Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖
Kraków, początek XX wieku. Do miasta z dalekiej podróży powraca Roman Turski, niegdyś znany literat, obecnie bogaty biznesmen. Jego powrót wzbudza ogromne zainteresowanie śmietanki towarzyskiej Krakowa, zwłaszcza księżnej Heleny Hazarapelianowej, pięknej kobiety, łamaczki serc otoczonej wiankiem adoratorów. Turski, który wyjechał ze względu na nieudaną relację z nią, wierzy, że ten etap jest już zakończony i przystępuje do planowania biznesu w Zakopanem.
Powrót to pierwsza część dylogii (planowanej trylogii, niezrealizowanej ze wzgędu na przedwczesną śmierć autora) Laus feminae Jerzego Żuławskiego. Powieść ukazała się w 1914 roku. Wykorzystująca wiele schematów pojawiających się na przełomie wieków (środowisko artystyczno-intelektualne, motywy tatrzańskie, obezwładniająca kobiecość wobec męskości) oraz odwołująca się do najpopularniejszych ówcześnie myśli filozoficznych (Weininger, Nietzsche) nie zapisała się wyraźnie na kartach historii literatury. Analizowana po latach zwykle w kontekście walki płci jest ciekawą i niejednoznaczną summą swoich czasów.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Rzeczywiście wicher targał węgłami domu i trząsł całą werandą tak, że zdawało się chwilami, iż rozniesie drewnianą budowlę jak pęk chrustu na drodze porzucony. Gdy wśród obecnych zrobiła się na moment cisza, słychać było, jak trzeszczą wiązania dachu. Szyby w dużych oknach dźwięczały cicho i żałośnie przy każdym silniejszem uderzeniu.
Księżnej rozdęły się nozdrza, jak chrapy u rasowego konia, który step poczuje przed sobą.
— Lubię to — rzekła jakby do siebie.
A potem zaraz dodała żywo:
— Muszę wracać. Już postanowiłam. Zresztą Iwo byłby niespokojny.
— Synek jest z panią? — zdziwił się Turski.
— Tak — odrzekła powoli, cedząc wyrazy. — Przyjechał z ochmistrzynią100 przed kilkoma dniami...
Powstała nagle.
— Jadę natychmiast. Państwo tutaj zostańcie. Pan mi da swój samochód? — zwróciła się do Rohityna.
— Pod warunkiem, że mi panią wolno będzie odprowadzić!
Zaczęto ją prosić, aby pozostała jeszcze, wszak towarzystwo tak dobrze się bawi i jest tak przyjemnie. Choćby godzinę, choć pół godziny tylko!
Usiadła niechętnie i natychmiast roześmiała się swobodnie, wyzywająco;
— Hej, wina jeszcze! Musimy oszaleć. Na przekór panu Turskiemu, który jest posępny. Tylko pan niech nie pije za wiele, panie Ludwiku, wszak mnie ma pan odprowadzić.
Rohityn przysiągł, że nie będzie pił i jakoby dla otrzeźwienia wychylił pół szklanki koniaku, który trzeba było koniecznie zapić znów szampanem. Język mu się już dobrze błąkał w gębie, gdy po chwili przysiadł się do Turskiego.
— Co pan myśli o tej bestii? — zaczął poufale.
— O jakiej bestii!?
— No, o tej czarownicy, co siedzi przy Helenie...
— Przy księżnej...
— Naturalnie. Miałbym wielką ochotę skręcić jej kark.
Turski miał znowu ochotę poradzić mu, aby to z własnym karkiem zrobił, ale zamiast to powiedzieć, skorzystał ze sposobności i zapytał:
— Kto to jest właściwie?
— Licho ją wie. Wdowa jakaś czy coś podobnego. Przyjechała tutaj moim własnym samochodem, który przedwczoraj kupiłem — za gotówkę!
Turskiego oczy spotkały się z oczyma rudowłosej, jakby w przelocie.
— Bardzo ciekawa kobieta... — rzekł dość obojętnie.
Rohityn ryknął nieprzystojnym śmiechem.
— Cóż ona pana obchodzi, kiedy się pan kochasz w księżnej Helenie!
Pierwszym odruchem chciał Turski chwycić śmiejącego się właściciela automobilu za kark i wytrzeć jego buzią rozlane na obrusie wino. Pohamował się jednak. Wzgarda bezbrzeżna rozprężyła mu mięśnie.
— Cóż pan możesz o tym wiedzieć? — szepnął prawie smutno.
