Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 33
Idź do strony:
Ktoś przezorny i chytry schował szklankę Rohityna pod krzesło, aby jej znowu nie rozgniótł. Inni szklanek swoich pilnowali.

— Panowie! — zaczął Golimski — otóż na dowód, że między mną a szczęśliwym Rohitynem, moim spadkobiercą i dziedzicem mojej byłej damy serca, panuje jak najlepsza zgoda, piję zdrowie jego oraz księżnej...

Nie zdążył dokończyć. Poleski bowiem, powstawszy przy pierwszych słowach, podszedł ku niemu i wspinając się na palce, uderzył go długą ręką lege artis70 w twarz, tak że szklanka, którą trzymał przy ustach, aż w drugi kąt sali poleciała. Po czym odwrócił się powoli i obcierając chusteczką dłoń, zmoczoną rozlanym szampanem, wrócił do stolika swoich towarzyszy.

VI

Pojedynek Poleskiego z Golimskim zakończył się tak, jak to było do przewidzenia: pokrajanego w różnych kierunkach jak najdokładniej sportowca zaniesiono do szpitala na kilkutygodniową kurację.

Z małej strzelnicy za miastem, gdzie o świcie spotkanie się odbyło, wracał Poleski piechotą do domu. Czuł potrzebę ruchu na świeżym powietrzu, aby oprzytomnieć nieco i ochłonąć. O samym pojedynku myślał jak najmniej, ale w ogóle od kilku dni był z siebie niezadowolony i to każdego dnia coraz bardziej. Przełamało się w nim i skrzywiło do reszty wszystko, co już i tak było połamane i krzywe. Miał ciągle uczucie popełnianych niedorzeczności, zarówno w myśli, jak w czynie. Za co właściwie nienawidzi Turskiego, który mu był zawsze przyjacielem? Dlaczego, będąc u chorego chłopca w domu księżnej, zachował się brutalnie, śmiesznie i po chamsku? Co go właściwie obchodzi księżna? Czemu wtrącił się w nie swoje sprawy, uderzając Golimskiego i co mu właściwie na tym zależało, aby go dziś tak paskudnie pokiereszować? Dlaczego wreszcie trzyma dotąd u siebie tę głupią szkatułkę i boi się przypomnienia o niej, miast ją oddać Turskiemu, i przez jaką wyrafinowaną złość Turski o nią się nie upomina?

Była to tylko część tych pytań, na które nie mógł znaleźć żadnej rozumnej odpowiedzi. Wreszcie wątpliwości wszystkie zaczęły się stapiać w jedną, wszechogarniającą, której zużyty tragizm już od dawna w patetyczny komizm przeszedł: to be or not to be...71

Zaśmiał się głośno i przyspieszył kroku na polnej, pachnącej ścieżce wśród falujących zbóż. Właściwie powinien był dawno, dziesięć, dwadzieścia lat temu, kiedy tylko przyszedł do zupełnego używania rozumu, pojąć, że dla niego nie ma tu nawet pytania, że cała jego inteligencja i siła ducha nie ostoi się wobec gryzącej tęsknoty ku życiu, której ukoić nie może dzięki temu podwójnemu garbowi, śpiczastej głowie i krzywym, krótkim nogom...

Zamajaczyła mu na chwilę przed oczyma boska po­stać Hegesiasa, zwanego Peisithanatosem72, który tak kochał życie, że aż do śmierci uwodził...

„Jeśli jesteście piękni, umierajcie rychło, aby się piękno wasze nie zepsuło! Jeśli zaś szpetni jesteście, umierajcie tym rychlej, aby nie kalać sobą życia, które jest piękne!”

Przystanął i począł się rozglądać dokoła. W porannym słońcu, ponad rośne, nieźrałe jeszcze kłosy pszenicznego łanu wstawało przed nim ze szarosrebrnych mgieł nadwiślańskich miasto — jedno z najpiękniejszych na świecie, kiedy się ukazuje na szerokiej, w dali niebieskimi wzgórzami od błękitu odgraniczonej równinie w niezrównanej, biegiem wieków i stuleci wykrojonej sylwecie, pełnej wież, kopuł, dachów srebrzystych, tam ku szeroko rozsiadłemu wawelskiemu grodziszczu się wznoszących. Ptaki krzyczały w powietrzu, na niebie i w pobliskich zaroślach ogromnym, radosnym, ogłuszającym chórem — na drodze białej, ku której ścieżka jego biegła równolegle, widać było długą, barwną procesję wieśniaków, ciągnących z nabiałem, z jarzyną, z kwiatami na ranny targ do miasta. Drzewa po wiejskich sadach już okwitały, gdzieniegdzie tylko stała jeszcze jabłoń spóźniona, mocno spłonionym kwiatem pokryta, który za najlżejszym wiatru podmuchem białoróżowymi chmurkami opadał ku ziemi. Słońce wychodziło z przyziemnych oparów coraz wyżej, nabierało promienistości i mocy: gorący, kwiatami i chlebem wonny oddech dnia z ponad łanów już dolatywał.

Poleski uczuł się nagle jakąś obrzydliwą, zupełnie głupią i niepotrzebną plamą na tym jasnym krajobrazie. Miał wrażenie, że powinien się roztopić w nic, wsiąknąć w ziemię, być wywabionym, wyżartym słonecznymi promieniami z powierzchni świata. Dreszcz przejmującego chłodu ogarnął go w ciepły, letni poranek — na jeden moment wszystko mu w oczach poczerniało...

W pobliżu rogatki wziął zabłąkaną na odległej ulicy dorożkę i kazał się wieźć prosto do domu.

Służący, który się był domyślił, czy dowiedział73 skądś o celu jego rannej wyprawy, oczekiwał go z niepokojem. Rzucił on na wchodzącego naiwnie badawcze spojrzenie, jakby się chcąc upewnić, czy doktorowi nie brakuje ręki, nogi lub kawałka głowy, a spostrzegłszy, że wszystko jest w porządku, oznajmił z pewną dumą, że śniadanie czeka gotowe.

Na progu gabinetu zatrzymał Poleskiego jeszcze jego głos, nieco tajemniczy i zakłopotany:

— Ale proszę pana doktora...

— Co takiego?

— Bo tutaj przyszła... panna Rózia i czeka.

— Skąd? Po co?

— Ktoś jej powiedział, może stróż, a może nawet ja sam przypadkiem, że pan doktor dzisiaj... To jest że może...

Poleski rzucił służącemu złe spojrzenie i poszedł wprost do swego pokoju.

Zaraz na progu objęły go gwałtownie dwa młode, o nic niedbające ramiona.

— Tadzik!

Drgnął. Mimo wyraźnych jego życzeń nie mówiła mu dotąd nigdy po imieniu, lecz zawsze: panie doktorze.

— Czego tu chcesz? — syknął z udaną szorstkością.

Dziewczyna patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, z których przez śmiejącą się już radość wyglądał jeszcze przebyty niepokój...

— Tadzik, Tadzik....

Rozpłakała się nagle nieposkromienie i nie wiadomo, o co.

— Głupia! O co beczysz? — krzyknął z irytacją i równocześnie, podszedłszy ku niej, bo rzuciła się była na poręcz fotela, ujął jej czerwoną, igłą pokłutą dłoń i pocałował — pierwszy raz w życiu.

Uśmiechnęła się przez łzy z zabawną, dziecinną dumą.

— Pan się na mnie nie gniewa? Co?

— Nie, nie. Ale co ty tu robisz? — usiłował jeszcze być szorstkim. — Powinnaś o tej godzinie siedzieć już w magazynie.

— Nie mogłam. Nie pójdę dzisiaj. Powiem, że mnie głowa bolała.

— Cóż więc będziesz robić? Przecież wiesz, że ja nie mam czasu do stracenia, aby całe rano...

Nie słuchała już tego, co mówił. Do fotelu, na którym był usiadł, przysunęła mały stolik i postawiła na nim tacę ze śniadaniem. Kawa już trochę wystygła, więc zapaliła spirytus pod maszynką i zabrała się do smarowania bułek masłem. Przy tym szczebiotała swoim zwyczajem bardzo przyjemnie i głupio.

Poleski nie oponował, nie opierał się już więcej. Po długim napięciu nerwowym nastąpiło u niego rozprężenie zupełne. W głowie czuł dziwną ciszę, która jak coś niezmiernie słodkiego schodziła mu powoli na serce, po wszystkich członkach się rozlewała... Wodził oczyma za dziewczyną, bojąc się po prostu ruszyć, aby jej przypadkiem nie spłoszyć. Zaczęło się w nim budzić to dziwne uczucie radości, której doznają ciężko chorzy w chwilach ulgi — i jakaś nierozumna, śmieszna prawie nadzieja...

Rózia wzięła teraz poduszkę z klęcznika i położywszy ją obok fotelu, usiadła u jego nóg.

— Tadzik, czy to prawda — zaczęła tajemniczo — żeś tu dzisiaj bił?74

Skinął głową w zamyśleniu, gryząc bułkę, którą ona masłem posmarowała.

— Jezus Maria! Ja się tak bałam...

— Bałaś się?

— Bardzo. I jak to było?

Opowiadał jej z roztargnieniem, myśląc o tym, że jest dobra, ma oczy niebieskie i bardzo, bardzo miłe młode usta.

Patrzyła mu w twarz rozszerzonymi źrenicami, a gdy skończył krótką opowieść, zerwała się na równe nogi i zaklaskała w ręce.

— O, mój doktor zuch, chociaż... niewielki! Z takim to byle komu niedobrze zaczynać.

Brzmiał w jej słowach szczery podziw i zachwyt pełen szacunku, a nawet coś jak gdyby duma.

— Z pana doktora chłop nie lada!

Patrzył na nią miękko z jakimś zabłąkanym na ustach dobrotliwym i melancholijnym uśmiechem. Naraz zagadnął:

— Róziu...

Przypadła do niego jak ptak oswojony.

— Słuchaj, Róziu... Chciałabyś ty być zawsze ze mną?

— O! Dlaczegóż nie?

Zawahał się na jeden moment.

— Więc... ja się z tobą ożenię. Powiedz, chcesz być moją żoną?

— Żoną? Pańską żoną?

Wpatrzony w nią, swoją nagłą myślą ogłuszony, nie zauważył nuty przerażenia w tych słowach.

— Tak jest, moją żoną. Ja spróbuję być dobrym dla ciebie... Majętny nie jestem, ale zarabiam dość dużo... Będziemy zawsze razem...

— Nie, nie, nie! Panie doktorze, to jest całkiem niemożliwe!

Ocknął się, jakby nagle ze snu zbudzony.

— Dlaczego?

— Nie, panie doktorze! Ja pana bardzo, bardzo kocham, ale...

— Co?

— Proszę pana, pan sam kiedyś powiedział, że trzeba być bardzo głupią, aby tak, jak ja... Ale co mi tam! Ja już widocznie taka głupia jestem, że pana kocham i przychodzę tutaj. Ale o tym nikt nie wie. Gdybym ja była pana żoną, musiałabym chodzić z panem po ulicy, do teatru, może na wizytę, i wtenczas... ludzie by się ze mnie śmieli... wszystkie moje koleżanki.

Poleski nawet nie drgnął. Czuł tylko, że ktoś pomaleńku, pomaleńku przeciąga przez jego serce bardzo ostrą cieniuchną piłeczką... „Taką, jakiej się używa do wyrzynanek” — pomyślał całkiem spokojnie i jasno. A potem jakby go kto uderzył w głowę raz i drugi, i trzeci, i dziesiąty. Zaśmiało się w nim coś, zaryczało diabelskim chichotem.

„Kaleko! Garbusie! Krzywonogi, długoręki niedorodku! Potworo o śpiczastej czaszce i szerokiej gębie! Czegóż się to tobie zachciewa?!”

Zwinął się w fotelu w kłębek.

Rózia zmieszana i smutna usiadła w drugim końcu pokoju.

— Czy ja coś bardzo złego powiedziałam? — zaczęła po chwili.

— Nie, dziecko. Nic złego nie powiedziałaś. Ale idź już stąd.

Mówił tak miękko, że aż się przeraziła. Do tego tonu nie była zgoła przyzwyczajona.

— Pan chory? Co panu znowu jest?

— Nic, nic. Trochę jestem niezdrów. Idź już, proszę cię. Jeśliby było potrzeba, poślę po ciebie.

Miał ochotę powiedzieć jej jeszcze na pożegnanie coś złośliwego, ale po prostu nic mu na myśl nie przychodziło. Schylił więc tylko głowę i słuchał, jak odchodzi, jak zamyka za sobą jedne drzwi, drugie, trzecie, jak po schodach na dół zstępuje.

Zadzwonił na służącego i powiedział mu, aby tej dziewczyny więcej nie wpuszczał. Potem zrobiło mu się lżej. Chodząc po pokoju zaczął się uśmiechać do siebie i tłumaczyć sobie, że zrobił właściwie bardzo rozumnie, iż przemógł przystęp śmiesznej słabości i pozbył się Rózi raz na zawsze. Zapomniał lub raczej nie chciał pamiętać o tym, że to właściwie ona jego odrzuciła.

— Tak lepiej — mówił głośno do siebie — tak lepiej. Przecież taka historia zgoła by sensu nie miała! Nieznośna mi jest i właściwie zawsze nieznośna była ta dziewczyna! Bóg ustrzegł! Cóż bym ja był robił przez całe życie z takiem cielęciem niespełna rozumu, z taką pokojówką w duszy, której jedyną zaletą jest, że przyszła na świat prosta i niepołamana.

Nagle zaczęło w nim coś krzyczeć.

— Widzisz! I nie chciała być twoją żoną, bo się wstydziła pokazać z tobą na ulicy, żeś krzywy, żeś garbaty i ohydny! I śmiano by się z niej, z niej! Rozumiesz? Nie z ciebie, żeś się ze szwaczką niezbyt cnotliwą, ożenił, lecz z niej, że wyszła za ciebie, lekarza, wybitnie inteligentnego człowieka, herbowego szlachcica — kalekę! Nic ci nie pomoże bystry umysł, cięty język i jeszcze bardziej cięta szabla w ręku, którą pokrajałeś dzisiaj młodego, pięknego i głupiego człowieka — nic ci to wszystko nie pomoże: nawet prawie że płatna kochanka twoja wstydzi się ciebie! Nie grzechu swojego, lecz ciebie, ciebie!

Poleski miał ochotę zatkać uszy, schować się z głową w poduszki, pod ziemię się zapaść, byle tylko głosu tego nie słyszeć. Rzucił się na skórę niedźwiedzią przed kominkiem i zaczął z wściekłości bezsilnej targać zębami jej kudły, jak jamnik okaleczony, mściwie do boku już nieżywego zwierza przywarty.

Gdy po pewnym czasie podniósł głowę, zdumiał się i przeraził. Tuż przed nim na skórze niedźwiedziej, zębami jego potarganej i pianą z ust ociekłej, leżała róża. Wielka, pełna, rozkwitniona75 róża purpurowa. Nie widział jej przedtem; był pewien, że dziewczyna, która go przed chwilą opuściła, nie miała żadnego kwiatu ze sobą. Miał wrażenie jakiegoś niesłychanego cudu, czegoś, co wychodzi ponad pojęcie ludzkich zmysłów. Ostrożnie ujął kwiat w rękę i usiadłszy na ziemi, przybliżył go do twarzy. Jakiś gorący, duszny zapach go uderzył; w jednej chwili, nie wiadomo dlaczego, z przedziwną jasnością błysnęło mu w myśli imię: księżna Helena!

Zerwał się i począł patrzeć bystro dookoła. Jakoż istotnie na okapie kominka, tuż ponad miejscem, gdzie znalazł różę, leżał mały bilet. Chwycił go i przeczytał jednym rzutem oka:

„Iwonek już zdrowy. Dziękuję — za wszystko”...

Podpis H. X. H. i data dzisiejsza, wyraźnie wypisana.

Helena księżna Hazarapelian...

Zrozumiał naraz wszystko. Musiała różę przysłać dziś rano — służący ją tutaj położył, a on jej nie zauważył, aż spadła z okapu tuż przed jego umęczoną głowę. Więc nie gniewa się za jego zachowanie w ten dzień, kiedy go do chłopca chorego wezwano i za to, co wówczas nastąpiło wieczorem w kawiarni?... Owszem, snadź naumyślnie przysłała mu kwiat dzisiaj o świcie, kiedy on tam stał z szablą w ręku, i te słowa: Dziękuję — za wszystko!

Ona nie myśli widocznie o tym, że jest garbaty i krzywy, lecz widzi w nim tylko człowieka, który jej dziecko uratował i stanął w obronie jej czci... Och! Nie wiedziała jeszcze pewno w chwili, gdy pisała tę kartę, jak ciął przez impertynencką, gładką gębę Golimskiego, jak mu z rozkoszą końcem szabli piękną, nagą, męską pierś rozorał, jak go parł, on — kaleka — tego silnego, cudnie wyrosłego młodzieńca i zmuszał do cofania się krok za krokiem, krok za krokiem, aż wreszcie owym, przez siebie wymyślonym nieznacznym cięciem obezwładnił mu atletyczne ramię,

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz