Darmowe ebooki » Powieść » Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 50
Idź do strony:
na morzu czuć się lekki jak piórko. Wróciłem i zastałem go chodzącego po pokładzie tam i z powrotem, niby to że chce odetchnąć świeżym powietrzem przed pójściem spać, jak każdego innego wieczoru.

— „Jesteś gotów?”

— „Tak, panie.”

— Nawet na mnie nie spojrzał. U rufy tkwiła na wodzie łódź, już od chwili, gdy spuściliśmy kotwicę po południu. Rzucił za burtę niedopałek cygara.

— „Czy możesz sprowadzić na pokład kapitana?” — zapytał.

— Nigdy w życiu nie przyszłoby mi na myśl, że trzeba to zrobić. Oniemiałem na chwilę.

— „Mogę spróbować” — mówię mu.

— „Więc ja schodzę na dół. Sprowadzisz go tu i zatrzymasz, póki nie wrócę na pokład. Pamiętaj! Nie puszczaj go na dół, póki nie wrócę”.

— Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem, dlaczego każe mi budzić śpiącego człowieka, kiedy trzeba przecież, żeby wszyscy na statku spali spokojnie, póki się stąd nie wydostaniemy. Zaśmiał się i rzekł, że nie widzę jeszcze tego interesu ze wszystkich stron.

— „Pamiętaj” — mówi — „nie puszczaj go, póki nie zobaczysz, że wracam”. — Spojrzał mi z bliska w oczy. — „Zatrzymaj go za wszelką cenę”.

— „A to znaczy?” — pytam.

— „Za wszelką cenę — wszystkimi możliwymi czy niemożliwymi sposobami. Nie życzę sobie, aby mi ktoś przeszkodził w robocie tam na dole. Mógłby mi narobić wielkiego kłopotu. Zabieram cię z sobą, żebyś mi oszczędzał kłopotów; masz zabrać się od razu do roboty”.

— „Rozumiem, proszę pana” — ja na to — a on znika w luku schodni.

— Z prawdziwym panem wiadomo od razu, czego się człowiek ma trzymać, ale to była trudna sprawa. Kapitan nic a nic mnie nie obchodził, nie przymierzając jak i pan w tej chwili, panie Schomberg. Może pan teraz zaraz zapalić cygaro albo w łeb sobie palnąć — gwiżdżę na to czy pan zrobi i jedno i drugie, czy też nie zrobi pan nic zgoła. Sprowadzić kapitana było bardzo łatwo. Należało tylko tupnąć parę razy w pokład nad jego głową. Tupnąłem mocno. Ale jak go zatrzymać, kiedy tu już będzie?

— „Co się stało, panie Ricardo?” — posłyszałem za sobą jego głos.

— Przyszedł, a ja wcale nie zdążyłem jeszcze obmyślić, co mam powiedzieć; więc też nie zwróciłem się w jego stronę. Księżycowa noc była jaśniejsza od niejednego dnia na morzu Północnym.

— „Dlaczego pan mnie zawołał? Czemu pan się tak przypatruje, panie Ricardo?”

— Zwiodło go to, że stałem do niego tyłem. Nie patrzyłem na nic, ale jego słowa naprowadziły mnie na jedną myśl.

— „Przypatruję się czemuś, co wygląda jak łódź — o tam” — odpowiedziałem bardzo wolno.

— Kapitan od razu się zatroskał, choć nie przypuszczał, aby groziło jakieś niebezpieczeństwo ze strony krajowców.

— „Aj, do diabła!” — mówi. — „To bardzo niedobrze”. — Spodziewał się, że szkuner nie zostanie tak prędko spostrzeżony z wybrzeża. — „Paskudna historia, mieć podczas pracy całe kupy Murzynów na karku, gapiące się na robotę. Ale czy pan jest pewien, że to łódź?”

— „Może to i pień” — odpowiadam — „ale przyszło mi na myśl, że będzie lepiej, jak pan zobaczy to na własne oczy. Pan pewno pozna się na tym lepiej ode mnie”.

— Jego wzrok ani się umywał do mojego. Ale mi odrzekł:

— „Tak, tak. Dobrze pan zrobił”.

— I rzeczywiście spostrzegłem jeszcze o zachodzie jakieś pnie na morzu. Rozpoznawszy je, nie zaprzątałem sobie nimi głowy; zapomniałem o nich na śmierć aż do tamtej chwili. Nic dziwnego, że w pobliżu takiego wybrzeża widać pływające kłody, i daję głowę, że kapitan zobaczył je rzeczywiście w smudze księżyca. To dziwne, od jakiej drobnej rzeczy zależy czasem życie człowieka — od jednego słowa! Siedzi pan tu przede mną, nic nie podejrzewając, i nieświadomie może się panu wypsnąć coś takiego, co rozstrzygnie o pana losie. Nie to, żebym czuł dla pana nieżyczliwość. Nic a nic do pana nie czuję. Więc gdyby kapitan był wtedy odpowiedział: „Et, głupstwo!” i odwrócił się do mnie plecami, nie uszedłby i trzech kroków w stronę swego łóżka; ale on stał na miejscu i milczał. Teraz znów cała rzecz polegała na tym, żeby go się pozbyć, gdy już nie będzie potrzebny na pokładzie.

— „Staramy się właśnie rozpoznać, czy tamten przedmiot to łódka, czy kłoda?” — mówi kapitan do Pana Jonesa.

— Pan Jones pokazał się na pokładzie, a szedł równie niedbale jak wtedy, gdy schodził na dół. Kapitan zaczął coś bredzić o łódkach i pływających kłodach, a ja, stojąc za nim, zapytałem pana Jonesa na migi, czy nie lepiej palnąć go po łbie i spuścić cichutko za burtę. Noc mijała i musieliśmy się wynosić. Niepodobna było czekać do następnej nocy. Nie! to było wykluczone. A wie pan dlaczego?

Schomberg zaprzeczył lekkim ruchem głowy. To pytanie przeszkodziło mu, naruszając bezwład, który narzucono jego gadatliwości. Będąc zmuszonym do odgrywania roli słuchacza, pogrążył się w niej, jak człowiek pogrąża się we śnie. Pan Ricardo przybrał ton pogardliwy.

— Pan nie wie dlaczego? Nie może pan zgadnąć? Ani rusz? Otóż dlatego, że mój zwierzchnik dobrał się przez ten czas do kasy kapitana. Rozumie pan teraz?

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
VII

— Zwykły złodziej!

Schomberg za późno ugryzł się w język i oprzytomniał zupełnie, widząc, że Ricardo cofa wargi w kocim grymasie; ale mimo to towarzysz „zwykłego sobie Jonesa” nie zmienił wygodnej, plotkarskiej pozy.

— Terefere! A jeśli on chciał mieć z powrotem swoje pieniądze, tak jak każdy oswojony sklepikarz, rzeźnik, szynkarz albo gryzmoła? Taki plugawy żółw jak pan i to ośmiela się wyrażać swoje zdanie o panu z panów! Prawdziwego pana nie tak łatwo poznać. Nawet i ja nie zawsze potrafię. Na przykład — wtedy, tamtej nocy, zwierzchnik pogroził mi tylko palcem w odpowiedzi. Kapitan zdziwił się bardzo i przerwał swoją głupią gadaninę.

— „Co takiego? co się stało?” — pyta.

— Co się stało! Było to ni mniej ni więcej, tylko odroczenie wyroku na niego.

— „Och nic” — odpowiada mój zwierzchnik. „Pan ma zupełną słuszność. To pień — nic innego, tylko pień”.

— Ha, ha! Nazywam to odroczeniem wyroku, bo gdyby kapitan plótł dalej, musiałoby się go jednak sprzątnąć. Ledwie się mogłem opanować, bo czułem, że drogocenny czas mija. Ale jego anioł stróż natchnął go widać, żeby zamilkł i poszedł spać. Wściekałem się ze złości nad straconym czasem.

— „Dlaczego nie dał mi go pan łupnąć po głupim czerepie” — pytam.

— „Tylko bez dzikości, bez dzikości” — mówi i grozi mi palcem z największym spokojem.

— Niepodobna opisać, jak prawdziwy pan zachowuje się w takich wypadkach. Nie zniecierpliwi się nigdy. To nie uchodzi. Nigdy pan nie zobaczy go w uniesieniu — nikt po nim nic nie pozna. Dzikość jest także w złym tonie — nauczyłem się przy nim i tego, i wielu innych rzeczy. Taką mam szkołę, że nie pozna pan po mojej twarzy, czy nie dźgnę pana za chwilę — a mógłbym w mig to zrobić. Mam nóż w nogawce od spodni.

— Nieprawda! — zawołał Schomberg z niedowierzaniem.

Pan Ricardo zmienił z błyskawiczną szybkością swoją omdlewającą, leniwą pozę i schyliwszy się, odsłonił broń, podciągając lewą nogawkę. Zaledwie Schomberg zdążył zobaczyć nóż, przytroczony do bardzo włochatej nogi, gdy pan Ricardo zerwał się, tupnął aby spuścić nogawkę i wrócił do niedbałej pozy z łokciem opartym o stół.

— Poręczniej tak nosić broń, niż by się zdawało — ciągnął, patrząc w zamyśleniu w szeroko otwarte oczy Schomberga. — Dajmy na to, że w ciągu gry wybuchnie jakaś mała sprzeczka. Schyla się pan, żeby podnieść upuszczoną kartkę i, kiedy pan się pokaże spod stołu, gotów pan dźgnąć — albo z nożem w rękawie czeka pan tylko, żeby go rzucić. Albo po prostu zsuwa się pan pod stół, kiedy się zanosi na strzelaninę. Nie uwierzy pan, jaką rzeźnię można z nożem w garści urządzić pod stołem takim tchórzliwym obdartusom, którzy knują coś złego: nie mogą zrozumieć z początku, co jest przyczyną krzyków, aż wreszcie opamiętawszy się, dają drapaka naturalnie ci, którzy mogą się ruszyć.

Róże, kwitnące na policzkach Schomberga w sąsiedztwie kasztanowatej brody, zbladły bardzo widocznie. Ricardo z lekka zachichotał.

— Tylko bez dzikości — bez dzikości! Prawdziwy pan to rozumie. Po co się denerwować? I nigdy nie wolno się cofać. Pan z panów się nie cofa. Ja, jak się raz czego nauczę, to już na zawsze. Tak! Grywaliśmy na równinach z obdartymi pastuchami po fermach — graliśmy uczciwie, uważa pan — a potem często musieliśmy walczyć o naszą wygraną. Grywaliśmy i na wzgórzach, i w dolinach, i na brzegu morza, i na pełnym oceanie — po większej części uczciwie. Na ogół to popłaca. Zaczęło się to w Nikaragui, wtedy jak rzuciliśmy szkuner i tych głupców szukających skarbu. W kasie kapitana było wszystkiego sto dwadzieścia siedem funtów i kilka dolarów meksykańskich. Muszę przyznać, że nie bardzo się opłaci łupnąć człowieka z tyłu za takie marne pieniądze; ale ten kapitan wisiał już na włosku — nawet mój szef nie mógł potem temu zaprzeczyć.

— „Czy pan chciał wtedy dać mi do zrozumienia, że pana obchodzi jedno życie ludzkie mniej albo więcej na tej ziemi?” — spytałem go w kilka godzin po naszej ucieczce.

— „Naturalnie, że nie” — mówi.

— „No więc dlaczego mnie pan zatrzymał?”

— „Jest pewien poprawny sposób brania się do rzeczy. Musisz się nauczyć przyzwoitości. A przy tym po co niepotrzebne wysiłki? Trzeba tego unikać — chociażby tylko ze względu na formy”. — To się nazywa przedstawiać rzecz po pańsku — tak to rozumiem!

— O wschodzie słońca wpłynęliśmy do zatoki i ukryliśmy się, na wypadek gdyby towarzystwu polującemu na skarb zachciało się przedtem na nas zapolować. I tak się też stało, do diabła! Widzieliśmy z daleka, jak szkuner płynął z wiatrem i z pewnością dziesięć lornetek przeszukiwało morze wzdłuż i wszerz. Za moją radą szef postanowił, że poczekamy na odjazd szkunera przed wyruszeniem w dalszą drogę. Siedzieliśmy tam w tej zatoce coś około dziesięciu dni — bardzo nam było zacisznie. Ale siódmego dnia wypadło zabić człowieka — brata tego naszego Pedra. To jest szczera prawda, że obaj polowali na aligatory. Mieszkaliśmy w ich szałasie. I zwierzchnik i ja nie umieliśmy wtedy prawie wcale habla Español29 — rozumie pan, mówić po hiszpańsku. Wybrzeże suche, przyjemny cień, pyszne hamaki, świeże ryby, dobra zwierzyna, to było dopiero używanie. Zwierzchnik rzucił im parę dolarów na początek; ale mieliśmy wrażenie, że mieszkamy u dzikich małp. Wkrótce zauważyliśmy, że coś dużo z sobą rozmawiają. Wpadła im w oko kasa, i skórzane walizki, i moja torba — miło im było popatrzeć na taki łup. Mówili pewno jeden do drugiego:

— „Z pewnością nikt się nigdy nie zgłosi po tych dwóch ludzi, którzy spadli jak z księżyca. Poderżnijmy im gardła”.

— Naturalnie! To było jasne jak słońce. W dodatku zobaczyłem, jak ten brat Pedra ostrzył za krzakiem diabelnie długi nóż i rzucał przy tym w prawo i w lewo dzikie spojrzenia, wypatrując, czy kto nie nadchodzi. Pedro stał obok niego i próbował ostrza drugiego wielkiego noża. Myśleli, że jesteśmy daleko od nich, na naszym posterunku przy ujściu rzeki, jak zwykle za dnia bywało; bo choć nie spodziewaliśmy się powrotu szkunera, ale zawsze lepiej się upewnić, a przy tym chłodniej tam było na skraju lasu, gdzie od morza szedł powiew. No i szef rzeczywiście tam się znajdował — leżał wygodnie na derce, w miejscu, skąd mógł widzieć horyzont — i tylko ja wróciłem na chwilę do szałasu, żeby wyjąć z torby trochę tytoniu. Nie odzwyczaiłem się jeszcze wtedy od żucia tytoniu i musiałem mieć zawsze w ustach kawał nie mniejszy od dziecinnej pięści.

Usłyszawszy to ludożercze porównanie, Schomberg mruknął cicho z obrzydzeniem: „Dajże pan spokój”. Ricardo poprawił się na krześle i spojrzał z upodobaniem na swoje wyciągnięte nogi.

— Jestem na ogół wcale30 chybki w nogach. Daję słowo, zdaje mi się, że mógłbym nasypać wróblowi soli na ogon, gdybym tylko spróbował. Nie usłyszeli mnie jakoś. Przypatrywałem się tym dwóm brązowym, włochatym bestiom z odległości mniej niż dziesięciu jardów. Mieli na sobie tylko białe perkalowe spodnie podwinięte wysoko nad kolanami. Nie odzywali się wcale. Antonio przykucnął na grubych udach, zajęty pocieraniem noża o płaski kamień; Pedro oparł się o drzewko i przesuwał wielki palec wzdłuż ostrza. Wyniosłem się ciszej niż mysz — może pan sobie wyobrazić.

— Na razie nic zwierzchnikowi nie powiedziałem. Leżał na derce z głową opartą na łokciu i zdawało mi się, że nie ma ochoty, aby się do niego odzywać. Z nim tak zawsze — czasem taki poufały że, zdaje się, będzie ci jadł z ręki — a kiedy indziej zburczy cię gorzej od diabła — ale zawsze spokojny. Prawdziwy pan, mówię panu. Nie chciało mi się zaraz go nudzić, ale ciągle miałem w oczach tych dwóch drabów, takich pochłoniętych swoimi nożami. Mieliśmy wtedy jeden rewolwer na nas dwóch — sześciostrzałowy rewolwer szefa, ale tylko pięć komór było nabitych i nie było już wcale ładunków. Ładownica została w szufladzie, w kajucie. Wielka szkoda. A ja miałem tylko stary nóż składany — do niczego w razie jakiejś poważnej historii.

— Wieczorem siedzieliśmy we czterech przed szałasem naokoło małego ogniska i jedliśmy na

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 50
Idź do strony:

Darmowe książki «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz