naturalnie że nie poszedłem. Ani mi się śniło. A teraz już za późno. Dałem się wciągnąć w to wszystko. Wymusiliście na mnie pozwolenie, kiedy nie byłem sobą. Już wam o tym wtedy mówiłem.
Oczy Ricarda ześlizgnęły się powoli z Schomberga i spojrzały gdzieś w przestrzeń.
— Aha. Jakaś historia z dziewczyną. Ale to nas nic nie obchodzi.
— Naturalnie. Ale pytam skąd te dzikie pogróżki? — Nasunął mu się trafny argument: — To niesłychane! Gdybym był taki głupi, żeby teraz pójść na policję, to nie mam nawet przeciw wam żadnego poważnego zarzutu. Dostalibyście co najwyżej deportację. Wsadziliby was na pierwszy lepszy parowiec, dążący na zachód do Singapuru. — Ożywił się. — I poszlibyście stąd precz do diabła — dodał przez zęby dla własnej satysfakcji.
Ricardo nic na to nie odpowiedział i żadnym znakiem nie zdradził, że słyszał choć jedno słowo. Rozczarowało to Schomberga, który podniósł na niego oczy z pewną otuchą.
— Dlaczego uparliście się tu siedzieć? — zawołał. — Nie opłaci się wam nabierać tutejszych ludzi. Przed chwilą martwił się pan, że nie ma sposobu, żeby pańskiego szefa stąd ruszyć; no więc policja go ruszy, a z Singapuru pojedziecie na wschodnie wybrzeże Afryki.
— Niech mnie powieszą, jeśli ten ptaszek nie zamierza spłatać nam głupiego figla! — odezwał się Ricardo złowieszczym tonem, który przywołał Schomberga do rzeczywistości.
— Nie, nie! — zaprzeczył. — Ja tylko tak sobie mówię. Naturalnie, że nie zrobiłbym tego.
— Zdaje mi się, że ta historia z dziewczyną doprawdy pomieszała panu w głowie, panie Schomberg. — Niech mi pan wierzy, lepiej być z nami w zgodzie — deportacja deportacją, a wkrótce zobaczy pan, co się stanie: zjawi się jeden z nas i odpłaci panu za brzydki kawał, który pan knuje w tym swoim tłustym łbie.
— Gott im Himmel42! — jęknął Schomberg. — Czy nic go stąd nie wysadzi? Czy zostanie tu immer43 — chciałem powiedzieć — zawsze? A gdybym tak panu obiecał jakąś porządną nagrodę, czy by pan nie mógł...
— Nie — przerwał Ricardo. — Nie mogę; chybabym znalazł coś takiego, co mogłoby go poruszyć. Już to panu mówiłem.
— Jakąś przynętę? — mruknął Schomberg.
— Aha. Wschodnie wybrzeże Afryki — to za mało. Mówił mi parę dni temu, że wybrzeże poczeka na niego, póki nie będzie gotów; a może nie być gotów jeszcze przez długi czas, bo wschodnie wybrzeże nie ucieknie i nie znajdzie się nikt, kto by je porwał.
Te uwagi — czy uznamy je za pewniki, czy też za obraz duchowego stanu pana Jonesa — były wybitnie zniechęcające dla znękanego Schomberga; ale dużo jest prawdy w znanym powiedzeniu, że najciemniejsza godzina wypada przed świtem. Dźwięk słów, nawet bez względu na treść, ma swoją siłę; a słowo: „porwał” pozostawało w bliskim pokrewieństwie z myślą, która prześladowała Schomberga. Ta myśl tkwiła zawsze w jego mózgu, a teraz wypłynęła na wierzch, pobudzona wyrażeniem użytym przypadkowo przez Ricarda. Nie, nikt nie mógł porwać kontynentu; za to Heyst porwał dziewczynę!
Ricardo nie miał pojęcia, dlaczego wyraz twarzy Schomberga się
Uwagi (0)