Rohityn był rozbrajająco pijany. Z natarczywością człowieka mało przytomnego zarzucił rękę na poręcz krzesła Turskiego i plótł, nie zważając zupełnie, jakie słowa jego robią na słuchaczu wrażenie. Zresztą Turski prawie nie słuchał. Obijały mu się o uszy obleśnie i nieszczerze bełkotane zapewnienia przyjaźni, zmieszane bezładu z niesmaczną chwalbą, co to on, Rohityn, za majątki posiada, i że właściwie nic w życiu robić nie potrzebuje, bo „ojciec za niego pracował”. Potem naraz rozczulił się i zaczął prosić Turskiego, aby mu przebaczył, iż on mu „zabrał szczęście jego życia”. Przecież on wie, że Turski kochał się w księżnej Helenie i kocha się w niej dotąd rozpaczliwie...
Turski zwrócił ku niemu powoli wygoloną, brązową od słońca i wichru twarz i zaczął mu się pilnie przypatrywać. W oczach miał jakiś zimny i groźny spokój. Rohityn zbyt był słowami swymi zajęty, aby to zauważyć. Odetchnął dumnie i nabrawszy w pierś powietrza, począł go nauczać, nie miarkując już głosu:
— Pan jesteś stracony, panie Turski! Pan się zbyt długo kocha w jednej kobiecie. Ja, panie, mam do kobiet szczęście po prostu szalone, ale umiem żelazną ręką... A gdy która nie jest dla mnie dobra, to po prostu: won! I przepadło... Ho, ho!
Księżna spostrzegła snadź oczy Turskiego i nerwowy, ostatkiem siły woli powstrzymywany ruch jego muskularnej dłoni.
— Panie Ludwiku...
— Co?
Turski spojrzał mimo woli w oczy księżnej i zdumiał się, niemal przestraszył, nie spostrzegłszy w nich żadnego błysku oburzenia. Patrzyła na Rohityna spokojnie i uważnie.
— Niech pan tu przyjdzie. Tak. Proszę usiąść koło mnie.
Rohityn, rzuciwszy tryumfujące spojrzenie na Turskiego, spełnił prośbę łaskawie.
Ale teraz księżna zaczęła go dręczyć przedziwnie i celowo. Zajmując go niby ciągle, obchodziła się z nim w widocznie wzgardliwy sposób, a gdy do niej mówił, zwracała się wtenczas z najpowabniejszym uśmiechem do kogoś innego. Ci inni promienieli; zwłaszcza aktor był w siódmym niebie. Był przekonany, że zrobił na księżnej wrażenie i usiłował przybrać jak najbardziej zdobywczy wyraz na pyzatą, ogoloną twarz. Był zresztą młody, zarozumiały, źle wychowany, w miarę głupi i w miarę przystojny.
Wierzbicowi dostało się również kilka przyjemnych słów i długich spojrzeń, snadź jakieś dawne historje przypominających. Znać było, że poddaje się ich urokowi, choć nie chce tego. Pobladł; w sarkastyczny uśmiech wygięte usta drżały mu nerwowo — spojrzenie zachodziło smutną mgłą...
Tylko na Turskiego nie zwracała uwagi — jakby z umysłu. Umożliwiło mu to zbliżenie się do pani Ireny.
— Pan mi chce coś powiedzieć? — zagadnęła go, gdy tylko znalazł się koło niej.
— Nie, pani. Chciałem tylko z panią rozmawiać.
— A, tak. Rozmawiać. Widocznie to, co pan ma do powiedzenia, powie pan później.
— Bardzo żałuję, że pani rzeczywiście nie mam nic do powiedzenia.
Zaśmiała się.
— Czyż to możliwe? Wszyscy mi mają coś do powiedzenia...
Było coś złego w tych obojętnych słowach, a jednocześnie oczy jej stały się naprawdę bezbrzeżnie smutne i w jakąś dal zapatrzone. Ale natychmiast zmieniła ton i zaczęła z ożywieniem trochę nienaturalnym opowiadać Turskiemu o swojej głębokiej, serdecznej przyjaźni, ba, miłości do księżnej Heleny, z którą znają się od dawna, od bardzo dawna, choć rzadko mają sposobność być dłużej z sobą. Przy sposobności dowiedział się Turski, że nie jest wdową, owszem ma męża gdzieś na Kaukazie czy Uralu, którego bardzo kocha, ale „tak się jakoś złożyło, że nie żyją z sobą”.
Mówiła to wszystko żywo, z uśmiechem, wodząc roztargnionymi oczyma po sali i — jak Turski zauważył — z uszyma ciągle i podstępnie napiętymi na każde słowo księżnej.
— Po co ta kobieta tak się męczy? — pomyślał. — Wszakże nie obchodzi ją zgoła nic z tego, co mówi. Co ją jednak obchodzi? Czemu tu siedzi?...
Powiódł okiem dookoła. Rohityn siedział ponury, usiłując rzucać na księżną demoniczne spojrzenia, właściwie jednak był podobny do obitego psiaka i pił zapamiętale. Dwaj młodzi kawalerowie zanosili się śmiechem z powodu jakiegoś dowcipu, aktor przymilał się głupio i obrzydliwie księżnej (patrzącej teraz na niego z drwiącym uśmiechem w lekko zmrużonych oczach), ciągle w przekonaniu, że robi na niej potężne i upoważniające do słodkich nadziei wrażenie.
Wzrok Turskiego skrzyżował się z oczyma Wierzbica.
— A co? Czy nie mam słuszności? — mówiły te oczy zapamiętałe, szydercze i bezbrzeżnie smutne zarazem.
Zupełnie mimo woli skinął Turski głową potakująco i uczuł, że rumieniec na twarz mu występuje.
Zawstydził się i spojrzał na panią Irenę. Ale ona rumieńca jego nie widziała. Z rozdętymi nozdrzami i wyrazem jakiejś diabelskiej radości w oczach patrzyła na księżną i jej na wpół pijanych, ordynarnych, samczo podnieconych adoratorów.
Turski uczuł, że tego dłużej nie wytrzyma. Inną znał księżną Helenę przed laty. To, co tu widział, było jakimś wyzywającym pokalaniem się, jakąś ohydą bez miary i sensu. Wolałby widzieć tę kobietę przecudną w szalonej orgii, nagą, w szatańskim rozpasaniu, niż w tym tanim tryumfie, wśród tanich wielbicieli, z uśmiechem taniego zadowolenia na dumnych niegdyś ustach.
— Tadzik, Tadzik! Czyż to było warto? — szepnęło w nim coś i załkało, a jednocześnie przejmujący, fizyczny niemal ból ścisnął go za piersi.
Rozległ się stuk i brzęk. To Rohityn bez żadnego widocznego powodu rzucił flaszką w duże okno werandy.
Młodzież zaśmiała się pijacko. Wierzbic z niesłychaną uprzejmością podał mu drugą butelkę.
— Proszę. Jeszcze tamto okno jest całe — rzekł.
— Co pan robisz? — zawołała księżna po jednym momencie milczenia.
Rohityn wstał i starając się trzymać prosto na nogach, wlepił „demoniczne” oczy w księżną. Odpowiedziała mu twardym, nad wyraz wzgardliwym spojrzeniem. Turskiemu zrobiło się niemiło; czuł, że może przyjść do zupełnie karczemnej sceny. Rohityn mełł jakiś wyraz na zębach, jakby nie mogąc go z ust wyrzucić — nabrzmiałe krwią żyły wystąpiły mu na karku i skroniach. Aktor przezornie usunął się w kąt — pani Ira zaśmiała się z cicha, pochłaniając Rohityna nadmiernie rozszerzonymi źrenicami.
— Lutek...
Turski nie był pewien, czy to księżna szepnęła to zdrobniałe imię, czy też jeno złudzenie mu je w ucho rzuciło. Zobaczył tylko, że usta jej z lekka rozchylone wysunęły się nieco naprzód, a ciężkie powieki z długimi rzęsami opadły do połowy źrenic.
Rohityn zatrząsł się i z rykiem płaczu upadł nagle na kolana przed jej nogami.
— Niech się pani na mnie nie gniewa! Ja już naprawdę nie mogę...
— Wstydź się pan. Proszę wstać natychmiast!
— Nie wstanę, dopóki mi pani nie przebaczy! Ja dla pani...
Porwał szklankę ze stołu i gruchnął się nią w czoło aż okrwawione szczerby prysnęły dokoła.
— Ja dla pani... — powtórzył i czerwoną od posoki głowę chciał skłonić na jej kolana.
Zerwała się.
— Jesteś pan ohydny. Proszę mnie puścić.
— Księżno!
Uśmiechnęła się naraz z łaskawą pobłażliwością.
— Czas już na mnie — rzekła, zwracając się do obecnych — muszę jechać do domu. Dobrej nocy państwu życzę.
I on już stał na nogach.
— Ja panią odprowadzę! Wszak mi pani przyobiecała...
— Nie. Jesteś pan nazbyt pijany.
— Ależ zaręczam, księżno!... Zresztą nie mogę puścić szofera samego... W taką noc...
— Ach!... W takim razie ktoś z panów będzie nam jeszcze towarzyszył. Sam na sam z panem dziś nie pojadę.
Spojrzała po obecnych, a widząc snadź, że ze wszystkich Turski jeden nie miał ochoty jej towarzyszyć, wyciągnęła rękę ku niemu.
Skłonił się jej w milczeniu, czując, że nie może odmówić.
— Umyj się pan z krwi — rzuciła Rohitynowi, który wyglądał rzeczywiście okropnie z czerwonymi smugami, płynącymi mu po oczach i nosie, aż na strzyżone wąsy.
On jednak patrzył na Turskiego.
— Pan z nami nie pojedzie!
— Pojadę, panie drogi, gdy księżna sobie tego życzy!
— Automobil jest mój!
Turski miał ochotę powiedzieć, że go może w tej chwili kupić od niego, ale nie chcąc zaostrzać niesmacznej sprzeczki, skinął na służącego.
— Proszę zawołać waszego szofera i niech zakładowy samochód będzie za kwadrans gotowy.
Księżna — już w płaszczu — wmieszała się.
— Nie potrzeba. Automobilem pana Rohityna ja dziś rozporządzam — wszak tak? Proszę pana.
Podała ramię Turskiemu.
W otwartych drzwiach werandy rzucił się na nich od razu wiatr, jak zły zwierz, czyhający jeno na ich wyjście. Woal księżnej zatrzepotał się gwałtownie na powietrzu i musnąwszy Turskiemu twarz, wionął nań duszącą falą zapachu jej włosów. Turski usunął się ruchem trochę niechętnym i spojrzał na księżną. Stała na najwyższym stopniu schodów, w lekkim czarnym płaszczu, w małym czarnym kapelusiku z czarnym woalem na czarnych włosach. Wyprostowana, nieruchoma, podając twarz smagającemu ją wichrowi, patrzyła jakimś dalekim wzrokiem na góry, przygniecione potwornym kłębem trwających na nocnym niebie czarnych chmur. Usta jej wpół otwarte piły wiatr; pierś wznosiła się chciwie za każdym oddechem.
— Czy to ta sama kobieta? — pomyślał.
Za nim ozwało się skomlenie Rohityna, który, wytrzeźwiony nagle, wyszedł wraz z nimi, aby obudzić szofera.
— Księżno...
— Czego pan chcesz? — rzekła, jakby zbudzona i nie czekając odpowiedzi, poczęła schodzić ze schodów, kierując się wprost ku stojącemu nieopodal samochodowi.
Rohityn szedł za nią.
— Księżno — błagał jeszcze, pomagając jej wejść na stopień — ja będę posłuszny... Bóg świadkiem, że trzeźwy jestem.
— O co panu chodzi?
— Obiecałaś... — szepnął głosem dziecka, dławionego przez łzy. — Obiecałaś... dziś ze mną... Helu!
Zmarszczyła brwi. Szybkim rzutem oka poszukała w cieniu Turskiego.
— Proszę, niech pan siada, panie Romanie. Tu, obok mnie. Panie Ludwiku, pan na przedzie. Prędzej.
Rohityn nie wsiadł. Zacisnął tylko zęby tak, że w świetle powozowych latarni widać było skurczone mięśnie żuchw... Wolnym ruchem oparł dłoń na kierownicy i zatrząsł się naraz jak w febrze...
— Jedź! — krzyknęła księżna na szofera.
Ten spojrzał bezradnie na swojego pana.
Z piersi Rohityna wyrwał się jakiś zdławiony, nieludzki ryk; odwrócił się naraz i z hałaśliwym płaczem zaczął bić pokaleczonym czołem o węgieł101 drewnianego domu.
Szofer, nie czekając dłużej, przerzucił dźwignię; wóz pędem ruszył z miejsca.
Jechali w milczeniu. Szofer pewien, że o tej porze nie spotka żadnej przeszkody na drodze, puścił wóz, używając mało hamulca, pełną szybkością po wijącym się w ostrych wężowych zakrętach gościńcu w dół ku Roztoce. W pewnym miejscu księżna nagłym zwrotem samochodu w bok rzucona, wsparła się, chcąc utrzymać równowagę, o ramię Romana.
— Przepraszam — szepnęła, cofając się. Głos jej był cichy, lękliwy i przedziwnie miękki.
Jakby w odpowiedzi, zwrócił na nią twarz i spojrzał jej twardo w oczy.
— Czego pani chce od tego biednego półgłówka? — zapytał niespodziewanie.
Wyprostowała się. W jednej chwili zrobiła się dumna i niedostępna.
— O kim pan mówi?
— Ach, pani wie. Czemu go pani tak dręczy? W jakim celu trzyma go pani przy sobie?
— Ach...
Patrzyła przed siebie, na mknące, czarne sylwety smreków.
— Jeśli pan ciekaw... — zaczęła z wolna po chwili — wyjdę za niego za mąż. Jesteśmy zaręczeni.
— Co?!
Umilkł, spostrzegłszy, że krzyknął niepotrzebnie zbyt głośno.
— Tak. Jestem wolna. Wszak pan wie,
Uwagi (0)