Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 33
Idź do strony:
wysokim, odwiecznym murem jakiś tajemniczy ogród, z którego na wiosnę wyglądają jeno rozkwitłe drzewa migdałowe...

Przerwał suchym, nerwowym spazmem, który targnął jego szeroką piersią, na szczęście dość wcześnie opanowany, aby nie zamienić się w wybuch oszalałego płaczu.

Księżna zdawała się tego nie uważać.

— I róże — mówiła, snując dalej obudzone wspomnienia — cale mnóstwo tak niesłychanie, tak nieprawdopodobnie pachnących róż...

— Nie ma róż — warknął — powiędły już, powiędły...

— Są róże — odrzekła z niespodziewanym uśmiechem, wskazując ogromną więź kwiatów w kącie pokoju na małym stoliku stojącą. — Przysłał mi je dziś rano pan Rohityn.

Rogocki zamruczał coś niewyraźnie. Twarz jego rozświetlona przez pewien czas wspomnieniami, przybrała znowu wyraz osowiały i tępy. Coś jak gdyby odruch nienawiści przemknęło znów po niej i zgasło. Księżna śledziła spod oka grę uczuć na jego twarzy.

— Męczy mnie — rzekła cicho.

— Rohityn?

— Tak. Boję się go. Nie chcę być z nim sam na sam.

Oczy Rogockiego stały się ojcowsko dobrotliwe i stanowcze.

— Niech się pani nie obawia. Ja tu będę. Pani wie, że ja czuwam nad panią.

— Proszę o to.

Nim zdążył cośkolwiek odpowiedzieć, służący oznajmił przybycie Rohityna.

Wszedł uśmiechnięty i zadowolony z siebie jak zawsze i stanął jak wryty, spostrzegłszy Rogockiego w pokoju. Przywitał się z nim kwaśno i usiłował mu zaraz na wstępie dać do zrozumienia, żeby sobie jak najprędzej poszedł do kroć stu tysięcy diabłów. Ale Rogocki zdawał się zgoła nie rozumieć jego aż nadto przejrzystych uwag. Owszem z jak największą flegmą zasiadł sobie wygodnie w dużym fotelu i popijając wciąż wino, zaczął jakieś długie i nudne opowiadanie, którego zresztą nikt nie słuchał. Księżna przeglądała świeżo jej przysłane dzienniki mód, Rohityn przysiadał na różnych krzesłach, wstawał, chodził po dużym pokoju i przysiadał znowu, nie starając się wcale ukryć zniecierpliwienia i złego humoru. Wreszcie przystanął tuż za księżną.

— Helu... — szepnął.

Spojrzała nań surowo.

— Proszę mi nie mówić po imieniu, on słyszy...

— Niech go licho weźmie! Skąd on się tu wziął?

— Nie wiem. Przyszedł. Nie mogłam go przecież za drzwi wyrzucić...

— Ja oszaleję! Obiecałaś... obiecała pani postarać się, że dzisiaj będziemy sami, że nam nikt nie przeszkodzi...

— Cóż ja winna jestem? I ja też chciałam... Zresztą może on sobie wnet pójdzie.

— Zabiję go!

— Lutek! Miej rozum.

Więc Lutek usiłował mieć rozum i usiadłszy w kącie, pożerał nienawistnym, wściekłym wzrokiem gadającego wciąż bez przerwy i końca Rogockiego. Zrazu skracał sobie czas czekania wymyślaniem mąk, na jakie rad by skazać tego zawadzającego mu człowieka; potem zaczął wytężać niezbyt silną głowę nad rozwiązaniem problemu, dlaczego dawniej tak łatwo księżną Helenę samą w domu zastawał, a teraz stało się to po prostu niepodobieństwem? Nie doszedł do żadnego wyniku i postanowił natręta bądź co bądź przetrzymać. Liczył w myśli do stu, do trzystu, wreszcie do tysiąca i zaczynał znowu od jednego. Rogocki gadał ciągle, księżna wciąż nie słuchała.

Zjedli u księżnej kolację i wyszli od niej razem, certując się we drzwiach o pierwszy krok, coś około wpół do drugiej w nocy, zmęczeni obaj i zarówno nierozumiejący nic z tego, co się dzieje.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
XIII

Podczas pewnej bytności Turskiego w Krakowie145 wręczono mu sądownie w spuściźnie po Poleskim żelazną szkatułkę, na której podstawie znaleziono wyskrobane jego imię.

Turski doznał niewytłumaczenie przykrego wrażenia, że ta rzecz do niego powraca. Chciał jej zrazu nie przyjąć i wmówić w wysoki sąd, że była jego podarunkiem, nieboszczykowi ofiarowanym, ale zabrakło mu jakoś odwagi, aby to powiedzieć.

Po wyjściu urzędowego doręczyciela został w pokoju hotelowym sam ze starą i próżną szkatułą, z zatrzaśniętym wiekiem. Odsunął ją zrazu, jako coś zgoła nieużytecznego i bez znaczenia i zabrał się do roboty, miał bowiem przygotować listę aktorów do wspólnego przejrzenia z Zarembą. Ale robota mu nie szła, choć tak prosta i łatwa na pozór. Wstawał i chodził po pokoju, rzucając okiem mimo woli w tę stronę, gdzie postawił był146 przemocą oddaną mu szkatułkę. Drażniła go i pociągała, miał wrażenie, że wydobywa się z jej szczelnie zamkniętego wnętrza jakiś subtelny i zdradziecki jad, który mu odbiera zdolność spokojnego myślenia.

Wziął ją w rękę z trochę niejasnym postanowieniem wyrzucenia jej za okno, ale zamiast to zrobić, usiadł na krześle i począł jej się bacznie przyglądać. Z tym martwym kawałkiem żelaza łączyły mu się jednak wspomnienia dziwne i długotrwałe, niegdyś, gdy była jeszcze pełna, tylekroć głowę na niej opierał i przymykał oczy, zasłuchany w szepty, podobne do tętna gorącej krwi, jakie z niej szły, odurzony wonią niewypowiedzianą słów w niej zamkniętych, które umiał na pamięć...

Pochylił się nad szkatułką w nagle ogarniającym go zamyśleniu. Przypomniał mu się szereg wypadków z tą martwą rzeczą związanych: cała jej historia zwykła, nic nieznacząca na pozór, uboczna...

Kupił ją był147 pewnego dnia w jakimś sklepie żelaznym, gdy trzeci czy czwarty list od niej był otrzymał. Nie przywiązywał jeszcze wówczas wagi do tych listów, nie myślał, że je będzie chował jako skarby lub kiedykolwiek powtórnie odczytywał: szalona, odświętna rozkosz życia i miłości zanadto pełnym, zanadto bujnym i żywym tętnem mu wtedy biła, aby mógł myśleć o wartości martwych kartek papieru... Jeśli je chował w ogóle, to tylko dlatego, że trudno mu było niszczyć cokolwiek, co z nią związek miało bezpośredni, a nie mogąc się zdobyć na to świętokradztwo, tym więcej nie chciał pozwolić listom leżeć pod nie dość pewnym zamknięciem, gdzie by przy jego ustawicznych włóczęgach i krótkich popasach mogły się dostać w ręce ciekawej służby hotelowej lub kogoś z jego znajomych...

Z czasem listów przybywało, stało się to już jego nałogiem, aby je zbierać wszystkie, po porządku, nie opuszczając najmniejszej obojętnej kartki pocztowej ani świstka wydartego z karnetu z gorącem słowem miłości, które słyszał tak często. Stawał się już zazdrosnym o ten skarb, choć nie odczytywał go jeszcze nigdy powtórnie i szkatułkę woził wszędzie z sobą jakby jakiś zwariowany kolekcjoner, mający chorobliwą miłość do swoich zbiorów...

Przypomniało mu się, jak w dniu, kiedy szkatułka poczynała być za ciasną, wyrzucił pewną ilość kopert, chowając po kilka listów do jednej, jak je grupował wedle dat, miesięcy, miejsc, gdzie je otrzymywał...

— Muszę rzadziej pisywać do ciebie! — śmiała się księżna, gdy jej się raz żartem skarżył, że listów jej już pomieścić w swojej „ogniotrwałej szafie” nie może.

— Niech Bóg broni! — rzekł z udanym komicznym przestrachem. — Wybieraj tylko cieńszy papier listowy!

Byli oboje rozbawieni jak dzieci...

Ale przyszedł naprawdę czas, kiedy ona pisywała rzadziej i coraz rzadziej, że zmuszony przez nią dla jakichś niezrozumiałych sobie powodów do opuszczenia jej na pewien czas, dniami całymi czekał w obłędnej tęsknocie na krótki jej list, a otrzymawszy go, odwlekał nieraz godzinami chwilę rozerwania koperty i odczytania jej słów, napawając się naprzód tą tylko radosną świadomością, że list już ma i za chwilę będzie chłonął oczyma i duszą jej słowa nieprzepłacone i słodkie, do szału całe jestestwo jego upajające...

Były wypadki, że po długim oczekiwaniu list jej już otwarty kładł przed sobą na stole i przeciągał z jakimś rozpaczliwym wyrafinowaniem bolesną rozkosz cierpliwości, jakby w obawie, że z chwilą, gdy treść listu posiądzie, zacznie się znowu długa udręka potwornej tęsknoty za następnym, który nie wiadomo kiedy przyjdzie...

A ileż razy zdarzało się, że ten drugi i w takiej udręce wyglądany list przynosił tylko kilka obojętnych, suchych słów z pośpiechem, w roztargnieniu na papier rzuconych...

Czasami jednak — niespodziewanie — bywały jej listy jak puchary tęgiego wina lub odurzające snopy kwiatów podzwrotnikowych. Odczytywał je wtedy dziesiątki razy i chował do szkatułki, aby je wyjąć znów po godzinie i znowu chwytać oczyma słowa, na pamięć już umiane...

Tam, w tej żelaznej skrzyneczce, próżnej w tej chwili, był niegdyś krwawy, żywy strzęp jego serca zamknięty. Tam była jego rozkosz i jego ból: jej miłość tam była lub to, co się miłością jej zwało, morze ruchliwe i zmienne, miotające łodzią jego na toń rzuconego serca, lub kołyszące ją w pieszczocie najsłodszej, pociągające jak wszelka otchłań, a wewnątrz niezbadane, nie wiadomo nawet czy przepastnie głębokie, czy na mieliznach się jeno, pianą zakrytych, rozlewające...

Przypomniał sobie, jak raz mówiła doń ona, że kiedyś, gdy się już na zawsze połączą (och! wierzył w to jeszcze wówczas!), będą w jakiś cichy wieczór razem odczytywać te listy z wiernej, milczącej żelaznej szkatułki dobyte...

Spalił je i szkatułka — niewołana — wróciła doń teraz, próżna.

Nie miał odwagi niszczyć tych dokumentów, odjeżdżając w świat, a bał się brać je ze sobą, bał się rozkosznej, przegryzającej serce, zabójczej ich trucizny.

Zostawił je u przyjaciela, który już nie żyje.

Powrócił i spalił je.

Właściwie dlaczego to zrobił?

Dlaczego udawał przed sobą, czy przed tamtym, patrzącym nań wówczas człowiekiem, że są mu obojętne? Do czego zmierzała ta komedia, że nie pamięta nawet, iż tu tę szkatułkę zostawił, gdy wówczas — naprawdę — przyszedł po nią i dlatego jeno tak późno, że wcześniej przyjść nie miał odwagi? Przecież to nie była ta dzisiejsza księżna Helena, to była tamta dawna, dziś już nieistniejąca, jego, jego na całym świecie jedyna!

Rozpętała się w nim straszna tęsknota za tym, co zniszczył.

Trwał przez chwilę z twarzą zakrytą rękami, z czołem na wieku szkatułki opartym.

A jednak zniszczyć to musiał. Wówczas był to raczej odruch mimowolny, owo rzucenie listów w ogień, rozpalony własnymi jego rękami, teraz mimo wszystko zrozumiał jasno, że to było nieuchronne i konieczne i że najgłębsza rozwaga do czego innego nie byłaby go mogła doprowadzić.

Stać się to musiało nawet nie dlatego, jakoby jad przedziwny i upojny, w dawnych kartach miłości ukryty, był mu jeszcze niebezpieczny, lecz po prostu, aby mógł zachować niezamąconą czystość swojego wspomnienia.

To powinno było zginąć tak, jak zginęło: nieczytane. Gdyby dzisiaj skuszony odczytał te karty, niegdyś zakochanymi oczyma swymi całowane i znalazł w nich to, czego może tylko nie dostrzegł był148 w dawnym zaślepieniu: płytkość, nieszczerość albo obłudę?...

— Dobrze się stało — szepnął, podnosząc czoło. — Niech przynajmniej tamta, umarła, pozostanie mi taką, jak była.

Uśmiechnął się do siebie z melancholią i wyrozumiałością, jakby do dziecka, i zaczął nieświadomie pieścić lekkim dotknięciem dłoni zimną stal szkatułki. A potem wydobył znowu mały, zardzewiały kluczyk z kieszeni i nie zdając sobie sprawy, po co to robi, otworzył wieko.

Drgnął nagle.

W mroku zimowego, wcześnie zapadającego wieczora dojrzał na dnie szkatułki coś jak gdyby strzęp zakrzepłej krwi. Sięgnął odruchowo palcami...

Zeschła, purpurowa róża zaszeleściła mu w dłoni.

Przez pewien czas trzymał ją w ręce z zapartym oddechem, pod wrażeniem jakby dokonanego cudu...

Czy to woń jej słów, które uleciały, w ten smutny, krwawy kwiat się ścięła? Czy zakwitnęła nim mogiła dawnej, już przeminionej, miłości?

Naraz...

Tak, tak! Z przestrachem przypomniał sobie, że w ów dzień, gdy ostatni raz ułomnego swego przyjaciela odwiedził, wpadła mu w oczy róża — taka sama? Ta sama! — w kącie klęcznika pod krucyfiksem ukryta...

— To krew — tamtego!

Z mimowolnym okrzykiem rzucił kwiat na powrót w skrzyneczkę.

Wstał i począł chodzić po pokoju niespokojnym krokiem.

Ogarnęła go nagła, nieprzeparta ochota spojrzenia księżnej w oczy właśnie w tej godzinie. Z nerwowym pośpiechem uporządkował ubranie i narzucił płaszcz. Wyszedł z pokoju, jak gdyby uciekał zeń przed czymś...

Gdy się znalazł na ulicy, posłyszał bicie dzwonów wieczornych. Przystanął i zasłuchał się przez chwilę w tę szeroką, razem z mrokiem ulicę zalewającą muzykę...

— Na Anioł Pański biją dzwony 149— przypomniał mu się dziwny, przedziwny wiersz o wlokącej się po polach, bezdomnej, nieukojonej tęsknocie wielkiego, niegdyś tak smutnego poety.

Spokój go ogarniał powoli głęboki, zawieszony zda się w tym mroźnym, ruchem dzwonów rozkołysanym powietrzu wieczornym.

— To już wszystko przecie umarło — powtórzył sobie z ulgą prawie głośno, może już po raz setny.

Ale z drogi nie zawrócił. Szedł powoli ze schyloną głową w stronę mieszkania księżnej Heleny.

Od czasu śmierci jej męża widział ją zaledwie dwa czy trzy razy, przelotnie i zawsze w liczniejszym towarzystwie. Co prawda sam trochę unikał rozmowy z nią w cztery oczy. Wstydził się za siebie — owej pamiętnej rozmowy nocnej w automobilu, gdzie zanadto wiele słabości okazał — i za nią również, że patrzyć na nią musi jako na oficjalną narzeczoną pana Rohityna.

Ale tym razem, wchodząc do niej, nie myślał o tym...

Służący zaprowadził go do znanego mu już wscho­dniego saloniku. Zastał tam niespodziewanie Borzyckiego. Młody chłopak, na widok wchodzącego Turskiego, powstał nieco zmieszany i zaczął się witać serdeczniej niż było potrzeba, aby snadź150 pokryć swe zakłopotanie.

— Wszak księżną zastaję w domu? — zapytał Turski.

— Owszem, jest... Wyszła właśnie z pokoju. Przypuszczam, że powróci za chwilę.

Turski, rzuciwszy okiem dookoła, spostrzegł na sofie, przed którą stał, niski taboret Borzyckiego, zgniecione jeszcze ciężarem ciała poduszki, snadź księżna siedziała tutaj i wstała w tejże chwili dopiero może właśnie, kiedy on wchodził do pokoju. Miał wrażenie, że ciężka portiera, drzwi do sąsiedniego pokoju zasłaniająca, kołysze się jeszcze z lekka jakby ramieniem jej w szybkim przejściu trącona.

— Dlaczego przede mną

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz