Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 33
Idź do strony:
się uśmiechnął.

— Niech pan patrzy: to jest narys budynku, a to jego przekrój podłużny.

— Doskonale — potwierdził Malinowski, nie mogąc się zorientować, co właściwie przedłożone mu rysunki mają oznaczać.

— Otóż widzi pan — ciągnął Turski dalej — że zniwelowany grunt, na którym gmach stoi, wznosi się jednak ku południu nieco ku górze, tak, że tylna część sceny jest już na równym poziomie z łąką, zaczynającą tutaj łagodnie opadać w stronę gór... Dzieli ją od niej tylko ta ściana, dającą się rozsunąć lub w razie potrzeby zastąpić olbrzymią taflą szklaną.

— Taflą szklaną? Czekajże, mistrzu kochany, toż taka szybka parę tysięcy będzie kosztowała...

— Może i więcej. Mniejsza o to.

— Tak, tak, ja wiem, że pan ma pieniądze — rzekł Malinowski z pewnym politowaniem, jakby wątpiąc, czy równą ilością rozumu Turski rozporządza.

On tymczasem uśmiechnął się do swojej myśli.

— Pomyśl pan teraz, że w jakąś słoneczną, przedwieczorną godzinę zbierają się widzowie w moim teatrze. Scenę zalega mrok; świateł nie kazałem zapalać, majaczą tylko na niej czarne gałęzie smreków, ustawionych po bokach zamiast kulis i dekoracji... Naraz tylna ściana się rozwiera — i jako przedłużenie sceny, ukazuje się ta łąka, a za nią wzgórza lesiste, a za niemi ozłocone zachodzącym słońcem Tatry... A w nocy mogę otworzyć teatr na gwiazdy i na księżyc...

— Zimno będzie — wtrącił Malinowski.

— Dam każdemu kołdrę! — krzyknął Turski z pasją...

— W zimie i to nie pomoże.

— Na zimę mam taflę szklaną!

— Bardzo ładnie, bardzo ładnie. Ale co to za uciecha będzie dla widzów, gdy za tą taflą ujrzą gapiów, cisnących się, aby widowisko podglądać, w baranich kożuchach, z nosami o szkło rozpłaszczonymi...

— Cała łąka będzie ogrodzona.

— Aha. W lecie aktorzy będą musieli mieć tuby, aby ich na widowni słyszano, gdy głąb sceny będzie otwarta... Ja to wiem z praktyki, jak głos w takich sytuacjach ucieka. A przecież będą musieli przekrzyczeć hałasy z zewnątrz dochodzące, ryk bydła, turkot wozów na gościńcu w dole, melodyjne echa pijanych śpiewek góralskich...

Turski chodził zły po pokoju.

— Jakoś to będzie.

— Pewnie, pewnie; pan ma pieniądze. Dekoracja w każdym razie prześliczna. Tylko dziwię się, że pan przed chwilą nastawał na wywoływanie złudzeń rzeczywistości na scenie, a teraz sam...

— Nie! — przerwał Turski. — Ja złudzeń nie wywołuję, nie udaję rzeczywistości, ale wciągam ją żywą do teatru, gdy mi tego potrzeba.

— Ano, można i tak. Więc wszystkie sztuki, w pańskim teatrze wystawiane, będą się dziać w górach, zimą w zimie, latem w lecie, dniem we dnie, a nocą w nocy. Któż to panu takie sztuki będzie pisał?

— Nie mam zamiaru wyłącznie i zawsze korzystać z tego urządzenia.

— Pańska fantazja, śliczna pańska fantazja! Mojemu Zarembie to by się spodobało, — zakończył dyrektor i postanowił w duchu zaczekać, aż teatr Turskiego zbankrutuje lub sprzykrzy się właścicielowi i dopiero wtenczas objąć go w dzierżawę. Obliczał w myśli, ile będzie musiał włożyć w to cudactwo, aby je przerobić na przyzwoity, europejski teatr nowożytny.

Zarembie za to — jak przewidział Malinowski — rzeczywiście podobały się fantastyczne plany Turskiego. Widywali się często w Krakowie, gdzie Turski przyjeżdżał osobliwie131, aby z dawnym dyrektorem rozmawiać. Przy pierwszych spotkaniach był on powściągliwy i małomówny, jak gdyby nieufny, ale w miarę, jak dzieło postępowało i nowe pomysły się rodziły, stary pan ożywiał się coraz więcej i nawet zapalał. Jakaś młodzieńcza, niepożyta siła promieniowała z niego wtedy, przygasłe, badawcze oczy nabierały szczerego blasku, usta się uśmiechały z przedziwną, głęboką miłością dla sztuki: rzucał nowe myśli, podsuwał projekty, ożywiał, zachęcał, podpierał, chociaż nie łudził, że przedsięwzięcie jest dosyć szalone i o wiele rzeczy trzeba będzie ciężko walczyć, wiele przezwyciężyć, w wielu może nawet ulec.

Wytworzyła się między nimi na tym gruncie serdeczna zażyłość. Były takie wieczory w długie jesienne szarugi i później, gdy śnieg już zaczynał prószyć, że siedzieli we dwóch całymi godzinami, rojąc i licząc, budując i śniąc zarazem, a zawsze tworząc. Zaremba, człowiek olbrzymiej i wytwornej kultury, znał doskonale Zachód, umiał niejako na pamięć wszystkie jego teatry, pochłonął całą dramatyczną literaturę Europy, od najdawniejszych greckich tragików począwszy aż do doby współczesnej. Z wyszukanym smakoszostwem artystycznym pomagał Turskiemu układać program tak zwanego repertuaru, a raczej układał go sam za niego: przypominał rzeczy zapomniane i cenne, wyszukiwał arcydzieła nieznane, w sztukach ogranych i lekceważonych pokazywał piękno, kreśląc plan ich nowej, a naprawdę jedynie słusznej inscenizacji. A potem sięgał do swoich tek i wydobywał rękopisy dramatów, komedii, widowisk autorów nieznanych, których nikt nie chciał wystawiać od czasu, gdy on prze­stał być dyrektorem. Były tam nieraz rzeczy dziwaczne i niespodziewane, ale uderzające śmiałością pomysłu, po­czuciem życia sceny nadzwyczajnym, nigdy nie banalne, zawsze zaciekawiające.

Autorowie, odpędzeni od progów oficjalnych „przybytków sztuki”, często wyśmiani, składali te manuskrypty wzgardzone w jego ręce.

— Ależ ja nie jestem dyrektorem! — mawiał wtedy Zaremba.

— To nic — odpowiadano mu. — Pan jeden mógłby to wystawić, a gdy pan tego zrobić nie może, to i tak rzecz jest skazana na zagładę.

I miano słuszność. W ten chaos pomysłów twórczych on patrzył jak na szkic jakiegoś dzieła muzycznego, które trzeba dopiero zorkiestrować, na instrumenty rozłożyć i mądrą ręką dyrygenta wydobyć ton właściwy, właściwe tempo i napięcie. Gdy Turskiemu niektóre rękopisy pokazywał, ten wzruszał nad nimi ramionami; skoro mu jednak swój plan inscenizacji rozwinął, Turski oczy szeroko otwierał: widział wstające przed sobą arcydzieło — sztuki nie tyle dramatycznej, ile scenicznej, nie przez pisarza, ale przez Zarembę, reżysera doskonałego, stworzone i zdumiewał się coraz więcej nad wielkością geniuszu tego człowieka.

Kiedy indziej znowu Turski opowiadał. Mówił o teatrze w Indiach, w Chinach i w Japonii, na który własnymi patrzył oczyma, a nade wszystko chętnie przypominał sobie przedziwne, na Jawie wśród malajów widziane przedstawienia... Przy dźwiękach gamelanu132, orkiestry na poły barbarzyńskiej a jednocześnie wyrafinowanej, hałaśliwej i dziwnie tęsknej zarazem, wpadają na scenę płytką kolejno pary aktorów w hieratycznych, jako wspomnienie z Indii zachowanych strojach, przedstawiają się stosownie do charakteru tańcem poświętnym, wojowniczym lub miłosnym i siadają na długiej ławie z przodu, w nieruchome posągi zamienieni, robiąc miejsce parze następnej. A gdy wszyscy, co w przedstawieniu brać mają udział, miejsca już zajęli, występuje na podium między muzyków i zastygłych aktorów bard, starzec zazwyczaj ogromny i siwobrody.

Wznosi ręce i gamelan wita go dziesiątkami rozszalałych instrumentów muzycznych, które milkną nagle na dany znak.

Bard rozpoczyna opowiadać. Snuje ze siebie powieść bohaterską, dawną, dramat dziwny, pełen bogów i ludzi, słońca i krwi, dając niekiedy znak instrumentowi któremuś, aby zajęczał z cicha, rozśpiewał się miłosnym snem, zaśmiał dzwonkami, albo uderzył w grom, stosownie do jego słów...

Epopeja z wolna nabiera życia, tętno w niej szybsze, akcja wyrazistsza; już nie tylko muzyczne narzędzia, ale i ludzie grać poczynają.

Oto bard skinął dłonią: z ławy wstają rycerze i w rytm słów jego walkę krwawą przed oczyma widzów ropoczynają — w gamelanie bęben gra, chrzęszczą zbroje żelazne. Znów cisza. Walka minęła jak sen, tylko przyciche słowa barda snują opowieść dalej... Mówi o miłości, o cud-królewnie, w lesie przez wygnanego księcia spotkanej. Tancerki wionęły przez scenę; ruchem rąk i torsów nagich, pląsem nóg młodych pokazują wszystko, o czym bard opowiada...

— Pierwotna to budowa dramatu — mówił Turski — ale jest w niej jakaś moc dziwnie sugestywna. Długie noce, w teatrach jawańskich spędzone, pozostały mi w pamięci na zawsze, jakby widzenie fantastyczne. I kto wie, czy tam nie kryje się jakaś wielka prawda sztuki. Ruch, słowo i dźwięk wiążą się tutaj razem, ale w walorach swoich pozostają nienaruszone, nie niszczą się wzajemnie i nie zacierają, jak na przykład w najbardziej barbarzyńskim, nonsensownym wytworze europejskiej cywilizacji, w operze. Przecież to jest potworność, kazać aktorowi jednocześnie śpiewać za orkiestrą, wygłaszać zdania o pewnej treści i znaczeniu, i grać ruchami i tańcem! To jest sztuczka cyrkowa a nie sztuka; nienawidzę opery! Tam, na Jawie, w społeczeństwie o starej kulturze, które nam się spodobało nazwać barbarzyńskim dlatego, że jest inne niż nasze: słowo ze swą treścią wiedzie prym, ale muzyka jemu poddana, idzie z nim razem, a aktor, uwolniony od konieczności mówienia, tym swobodniej i głębiej może się we właściwej swej dziedzinie, to jest w ruchu wyrażać... Zmiana dekoracji w takiej sztuce jest niepotrzebnym głupstwem. Śnię o stworzeniu u nas czegoś podobnego, w scenie mojej na przestrzał otwartej, na tle śnieżnych Tatr. Pan by mi to urządził — ale kto mi napisze potrzebny tekst?

— Niech to pan zrobi sam — wtrącił Zaremba, nie spuszczając wzroku z twarzy Turskiego.

Turski poczerwieniał mimo woli.

— Nie potrafię, a zresztą... nie chcę. Boję się, że zrobiłbym to niedoskonale, może nawet niedołężnie; nie ufam już sobie, a mam jeszcze dość miłości własnej...

Więcej nie było o tym mowy.

Z częstych rozmów z Zarembą zyskiwał Turski niezmiernie wiele i tym goręcej pragnął, aby on objął artystyczne kierownictwo jego teatru. Ale stary pan odmawiał niezmiennie i stanowczo.

— Owszem, pracować z panem jestem gotów — rzekł mu raz — ale tylko, że tak powiem, jako nieoficjalny doradca. Zobaczy pan, że i tak mnie będą robili odpowiedzialnym za niepowodzenia, jakich pan dozna.

— Czyż muszą być niepowodzenia?

— Muszą, panie Turski, muszą! Na to niech pan będzie przygotowany. Program pański i artystyczną działalność będą krytykowali bez litości — ci wszyscy, których pan do współkierownictwa nie zawezwał, gdy im się zwidziało, że są do tego powołani. A ponieważ takich będzie daleko więcej, niż tych, których pan istotnie może potrzebować, ergo133 — et cetera134!

— Niech będzie. Wytrzymam.

— Do przedsiębiorstwa będzie pan grubo dopłacał...

— I na to jestem przygotowany.

— Tak... rozporządza pan znacznym bardzo kapitałem, ale i to się w końcu wyczerpie.

— Ha, trudno.

Zaremba się roześmiał.

— Tak było ze mną. Wie pan, przypomniało mi się zdarzenie... Spotkałem niedawno po długiem niewidzeniu jednego z naszych wielkich pisarzy dramatycznych, w wiecznej biedzie żyjącego. Pan go zna zresztą... Otóż rozmawiamy o różnych rzeczach. Pyta się mnie w końcu, czy nie myślę o objęciu jakiegoś teatru na własną rękę. Mówię, że nie mogę. — „Dlaczego?” — Bo nie mam pieniędzy. — Widzę uśmiech niedowierzania. — „Jak to? Naprawdę już nie masz?” — Nie mam. — „Nic?” — Nic, mówię. Odetchnął z ulgą. — „Nareszcie! Jesteś teraz artystą!” — i rzucił mi się z rozrzewnieniem na szyję! Był dumny, bo pierwszy raz w życiu kupił mi wtedy flaszkę wina.

Śmiali się obaj i obliczali w przybliżeniu, kiedy Turski przy swoim przedsięwzięciu zostanie „nareszcie artystą”.

Zresztą dość było takich, którzy mu usiłowali pomóc do tego w jak najkrótszym czasie. Po prostu nie mógł się opędzić tabunom aktorów płci obojga, którzy chcieli się angażować u niego — za bajeczne sumy naturalnie, dekoratorom, mechanikom, doradcom literackim, dramatycznym autorom żądającym zaliczek, kasjerom, sprawozdawcom, wzmiankarzom, krawcom i fryzjerom.

Rozpoczął się około niego ten śmieszny taniec ludzi, którzy poczuli w czyjejś kieszeni grosz, gotowy do wypłynięcia na świat, a suponując u jego właściciela brak wszelkiego doświadczenia, starali się ubiec rzeczywistych i urojonych konkurentów w korzystaniu ze złotej patoki. Łaszono się Turskiemu obrzydliwie w oczy, poza oczyma za to mówiono wzgardliwie, że jest idiota i osioł.

Budowa tymczasem, na którą nie skąpił pieniędzy, postępowała w szybkim tempie; architekci zapewniali go, że gmach za rok, na przyszłą jesień, będzie już gotów. Turski więc spieszył się ze swej strony, aby sobie podczas zimy złożyć trupę według swego serca, z którą już w lecie zamierzał rozpocząć próby.

Nie było to zadanie łatwe ani proste. W ogóle sił naprawdę dobrych — jak zawsze — mimo ogromnej ilościowo podaży, trudno było dostać, do tego dołączała się ta jeszcze okoliczność, że ani Turski, ani wspierający go radą i doświadczeniem Zaremba nie chcieli dawać w składzie personalu przewagi aktorom uznanym i rutynowanym.

— Byłoby dla mnie ideałem — mówił Turski do Zaremby — nie mieć ani jednego artysty z tych, którzy przed istnieniem mego teatru byli już wielcy, a natomiast złożyć trupę z ludzi prawdziwie zdolnych, którzy dotychczas nic nie umieją, może nawet desek scenicznych nie oglądali.

Zaremba podzielał jego zdanie, ale lubił się droczyć, więc odpowiadał na to:

— Chce pan, aby się od pana wszystko zaczynało!

— Nie, dyrektorze — tak zawsze starego pana nazywał — naprawdę nie o moją zarozumiałość tu idzie. Raczej jest w tym może trochę nieufności we własne siły. Chodzi mi o to, że mam pewne myśli, będące stanowczo innowacją ze względu na dotychczasową sztukę sceniczną, i chcąc je przeprowadzić u aktorów uznanych i gotowych, muszę przełamać wpierw ich rutynę, do czego nie zbyt się czuję na siłach. Obawiam się, że wobec niezaprzeczonego i już wyrobionego artyzmu tego lub owego aktora znanego, ulegnę i będę miał teatr może doskonały, ale nie taki, jaki mieć chciałem.

— A więc eksperymenty?

— Może. Ale pan mi chyba z tego zarzutu nie postawi. Wszakże pan sam przez całe życie nic innego nie robił.

Zaremba się zaśmiał.

— Zgoda! Ma pan słuszność. Ale nie jest tak źle, jak pan sądzi. Wszystko się da zrobić. Przede wszystkim między wybitnymi i rzeczywiście wielkimi aktorami znajdują się ludzie dużej artystycznej inteligencji, którzy z największą łatwością i ochotą poddają się nowatorstwom i wskazany im ton chwytają, gdy tylko widzą w nim sztukę, a u kierownika chęć szczerą stworzenia nowych jej walorów. Mówię to z długiego doświadczenia. Z takimi ludźmi da się pracować, trzeba ich tylko umieć wynaleźć. Chętnie panu w tym pomogę. Poza tym może pan myśl swoją urzeczywistnić i szukać materiału poza teatrem, gdzie także niewątpliwie cenne perły pan może wyłowić.

Jakoż Turski szukał i znalazł sporo, nieraz tam, gdzieby się najmniej tego można spodziewać. Stal

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz