Darmowe ebooki » Powieść » Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 50
Idź do strony:
głową na Ricarda:

— Ręczę, że ten nie zawahałby się ani na chwilę i dźgnąłby mnie od razu, gdyby miał pana za plecami. Czemuż nie zatopiłem szalupy i siebie samego w dodatku, zanim przybiłem do tego parowca, który was przywiózł! Ale niech tam, żyję w piekle już od miesięcy, wasza obecność nie robi mi wielkiej różnicy. Dam wam halę koncertową — i niech to wszyscy diabli! Ale jak będzie z kelnerem obsługującym gości? Jak zobaczy karty i pieniądze, wypaple wszystko — całe miasto w mig będzie wiedziało.

Upiorny uśmiech poruszył wargi pana Jonesa.

— Ach, widzę już; pan chce, żeby wszystko poszło gładko. Bardzo dobrze; to jest właściwa droga. Niech się pan nie trapi. Każe pan Chińczykom pójść wcześnie spać, a na ich miejsce sprowadzimy Pedra co wieczór. Nie wygląda wprawdzie na przeciętnego kelnera, ale da sobie radę z obnoszeniem tacy; pan zaś będzie siedział tu od dziewiątej do jedenastej, wydając napoje i zgarniając pieniądze.

— Będzie ich teraz trzech — pomyślał nieszczęsny Schomberg.

Ale Pedro był przynajmniej tylko prostym, zwykłem bydlęciem, mimo całej swej krwiożerczości. Nie było w nim nic tajemniczego, ani niesamowitego — nie wyglądał jak skradający się, ostrożny dziki kot, przemieniony w człowieka, ani jak impertynencki duch na urlopie z piekła, wyposażony w skórę i kości tudzież w chytrą moc budzenia lęku. Pedro — razem ze swoimi kłami, skołtunioną brodą i dziwnym spojrzeniem małych, niedźwiedzich oczek — w porównaniu z tamtymi wydawał się rozkosznie naturalny. Zresztą Schomberg nie miał już sił.

— Niech i tak będzie — zgodził się posępnie. — Ale wiedzcie, panowie, że gdybyście się byli zjawili jeszcze przed trzema miesiącami — nawet mniej niż przed trzema miesiącami — bylibyście zastali zupełnie innego człowieka niż ten, który teraz do was mówi. Doprawdy! I cóż pan na to?

— Czy ja wiem co o tym myśleć? Myślę, że to chyba kłamstwo. Trzy miesiące temu był pan prawdopodobnie równie oswojony jak i teraz. Pan już się urodził oswojony, jak większość ludzi na świecie.

Pan Jones podniósł się niby widmo, a Ricardo poszedł za jego przykładem, przy czym warknął i przeciągnął się. Schomberg mówił dalej jak gdyby do siebie, w ponurym zamyśleniu:

— Była tu orkiestra — osiemnaście kobiet.

Pan Jones wydał okrzyk przerażenia i obejrzał się w koło, jakby w ścianach i w całym domu pozostał jad zarazy. Potem wpadł w wielki gniew i zwymyślał gwałtownie Schomberga za to, że ośmiela się poruszać podobne tematy. Hotelarz tak był zdumiony, że nawet nie wstał z krzesła. Patrzył na wściekłość pana Jonesa, która nie miała w sobie nic widmowego, ale nie była przez to bardziej zrozumiałą.

— Co się stało? — wyjąkał. — Co za tematy? Nie słyszał pan, jak mówiłem, że to była orkiestra? Nie ma w tym przecież nic złego. No więc była tam między nimi dziewczyna — — Oczy Schomberga stanęły w słup; splótł ręce na piersiach z taką siłą, że stawy w palcach mu zbielały. — Taka dziewczyna! Nazywacie mnie oswojonym? Byłbym dla niej rozbił w puch wszystko naokoło siebie. A i ona, naturalnie... Jestem przecież mężczyzną w sile wieku... Ale potem opętał ją jeden chłystek — taki włóczęga, łgarz, oszukaniec, podstępna bestia zdecydowana na wszystko! O Boże!

Splecione palce trzasnęły, gdy rozrywał dłonie; wyciągnął ramiona i oparł na nich czoło w paroksyzmie wściekłości. Obaj goście patrzyli na dygocące jego plecy — wychudły pan Jones z pogardą i pewnym rodzajem lęku, a Ricardo z wyrazem kota, który widzi w śpiżarni kawałek ryby i nie może jej dosięgnąć. Schomberg przechylił się w tył. Oczy jego były suche, ale bulgotało mu w gardle, jak gdyby połykał łkania.

— Nic dziwnego, że możecie robić ze mną, co się wam podoba. Wy przecież nie macie pojęcia — opowiem wam wszystko o moim zmartwieniu...

— Nie chcę nic wiedzieć o pańskim obrzydłym zmartwieniu — odrzekł pan Jones tonem jak najbardziej martwym i stanowczym.

Wyciągnął rękę powstrzymującym gestem i wyszedł z bilardowego pokoju na swych niesamowicie cienkich piszczelach, zostawiając Schomberga z otwartymi ustami. Ricardo szedł tuż za zwierzchnikiem i przez ramię pokazał Schombergowi zęby.

VI

Od tego wieczora zaczęły się w zakładzie Schomberga owe tajemnicze a charakterystyczne objawy, które zwróciły wypadkiem uwagę kapitana Davidsona, gdy przybył — spokojny lecz przebiegły — aby zwrócić pani Schomberg szal indyjski. I — dziwna rzecz — objawy te trwały dość długo. Świadczyło to albo o uczciwości i braku szczęścia pana Jonesa, albo o nadzwyczajnej jego powściągliwości w delikatnych operacjach karcianych.

Wnętrze koncertowej sali Schomberga przedstawiało widok ciekawy i uderzający; w jednym końcu, na estradzie przeznaczonej dla orkiestry, piętrzył się wielki stos krzeseł, a w drugim stał długi stół na kozłach, przykryty zielonym suknem i obstawiony dwoma tuzinami palących się świec. W środku siedział przy stole pan Jones, wygłodzone widmo, jako bankier, a naprzeciw niego Ricardo, wstrętny kot o powolnych ruchach, pełnił funkcje krupiera. Wszystkie inne twarze naokoło stołu, w wieku od lat dwudziestu do trzydziestu, wyglądały prawem kontrastu jak zbiór okazów prostodusznej, bezradnej ludzkości — które to okazy ze wzruszającą naiwną uwagą śledziły kaprysy losu, mogące zaiste wypaść dla nich dość groźnie. Nie starczyło już im uwagi dla kudłatego Pedra, który obnosił tacę z niezdarnością stworu schwytanego w lesie i przyuczonego do chodzenia na tylnych łapach.

Co się tyczy Schomberga, trzymał się na uboczu. Siedział w bilardowym pokoju, wydając trunki nieopisanemu Pedrowi, przy czym zdawało się, że nie widzi wcale mrukliwego potwora i nie wie nic o istnieniu hali koncertowej tam pod drzwiami, o pięćdziesiąt jardów od hotelu. Pognębiony doszczętnie, poddał się sytuacji ze stoicyzmem, na który składał się strach i rezygnacja. Gdy towarzystwo zaczynało się rozchodzić (mógł dostrzec męskie sylwetki, wysuwające się pojedynczo i grupkami przez bramę w ogrodzeniu), wycofywał się za niedomknięte drzwi, aby uniknąć spotkania z dwoma niezwykłymi gośćmi; śledził jednak przez szparę ich postacie, różniące się od siebie tak jaskrawo, obserwując jak mijają salę bilardową w drodze do swych pokoi. Potem słyszał drzwi zatrzaskujące się na piętrze i wreszcie głęboka cisza zstępowała na cały dom — na jego hotel, który naszli i w którym się rządzili ci bezczelni impertynenci, przechowujący w kufrach cały arsenał. Cisza tak głęboka, iż niekiedy Schomberg nie mógł się oprzeć wrażeniu, że chyba śni mu się to wszystko. Wzdrygał się i usiłował się opanować, po czym wysuwał się chyłkiem z pokoju, a ruchy jego dziwnie nie harmonizowały z zachowaniem oficera rezerwy, które miało podtrzymywać jego godność wobec świata.

Ciążyło mu poczucie wielkiego osamotnienia. Gasił lampy jedną po drugiej i kierował się powoli ku sypialni; czekała tam na niego żona, która nie była wcale odpowiednią towarzyszką dla człowieka o jego zdolnościach i w kwiecie męskiego wieku. Ale kwiat jego życia był już, niestety, zwarzony. Czuł to wyraźnie; nigdy zaś nie odczuwał tego z równą siłą niż w chwili, gdy otwierając drzwi sypialni, spostrzegał tę kobietę siedzącą cierpliwie na krześle. Spod nocnej koszuli wyzierały jej wielkie palce u nóg, zdumiewająco skąpa ilość włosów zwieszała się na długą łodygę wychudłej szyi, a po ustach błąkał się trwożliwy uśmiech, odsłaniając niebieski ząb i nie wyrażając nic zgoła — nawet istotnego lęku — ponieważ była już do męża przyzwyczajona.

Napadała go czasem pokusa, aby odkręcić tę głowę od łodygi. Wyobrażał sobie, jak to zrobi — wystarczy jeden kręty ruch ręką. Oczywiście nie myślał o tym poważnie. Pozwalał sobie na tę igraszkę wyobraźni, aby ulżyć wezbranym uczuciom. Nie popełniłby nigdy morderstwa, tego był pewien. I, przypominając sobie nagle wynurzenia pana Jonesa, myślał: „Zdaje mi się, że doprawdy jestem na to zbyt oswojony”. — Nie zdawał sobie sprawy, że już przed laty popełnił duchowe morderstwo na tej biednej kobiecie. Zanadto był ograniczony, aby taką zbrodnię zrozumieć. Cielesna obecność żony raziła go dotkliwie ze względu na kontrast z bardzo odmiennym kobiecym wizerunkiem. Ale usunięcie jej nie zdałoby się na nic. Przyzwyczaił się do niej od lat i nie było nikogo, kto by ją mógł zastąpić. Do tej idiotki mógł przynajmniej mówić choćby i przez pół nocy, jeśli miał ochotę.

Owego wieczora przechwalał się przed nią, że stawi czoło obu gościom, lecz zamiast pobudki do czynu, której oczekiwał, usłyszał zwykłą przestrogę: „Wilhelmie, bądź ostrożny”. Nie potrzebował wcale, aby ta głupia baba nakazywała mu ostrożność. Trzeba mu było natomiast pary kobiecych ramion, które by oplotły mu szyję i zagrzały go do walki — które by go natchnęły, jak to nazywał w myślach.

Długi czas leżał, nie mogąc usnąć, wreszcie zdrzemnął się snem krótkim i nieprzyjemnym. Światło poranku nie przyniosło radości jego oczom. Wsłuchiwał się posępnie w ruch budzącego się domu. Chińczycy otwierali na rozcież drzwi pokoi restauracyjnych wychodzących na werandę. Okropność! jeszcze jeden zatruty dzień, który trzeba jakoś przeżyć! Gdy przypomniał sobie wczorajsze postanowienie, zrobiło mu się słabo na chwilę. Pańskie, niedbałe pozy, przybierane przez pana Jonesa onieśmielały go najbardziej. A potem to pogardliwe milczenie. Pan Jones nigdy nie zwracał się do Schomberga z jakimiś ogólnymi uwagami, nigdy ust przy nim nie otwierał, chyba po to, żeby powiedzieć „dzień dobry” — niewinne słowo, które — wymówione przez tego człowieka — wydawało się groźnym szyderstwem. A w dodatku trwoga, którą wzbudzał, nie była zwykłym lękiem fizycznym wywołującym potrzebę walki, bo nawet szczur w położeniu bez wyjścia rzuca się na napastnika — lecz przesądną, niesamowitą grozą, czymś w rodzaju nieprzezwyciężonego wstrętu, jaki budzi w nas myśl o rozmowie ze złowrogim widmem. Fakt, że to było dzienne widmo o ruchach dziwnie kanciastych i że zazwyczaj leżało na trzech krzesłach — nie łagodził wcale sytuacji. Światło dzienne czyniło z pana Jonesa zjawę jeszcze dziwaczniejszą, bardziej niepokojącą i przeciwną naturze. Szczególna rzecz, wieczorem, kiedy otrząsał się z niemej omdlałości, nadnaturalne jego cechy były mniej dokuczliwe. I prawdopodobnie zacierały się zupełnie, gdy znalazł się przy stole do gry i brał karty w rękę; ale Schomberg, postanowiwszy na wzór strusia nie wiedzieć o niczym, co się dzieje, nie wchodził do zbezczeszczonej sali koncertowej. Nie widział ani razu pana Jonesa oddającego się swemu posłannictwu — czy też może po prostu swemu zawodowi.

— Rozmówię się z nim dziś wieczorem — rzekł do siebie Schomberg, pijąc w piżamie ranną herbatę na werandzie. Wschodzące słońce nie ukazało się jeszcze nad drzewami ogrodu; rosa srebrzyła się na trawie, błyszczała na kwiatach środkowego klombu i przyciemniała żółty żwir drogi. — Tak. Nie zejdę mu z drogi dziś wieczorem. Pokażę się i przytrzymam go, gdy będzie szedł spać z kasą w ręku.

Czymże on był ostatecznie, jeśli nie pospolitym awanturnikiem? Zabijaką? No, tak, prawdopodobnie był i zabijaką — tu Schomberg poczuł, że muskuły żołądka zadygotały mu pod lekkim odzieniem. Ale nawet pospolity awanturnik zastanowi się, i to zastanowi się dobrze, nim zamorduje publicznie niewinnego obywatela w cywilizowanym mieście, rządzonym przez Europejczyków. Wzruszył ramionami. Naturalnie! — Wstrząsnął się znowu i ruszył leniwie w stronę swego pokoju, aby się ubrać. Powziął decyzję i nie będzie już o tym myślał. Miał jednak pewne wątpliwości, które rosły i rozwijały się z biegiem godzin — podobnie jak niektóre rośliny. Wątpliwości te sprawiały, że od czasu do czasu pocił się obficiej niż zwykle; nie pozwoliły mu także zdrzemnąć się po drugim śniadaniu. Obróciwszy się na posłaniu ze dwanaście razy, dał wreszcie za wygraną, wstał z łóżka i zeszedł na dół.

Było to między trzecią a czwartą, w czasie bezwzględnego spokoju. Nawet kwiaty zdawały się drzemać na łodygach obsadzonych sennymi liśćmi. Powietrze ani drgnęło, gdyż powiew od morza nadpływał zwykle później. Służba znikła z widoku, zażywając drzemki gdzieś w cieniu za domem. Pani Schomberg siedziała na górze w mrocznym pokoju o spuszczonych żaluzjach i trudziła się nad ułożeniem dwóch wiszących loków, które stanowiły charakterystyczną ozdobę jej głowy podczas sprawowania poobiednich obowiązków. O tym czasie żaden gość nie mącił nigdy ciszy wypoczywającego hotelu. Obchodząc swoje państwo w głębokiej samotności, Schomberg cofnął się nagle od drzwi bilardowego pokoju, jakby żmiję ujrzał przed sobą. Sam na sam z bilardami, próżnymi stolikami i całą masą pustych krzeseł, pan sekretarz Ricardo siedział pod ścianą i wykonywał z błyskawiczną szybkością coś w rodzaju sztuki karcianej, używając do tego swojej własnej talii, którą zawsze nosił w kieszeni. Schomberg byłby się po cichu wycofał, gdyby Ricardo nie odwrócił głowy. Ponieważ ten go już zobaczył, hotelarz postanowił wejść do pokoju, uważając to za mniejsze ryzyko. Schomberg zdawał sobie sprawę, że jego wewnętrzna postawa wobec tych dwóch ludzi jest nikczemna i właśnie dlatego na ich widok wyprężał zawsze pierś i przybierał wyraz pełen surowości. Ricardo patrzył na zbliżającego się hotelarza, trzymając talię oburącz.

— Może pan sobie czego życzy? — zagadnął Schomberg tonem oficera rezerwy.

Ricardo potrząsnął głową w milczeniu i patrzył wyczekująco. Schomberg zamieniał z nim zwykle najmniej ze dwadzieścia słów na dzień. Sekretarz był bez porównania bardziej towarzyski od swego zwierzchnika. Czasami stawał się nawet zupełnie podobny do zwykłej ludzkiej istoty ze swojej sfery, a w danej chwili zdawał się być w uprzejmym nastroju. Nagle rozłożył jakieś dziesięć kart w formie wachlarza, znakami na dół, i wyciągnął je ku Schombergowi.

— No, dobrodzieju, wybieraj jedną — prędko!

Schomberg był tak zdumiony, że wziął pośpiesznie kartę, drgnąwszy przedtem bardzo wyraźnie. Oczy Marcina Ricardo paliły się fosforycznym ogniem w półcieniu pokoju, odgrodzonego żaluzjami od tropikalnego blasku i gorąca.

— Pan wziął kierowego króla — zachichotał Ricardo, migając krótką błyskawicą zębów.

Schomberg, spojrzawszy na kartę, potwierdził i położył ją na stole.

— Dziewięć razy na dziesięć wybierze pan tę kartę, którą ja zechcę — ucieszył się sekretarz, przy czym po jego wargach przebiegł dziwny skurcz,

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 50
Idź do strony:

Darmowe książki «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz