Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 33
Idź do strony:
się po prostu rybitwą ludzi. Rozglądał się w towarzystwie, na balach, wieczorkach i zebraniach, bywał na zgromadzeniach ludowych, śledził pilnie uczestników amatorskich teatrzyków po zapadłych mieścinach — i tak powoli uzupełniał i kompletował swymi „obiecującymi nieukami” to, co Zaremba z teatrów mu zgarniał.

Brakowało mu tylko aktorki — takiej, jaką sobie wyśnił, która by mogła stać się osią jego trupy. Wszystko to, co miał, przez swoje i Zaremby starania, nie odpowiadało jeszcze jego życzeniu, i zwątpił był już prawie, aby znalazł kobietę, jakiej pragnął.

— Snadź wszystkie są w życiu poniekąd aktorkami — mówił do Zaremby — i może dlatego właśnie tak trudno znaleźć taką, która by była zdolną wyłącznie do czystego, świętego kłamstwa sztuki.135

Zaremba się uśmiechał.

XII

W jakiś czas po śmierci starego księcia, kiedy już było powszechnie wiadomo, że młoda i piękna wdowa po upływie okresu obowiązkowej żałoby ma zaślubić niejakiego pana Rohityna, wszyscy, którzy ją bliżej znali, usiłowali jej to wybić z głowy, tłumacząc, że ówże Rohityn zgoła nie jest osobą dla niej na męża odpowiednią. Robiono mu zarzuty słuszne i niesłuszne. Rozpatrywano jego pochodzenie, majątek, stanowisko, badano przeszłość, stawiano horoskopy na przyszłość, wyciągano na jaw szczegółowo jego wady, przywary i niedostatki towarzyskie, słowem w pewnych kołach zajmowano się nim w owym czasie więcej, niż przez całą resztę jego życia dotąd.

Księżna w ślicznym stroju wdowim słuchała zarzutów, mając pełno łez w oczach i melancholijny uśmiech na ustach. Nie przeczyła niczemu. Zdawało się nawet, że sobie podoba w tej roli ofiary, że współczucie i żal, które jej towarzyszą, jako istocie skazanej przez swe zaślepienie na nieodpowiednią i pewno w przyszłości nieszczęśliwą partię, mają dla niej pewien osobliwy i smutny urok.

— Cóż robić — mawiała. — Kocham go. On ma tak piękną duszę...

(Piękna dusza Rohityna stała się już przysłowiową w całym Krakowie).

— Ależ pani będzie nieszczęśliwa! — odpowiadano.

— To już widocznie mój los. W pierwszym małżeństwie także szczęśliwa nie byłam.

— Nie wart jest pani! Pani jest nadzwyczajna, pani jest wyjątkowa... — i tak dalej, chwalono ją bez końca.

Ocierała rożkiem batystowej chusteczki łzę z oka i przyznawała, że to wszystko może prawda, ale Rohityn wywiera na nią nieprzezwyciężony urok, któremu ona już oprzeć się nie może.

Zdarzyła się taka rozmowa raz w przytomności profesora Butryma. Jakaś starsza dama, ponoć krewna księżnej, przedkładała jej z wielkim zapałem, że popełnia szaleństwo, którego kiedyś w przyszłości gorzko będzie żałować.

Profesor milczał i uśmiechał się.

Dama wyliczyła wedle ustalonego już tekstu całą litanię wad Rohityna, którą księżna właśnie setny raz słyszała, zaklęła ją na wszystkie świętości, na dziecko i prochy dostojnego męża w grobie, aby nie kalała nazwiska i nie robiła rzeczy, która ją musi zdyskwalifikować w towarzystwie, po czym uniesiona duchem proroczym poczęła jej w niezmiernie czarnych barwach malować okropne obrazy z przyszłego jej pożycia z drugim (co nie daj Boże!) mężem.

Zakończyła prawie że przekleństwem i zapewnieniem, że jej noga więcej tego progu nie przestąpi, i wyszła, obiecując przyjść jeszcze nazajutrz.

Profesor ciągle milczał i uśmiechał się.

Księżna zwróciła na niego oczy pełne przerażenia i łez.

— I co pan mówi na to wszystko? Co pan mówi! Widzi pan, co ja muszę cierpieć... To jest okropne.

— Naprawdę bardzo okropne.

— Pan sobie żartuje!

— Nie, księżno. To jest naprawdę tak okropnie nudne, że ja na miejscu pani byłbym już dawno wyjechał z Krakowa.

Westchnęła.

— Ach! Gdybym to mogła...

— Cóż panią trzyma?

— To tak trudno powiedzieć. Na pozór niby nic, a jednak jest tyle rzeczy...

— Ha, to niech pani cierpi.

Księżna zerwała się z błyskami w oczach.

— Nie mogę już dłużej! Nie mogę! Spokoju mi nie dają, męczą mnie, przeklinają mnie i dziecko moje. Za co? Dlaczego? Cóż komu do tego?

Chodziła po pokoju żywymi krokami, z namarszczoną brwią jak burza.

— Naturalnie. Cóż komu do tego.

— I niech pan powie jeżeli nawet Ludwik, to pan Rohityn jest dla mnie nieodpowiedni...

— Wcale tego nie myślę.

Zatrzymała się zdumiona.

— Jak?136

— Nie myślę wcale, aby pan Rohityn był dla pani nieodpowiedni, księżno. Owszem, o ile go znam, sądzę, że jest to najwłaściwszy narzeczony, jakiego pani sobie mogła wybrać.

— Jak to pan rozumie? — zapytała trochę niepewnie.

Butrym poprosił o pozwolenie zapalenia papierosa.

— To jest właściwie wcale niezły człowiek — zaczął, wpatrzony w błękitny dymek. — Zbyt wiele zwraca się uwagi na pewne, że tak powiem, zewnętrzności jego charakteru. Młody jest. Pod wpływem pani zmieni się w nim jeszcze niejedno. A sądzę, że ma w sobie pewne dane, które pozwalają przypuszczać, że będzie to mąż dla pani doskonały.

— Jakież to dane? — spytała z mimowolnym i zgoła nieopatrznym przekąsem.

Profesor uśmiechnął się leciuchno kącikami ust. Księżna musiała to zauważyć i zmieszała się, co jej się zresztą bardzo rzadko zdarzało.

— Tak, tak, ma pan słuszność — podjęła z nienaturalną trochę żywością — to jest rzeczywiście człowiek... Tak jest, ma w sobie naprawdę coś niemal demonicznego, jakąś dziwną moc, silny jest, nieposkromiony, jak koń bez wędzidła i piękny...

Profesor strząsał powoli popiół z papierosa do popielniczki.

— Nie myślę tego.

Spojrzała nań pytająco i niespokojnie.

— Ja sądzę — ciągnął dalej — że właściwie jest całkiem inaczej. Demonicznego nie ma w nim nic, ani szatańskiego nawet, z wyjątkiem chyba miny. Ale z tego można się poprawić. Nie jest także nieposkromiony, a w stosunku do kobiet, zwłaszcza do pani, prawdziwie i dziecinnie słaby. To są duże zalety, zwłaszcza gdy na pozór wygląda inaczej. Robi się bardzo przyjemna zabawa, rodzaj gry, bo, księżno droga, trzeba przyznać, że my się w życiu zawsze najlepiej grą, byle dobrą, bawimy. On będzie pani jako mąż słuchał z najgłębszą i najuleglejszą pokorą, która jednakowoż nie będzie nudna, bo dla własnego zadowolenia zachowa całkiem mimo woli pozory, że jest „szatanem”, którego pani cudem ujarzmia i pokonywa. A przy tym dla urozmaicenia czasem małe, maleńkie wybuchy, czasem gniew i potem te przeprosiny z całowaniem zgrabnych pantofelków... Nie wiem, czy będzie bardzo cierpiał, gdy mu pani krzywdę zrobi, ale to pewna, że krzyczeć będzie bardzo głośno i da pani miłe złudzenie odczuwanego przez miłość czy zazdrość bólu. To wszystko są rzeczy, których lekceważyć nie można, i dla tego sądzę, że Rohityna, tego doskonałego człowieka, naprawdę źle wszyscy znajomi pani oceniają.

Mówił, a księżna patrzyła nań z boku, jakby się chcąc upewnić, czy nie drwi. Gdy jednak spostrzegła, że profesor ma zupełnie poważny wyraz twarzy, a w głosie jego nie drga ani cień ironii, ruszyła ramionami nieznacznie i trochę niecierpliwie.

On kończył tymczasem:

— Rozumiem dobrze, że takiego człowieka, właśnie takiego mogła pani pokochać tak głęboko i na przekór wszystkiemu. Jestem przekonany, że zrobi pani bardzo, bardzo dobrze, wychodząc za niego za mąż.

Księżna zwróciła rozmowę na inny przedmiot, a Butrym zauważył, że jest chłodna i jakby urażona. Przy pożegnaniu, które nastąpiło prędko wobec rwącej się wciąż dalszej rozmowy, podała mu wyniośle sztywną dłoń do pocałowania i nie zachęcała go wcale do ponownych odwiedzin.

Butrym śmiał się, powtarzając pewnego dnia żonie w domu tę rozmowę.

— Złośliwy jesteś, Mietku — rzekła pani Zośka.

— Wcale nie jestem złośliwy. Nie uważam bynajmniej, aby wdowa po księciu Hazarapelianie robiła znowu taki nadzwyczajny mezalians, wychodząc za Rohityna. Jest on sobie taki, jak tysiące innych, ani lepszy, ani gorszy. Irytuje mnie to poniewieranie zupełnie przeciętnego człowieka i łamanie rąk nad krokiem księżnej, jakby ona była czymś innym jak również przeciętną kobietą.

— Nie mów! Ona jest po prostu nadzwyczajna.

— W czym?

— Choćby w tym, że jest piękna, cudowna i że tak sobie umie przygiąć do nóg, zdeptać was wszystkich...

— Jak to: nas wszystkich?

— O, ciebie nie! Naturalnie. Ty jesteś człowiek nieskazitelny.

Pogardliwa ironia zgrzytnęła w głosie słodkiej pani Butrymowej.

Profesor ruszył ramionami.

— Gotowaś mi robić zarzuty, żem się do jej rydwanu nie zaprzągł — rzekł lekko i z humorem.

Żonę jego to podrażniło.

— Nie bój się, nie byłoby tam miejsca dla ciebie. Cóż by z tobą robiła? Zresztą... starzejesz się znacznie w ostatnich czasach.

Profesor wziął jakąś książkę w rękę i nie chcąc prowadzić dalej tej rozmowy udawał, że czyta.

Pani Zośka milczała przez jakiś czas, przerzucając nuty na fortepianie. Wreszcie zagadnęła niespodziewanie:

— A wiesz, ten Turski, to jest skończony osioł.

— Co mówisz?

— Że Turski jest osioł.

— Niech będzie.

— Naturalnie. Bo żeby mieć taką kobietę i uciec przed nią i pozwolić sobie zabrać ją innemu...

— Przede wszystkim: nie widzę w niej nic nadzwyczajnego, a następnie: cóż on mógł na to poradzić.

— Nie! Z tobą nie można dzisiaj mówić. W ogóle nigdy. Udajesz zawsze, że uważasz na to, co ja mówię, a w rzeczywistości myślisz o czym innym. Nie wiem nawet, dlaczego się fatygujesz, aby mi odpowiadać!

Butrym odłożył książkę.

— Słucham cię.

— Nie mam już nic więcej do powiedzenia. Możesz czytać.

Jakoż chciał czytać dalej, ale w tej chwili oznajmiono wizytę.

Profesor rzucił okiem na bilet i podał go żonie.

— To do ciebie. Golimski.

— Dlaczegóż do mnie?

— Bo ja z nim nie mam nic do mówienia — rzekł i wyszedł z książką z pokoju.

Pani Zośka w jak najfatalniejszym humorze kazała prosić przybyłego do salonu. Gdy jednak za chwilę podawała mu zgrabną i małą, choć trochę za krótką dłoń do pocałowania, wdzięczny uśmiech igrał jej już na ustach, a z przymrużonych filuternie z odrobiną kokieterii oczek nikt by nie był poznał, że miała niedawno sprzeczkę z prawowitym małżonkiem. Nie lubiła wprawdzie Golimskiego, którego uważała za przykrego zarozumialca, ale lubiła za to przedstawiać się zawsze i wszystkim „z lepszego profilu”, jak mawiał nieboszczyk Poleski. Była więc uprzejma nawet może ponad konieczną potrzebę.

Golimski przypisywał to wyłącznie własnym zaletom, które, jak sądził, na „tej poczciwej profesorowej” głębokie wywarły wrażenie. „Poczciwa profesorowa” widziała to i śmiała się z tego troszeczkę w duchu, ale postępowania swego nie zmieniała.

Na brak tak zwanego powodzenia u kobiet Golimski w ogóle nigdy uskarżać się nie mógł — był tęgi, dobrze wyrosły, bardzo układny, przystojny i niezbyt inteligentny, od czasu jednakowoż bliższej jego znajomości z księżną Heleną spadła na niego jakaś aureola niezwyciężonego zdobywcy serc niewieścich, którą nosił z wielką godnością i pewnością siebie, jako rzecz zasłużoną i należną. Patrzył na kobiety przejmująco i trochę wyniośle, i wysuwał w uśmiechu naprawdę piękne, czerwone usta o dziewczęcym zakroju warg, ponad którymi golił starannie wąsy, aby ich linii nie psuły.

Koło księżnej Heleny kręcili się tymczasem ludzie inni, przede wszystkim Rohityn, i o Golimskim poczynano już zapominać, kiedy pojedynek z Poleskm przypomniał go na nowo i na powrót niejako na świeczniku postawił.

Rzecz na pozór dziwna: wśród kobiet nie mówiono i nie myślano o tym, że dostał w twarz od ułomnego człowieka za publiczne znieważenie imienia byłej swojej kochanki, a natomiast patrzono na głęboką szramę, lewy policzek jego żłobiącą, jak gdyby ją w jakiej zaszczytnej i rycerskiej sprawie otrzymał. Golimski zauważył wnet, że to, co się obawiał sam, iż go w towarzystwie pognębi, raczej nowego mu dodaje blasku i coraz chętniej i częściej opowiadał o walce swej z garbatym lekarzem, o której początkowo nie śmiał nawet wspominać. Ułożył sobie już nawet osobną o tym legendę.

I teraz w rozmowie z panią Butrymową rychło na ten zeszedł temat.

— Ach, proszę pani — mówił, uśmiechając się tajemniczo — zrozumie mnie pani łatwo, że w tym wypadku musiałem być słabszym...

Pani Zośka udała zdziwienie.

— Nie rozumiem pana.

— Przecież to takie proste. Miałem przed sobą kalekę, nie mogłem więc użyć całej swojej przewagi, nie mogłem się stać po prostu mordercą...

— Raczej więc zamordowanym — rzuciła Butrymowa nie bez pewnej zjadliwości.

— Tak — rzeki Golimski z głębokim i szlachetnym patosem i zamyślił się bardzo widocznie.

— Nad czym pan duma?

Ocknął się, jakby ze snu zbudzony.

— Myślę, że jest jednak jakaś sprawiedliwość losu...

— Że pan został pokonany? — spytała niby naiwnie.

— Nie, ale... ta śmierć Poleskiego...

— Ach!

— Wyjawię pani tajemnicę. To był dalszy ciąg naszej walki.

— Jak to?

— Poleski nie był pozbawiony pewnej... powiedzmy sobie szlachetnej dumy.

— Nie wątpię o tym ani na chwilę — rzekła pani Zośka poważnie.

— Otóż to. Spostrzegł on, że mu się dobrowolnie dałem pokonać i to go tak dotknęło, że po skończonym spotkaniu zaproponował mi sam jeszcze... amerykański pojedynek — kłamał Golimski.

— Co pan mówi!

— I los chciał, że on czarną gałkę wyciągnął.

— Natychmiast po spotkaniu?

— Tak jest. W godzinę miał się zabić i ostatecznie dotrzymał słowa, choć to tam podobno więcej trochę upłynęło, niż godzina. Ale trudno, do życia jest się tak przywiązanym!

— Panie Golimski!

— Słucham.

— Przecież... po pojedynku był pan nieprzytomny...

— Ach, to się tak opowiada!

Pani Zośka stała teraz przed nim wyprostowana. Dotychczasowa uprzejmość zniknęła jej z twarzy, usta miała zaciśnięte, w oczach zimny błysk wzgardy. W chwili jednak, kiedy spojrzał na nią, uśmiechnęła się znowu, ale jakoś dziwnie. Z nieznacznym, jakby powątpiewającym ruchem głowy wyciągnęła kąty zaciśniętych, wąskich ust i wzniosła brwi cokolwiek ku górze. Cała twarz jej wyrazem swym syczała jak żmija, do której się prawie stała podobną.

— Co pan mówi — powtórzyła z chłodną ironią — to pan jest człowiek po prostu nadzwyczajny! Ta szlachetność...

Golimski

1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz