Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖
Kraków, początek XX wieku. Do miasta z dalekiej podróży powraca Roman Turski, niegdyś znany literat, obecnie bogaty biznesmen. Jego powrót wzbudza ogromne zainteresowanie śmietanki towarzyskiej Krakowa, zwłaszcza księżnej Heleny Hazarapelianowej, pięknej kobiety, łamaczki serc otoczonej wiankiem adoratorów. Turski, który wyjechał ze względu na nieudaną relację z nią, wierzy, że ten etap jest już zakończony i przystępuje do planowania biznesu w Zakopanem.
Powrót to pierwsza część dylogii (planowanej trylogii, niezrealizowanej ze wzgędu na przedwczesną śmierć autora) Laus feminae Jerzego Żuławskiego. Powieść ukazała się w 1914 roku. Wykorzystująca wiele schematów pojawiających się na przełomie wieków (środowisko artystyczno-intelektualne, motywy tatrzańskie, obezwładniająca kobiecość wobec męskości) oraz odwołująca się do najpopularniejszych ówcześnie myśli filozoficznych (Weininger, Nietzsche) nie zapisała się wyraźnie na kartach historii literatury. Analizowana po latach zwykle w kontekście walki płci jest ciekawą i niejednoznaczną summą swoich czasów.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
— Otóż to! — wtrącił półgłosem ze swego krzesła pan Jutrasinkiewicz z gestem beznadziejnym i boleściwym...
— Ciekaw jestem, czy ona świadomie od początku dawała mi się całować jako dawnemu wielbicielowi tamtej — myślał Turski, straciwszy z uwagi wątek dalszego przemówienia lekarza...
Dziwna ociężałość spadła mu na powieki. Widział poprzez rzęsy kopcącą lampę w kącie; w uchu dźwięczały mu głośne słowa mówcy, nie oznajmując się jednak w mózgu żadnym sensem.
— Po co ja tu przyszedłem?... Aha, niepotrzebnie wszcząłem tę rozmowę w automobilu... Jestem ciągle śmieszny od chwili, kiedym tu przyjechał... To jeszcze doktor przemawia... Kto by powiedział, że ona włosy farbuje; wyglądają, jakby były z natury czarne.
Drgnął i wyprostował się w krześle.
Doktor skończył właśnie mówić, rzuciwszy na ostatek gorące wezwanie do obecnych, aby poparli usiłowania pana Turskiego, wezwanie, które zresztą bardzo słaby odgłos znalazło — po czym miejsce jego przy zielonym pulpicie zajął jakiś młody człowiek o bardzo stanowczej fizjonomii i mocno rozwichrzonych włosach.
Pojawienie się jego powitano długotrwałymi oklaskami, które zgłuszyły słabe brawa, jakie doktor za przemówienie swoje otrzymał.
On zaś — młody człowiek, o minie srogiego lwa — poszukał płonącymi oczyma wśród siedzących Turskiego i zwrócił się, jakoby wprost ku niemu.
— Czego pan Turski od nas chce? — mówił. — On chce po prostu, żebyśmy mu pomogli zrobić karierę! Wiemy, że był niegdyś literatem, a gdy nie znalazł powodzenia w tym zawodzie, gdy społeczeństwo odrzuciło z niechęcią, że nie powiem wzgardą, jego poetyckie elukubracje120 bez sensu i głębszej myśli, gdy się przekonał, że na tej drodze ani wieńca laurowego, ani groszy nie znajdzie, wyrzekł się pierwszego, a po drugie pojechał podobno gdzieś do Azji, przerzuciwszy się z lekkim sercem do mniej patetycznego, ale intratniejszego121 za to zawodu kupca. Nie wiemy niestety — a może na szczęście? — jakimi środkami grosz tam zdobywał, czyją krew, czyj pot na złoto zamieniał, ale ostatecznie wrócił tutaj człowiekiem, jak sam twierdzi, majętnym122. Nie mam powodu wątpić o tym, pytam się jednak, po co wrócił? On sam odpowiedziałby prawdopodobnie, że zatęsknił, jak się to mówi, za ojczystą ziemią, macierzystym językiem, bratnią dłonią, siostrzaną łzą — i tak dalej, że zapragnął pracować między swoimi i dla swoich — znamy te wszystkie piękne i puste frazesy! Ja powiem, dlaczego pan Turski wrócił! On sobie przypomniał o wieńcu laurowym, którego znowu tam w Azji nie mógł zdobyć. On ma już pieniądze i chce teraz jeszcze zostać wielkim człowiekiem, o ile możności dobroczyńcą kraju, ojczyzny, społeczeństwa! Ale ludzie, którzy mają pieniądze, lubią robić dobrodziejstwa w ten sposób, aby się oni sami trochę zabawili — toteż pan Turski, nieszczęśliwy literat i kupiec szczęśliwy, nie pomyślał o wybudowaniu szpitala, nie ofiarował swego, nieznanymi nam środkami zdobytego kapitału na jakiś fundusz agitacyjny politycznej partii na przykład, na oświatę ludową, na przytułki dla bezrobotnych, lub w ogóle na coś rzeczywiście pożytecznego, lecz pomyślał za to o budowie teatru! Pański i estetyczny pomysł, znać dawnego, zbogaconego na kupiectwie literata i podobno szlachcica! Znajcie mnie! Nie chcieliście dawniej moich sztuk wystawiać, teraz ja sam je sobie będę wystawiał w moim własnym teatrze! A przy tym — przyjemna zabawa, aktoreczki, coś tam... Wiemy, wiemy! Te wszystkie jego fantazje i plany mogłyby nas ostatecznie nic nie obchodzić, gdyby nie chytrość jego, dalibóg zbyt daleko już posunięta. Pan Turski chce, abyśmy właśnie my zbudowali teatr za jego pieniądze. Chce naszej firmy, chce uświęcenia przez społeczeństwo swojej, do niczego mądrego nieprowadzącej zachcianki... Hola, panie Turski! Nie tędy droga — i społeczeństwo nie da się brać na kawał! Gdy lud zapragnie teatru, to sobie go zbuduje sam, a twoich krwią i potem ociekłych groszy azjatyckich nikt nie potrzebuje... Baw się na swój rachunek i pod własną firmą — my zachowamy sobie nie skrępowane niczym prawo sądu o tym, co będziesz robił — i skorzystamy z niego w razie potrzeby!...
Pienił się i rzucał, i mówił tak coraz zapalczywiej, gniewając się nad miarę i potrzebę, zwłaszcza że nikt mu nie oponował.
Turskiego przemówienie to zaciekawiło istotnie. Słuchał tak, jakby to nie o niego chodziło w tym przypadku: podziwiał sofistyczną wprawdzie ale niezaprzeczoną logikę mówcy, umiejętność działania na słuchaczy i zręczność, z jaką każdą okoliczność umiał wyzyskać, każdy fakt do swego sposobu przedstawienia rzeczy nagiąć, każdy zamiar przeciwnika (Turski nie wiedział, czemu on jest tym przeciwnikiem) w złym świetle przedstawić.
Ta formalna strona mowy tak go zajęła, że nie miał nawet czasu zdziwić się tą napaścią, ani zastanowić nad jej pobudkami. W istocie bowiem tego człowieka nie znał, nic mu złego nie zrobił ani nie poczuwał się w sumieniu do żadnej zbrodni wobec tego społeczeństwa, którego on tak zajadle bronił.
Młody człowiek skończył nareszcie mówić i z miną dumną otarł pot z uznojonego czoła. Zaległa chwilowa cisza. Snadź nawet zwolennicy jego wahali się ze zbyt hałaśliwym wyrażeniem oklaskami swego uznania ze względu na obecność Turskiego.
Wtedy Turski powstał z miejsca i skłoniwszy się lekko w stronę znużonego mówcy, dał mu sam krótkie brawo, które rozpętało w jednej chwili niebywałą burzę oklasków. Ci jeno, co bliżej Turskiego stali i spostrzegli, że on pierwszy w dłonie uderzył, sykali z pogardą, patrząc na niego i mówili dość głośno, aby mógł słyszeć, że to jest bezwstyd i wyzywająca bezczelność z jego strony, za którąby mu się właściwie nauczka porządna należała.
Turski poszedł do domu, straciwszy najzupełniej ochotę przemawiania na tym, przez siebie samego zwolanym zebraniu.
— Księżna... Gdzie księżna?
Lekarz pochylił się nad łóżkiem.
— Księżna pani wyszła na chwilę. Zaraz wróci. Niech książę zechce się uspokoić.
Chory poruszył wargami bez głosu i przymknął oczy. Zdawało się, że zasypia.
Wyschła, trupia twarz o wyciągniętych rysach i głęboko zapadłych oczodołach odcinała się straszliwą żółtością od białej pościeli; chude, siecią nabrzmiałych żył pokryte dłonie drgały niekiedy nerwowo na ciemnoczerwonym atłasie kołdry. Rozpięta na piersi koszula odsłaniała szyję wydłużoną i suchą, na której znaczyła się twardym węzłem krtań i po bokach, jak napięte sznury, dwie niespokojnie i z przerwami pulsujące tętnice. Na nieogolonym z dawna podbródku puszczał się szczecinowaty, brudnobiały zarost, sine usta zapadały w szczeliny między zębami.
Była to już agonia beznadziejna, tym okropniejsza, że od kilku dni się ciągnąca. Zwapniałe, sztywne tętnice z trudem już tylko przewodziły po obumierającym ciele krew, mozolnie przez wyczerpane i zatrzymujące się co chwilę serce w nie wtłaczaną. Opuchniętymi i z powodu skrzepów kilkakrotnie na próżno operowanymi nogami książę już od kilku tygodni nie mógł poruszać, obecnie stracił sen, nie pomagały żadne środki uspokajające: zdawał się tylko drzemać ustawicznie, słysząc jednak wszystko, co się koło niego działo.
Z chwilą przyjazdu księżnej ożywił się na krótko. Pargaminowe policzki123 zabarwiły mu się przelotnym rumieńcem; zdawało się, że znużone i ciężkiej pracy podołać już niemogące serce wzmogło się i raźniej rozprowadza krew po strupieszałym organizmie.
Uśmiechnął się do żony dwornie sinymi wargami i usiłował unieść się na pościeli.
— Dziękuję ci, księżno, żeś przybyła — rzekł. — Wdzięczny ci jestem bardzo, bardzo...
Chwilowe podniecenie przeminęło jednak wkrótce, leżał znów bez ruchu z piersią forsownie chwytającą powietrze, z żyłami, targanymi przerywanym tętnem.
Na syna, przyprowadzonego nieco później, popatrzył krótko, jakiś niewyraźny cień rozrzewnienia przemknął mu po twarzy.
Dzieciak poglądał na niego przerażony i nieśmiały, nie mogąc się zdobyć na zbliżenie ust do ręki człowieka, którego ojcem nazywał...
— Niech Iwo stąd idzie — wyszeptał książę — nie trzeba, aby patrzył... na śmierć... tak wcześnie.
— Niech idzie — powtórzył nerwowo, skinąwszy słabą ręką i zmarszczył naraz brwi, jakby skurcz bolesny rysy jego ściągnął.
Odtąd chłopiec nie wchodził do pokoju chorego ojca. Księżna za to prawie nie odstępowała męża przez pierwsze cztery dni. Tak, jak przyjechała z dworca kolejowego, w kapeluszu i podróżnej sukni, zarzuciwszy tylko biały fartuch pielęgniarki, zaczęła się krzątać około męża, nierychło uległszy namowom lekarza, aby odpoczęła przynajmniej po podróży. Nazajutrz i następnych dwóch dni124 jeszcze była ciągle na stanowisku. Z niesłychaną tkliwością silnymi, a delikatnymi dłońmi unosiła w razie potrzeby głowę chorego, zmieniała mu przepocone prześcieradła, nie pozwalając się nikomu wyręczyć, podawała leki i czuwała po nocach, zwracając tylko niekiedy na lekarza spojrzenie załzawionych, tkliwością poświęcenia słodko błyszczących oczu.
Wychodziła z domu rzadko, a kiedy ją spotkał ktoś znajomy w sklepie lub na ulicy, spieszącą się, niedbale ubraną, rzucała jeno kilka słów, jakby mimochodem, pozwalających się domyślać, jak jest zajęta, znużona, jak ofiarna i pełna zaparcia się wobec starego męża, z którym się rozłączyła...
— Potrzebuje opieki — mówiła z tęsknym uśmiechem — a któż mu potrafi zastąpić moje ręce? Muszę, muszę spieszyć do domu...
Tak było przez cztery dni. Piątego ubrała się staranniej, wyszła wcześniej na mszę do kościoła, potem do sklepu, do cukierni, przez damy z towarzystwa odwiedzanej, do modniarki, do księgarni i jeszcze do kogoś znajomego — i nie wróciła do domu, aż w popołudniowej porze.
Książę był tego dnia nadspodziewanie silniejszy; rozglądał się niespokojnym wzrokiem za żoną, nie chciał jednak pytać, dlaczego jej przy nim nie ma. Wymienił tylko kilka razy imię syna, dopytywał się, co robi, czy zdrów i wesoły, czy wyprowadzono go na spacer przy pięknej, strugą światła przez okno bijącej pogodzie...
Wreszcie po południu księżna wpadła do pokoju, zarumieniona ruchem, z błyszczącymi spod odrzuconego woala oczyma. Przyklękła od razu z oznakami najżywszej tkliwości przy łóżku chorego.
— Biedaku! Taka jestem niedobra — mówiła — na cały dzień cię zostawiłam samym! Czy bardzo się na mnie gniewasz?
Książę usiłował uśmiechnąć się grzecznie martwiejącymi ustami.
— Dziękuję ci, że przyszłaś — wyszeptał z trudem. — Chciałem właśnie...
Przerwała mu.
— Wiesz, zamówiłam sobie śliczny płaszcz, koloru starego złota...
— Niedobrze. Byliśmy rozwiedzeni, ale wypada, żebyś po mnie nosiła żałobę. Ze względu na syna...
— Ależ ty nie umrzesz przecie!
— Umrę. I właśnie dzisiaj, kiedy jestem silniejszy, może już ostatni raz, chciałem z tobą kilka słów...
Spojrzał na lekarza, jakby mu pragnął dać wzrokiem do zrozumienia, że chce być sam na sam z żoną. Lekarz się zawahał; spostrzegł, że księżna ziewnęła ukradkiem.
— Nie, nie! Daj spokój. Będziemy jeszcze mieli dużo czasu. Odpocznij lepiej. Ja muszę wyjść na chwilę, zobaczyć, co robi Iwonek.
Wybiegła z pokoju, jak ptak, jeno fala światła wpadła przez rozchylone na moment drzwi do zaciemnionego zasłonami u okien wnętrza.
Książę zwrócił przygasłe naraz oczy na lekarza.
— Panie profesorze, czy pan myśli... że ja jutro... będę jeszcze żył?... Chcę z księżną kilka słów...
Lekarz udał rozweselonego pytaniem.
— Ależ co książę sobie myśli! Mam jak najlepszą125 nadzieję, że przed zimą wstaniemy z łóżka i będziemy jeszcze w ciepłym jesiennym słońcu spacerowali po plantach!
Chory przeczył głową niecierpliwie.
— Niech mnie pan nie okłamuje. Ja przecież wiem...
Następnego dnia, po bezsennie spędzonej nocy, kiedy serce co chwilę w piersi się zatrzymywało, uderzając potem z nagłym wysiłkiem w skruszałe żyły, niespokojny był od samego rana. Dopytywał ciągle o żonę i niecierpliwił się, że nie przychodzi, a wreszcie prosił lekarza, aby komuś ze służby polecił ją wezwać.
Księżna nie wychodziła tego dnia z domu. Zamknęła się tylko w jednym z dalszych pokojów, napisała kilka listów, których jej nie spieszno było wysłać na pocztę, potem przerzucała — nie czytając — nowości, wczoraj z księgarni przysłane, szlifowała długo paznokcie, wspominając z żalem o zostawionej w Zakopanem garderobianej, która zazwyczaj rolę manikury u niej pełniła, przewracała wreszcie stosy jedwabnych pończoch, wziętych ze sklepu do wyboru, namyślała się długo nad barwą każdej pary, przyglądała jej się pod światło, w cieniu i na śnieżnym podłożu swej skóry...
Wchodzący lokaj zastał ją rozciągniętą na otomanie126 w jaskrawym kimonie japońskim, z wysoko upiętymi włosami. Obrzuciła go dosyć obojętnym spojrzeniem.
— Książę pan...
— Ach, tak! Powiedz, że przyjdę tam wkrótce — odparła niechętnie, nie ruszając się z miejsca.
— Pan profesor mnie przysyła. Kazał powiedzieć, że książę pan prawdopodobnie nie dożyje do jutra.
Wstała bez pośpiechu.
— Powiedz panu profesorowi, że będę u księcia za chwilę.
Po odejściu lokaja przypudrowała twarz, umiejęnym, lekkim dotknięciem węgla podczerniła ogromne, ciemne oczy i, spojrzawszy w zwierciadło, rozczuliła się nad sobą, że tak smutno i źle wygląda. Wyszedłszy z pokoju, wstąpiła na moment do Iwonka, rozpłakała się bez potrzeby i powodu nad nim i z oczyma pełnymi jeszcze lez, pojawiła się wreszcie u łóżka umierającego męża.
— Hela...
— Byłam u dziecka... Tak posmutniał, że teraz nikt się nim nie zajmuje. Nie gniewaj się na mnie...
— Nie. Chcę właśnie mówić z tobą... o nim...
Zrobił słaby gest w stronę lekarza.
— Proszę, niech nas pan zechce zostawić... panie profesorze...
Lekarz usunął się w milczeniu do drugiego pokoju i zamknął drzwi za sobą.
— Nie wiem, czy to dobrze — mówiła księżna czule, ale niespokojnie — że chcesz rozmawiać... Męczy cię to i wyczerpuje.
— Wszystko jedno. I tak już niedługo. Muszę mówić, dopóki... Hela!
— Czego chcesz ode mnie?
— Ja kocham tego chłopca.
— Słusznie. Twój syn przecie.
— Nie wiem tego. Ale
Uwagi (0)