Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 33
Idź do strony:
w jej toń ścianami szczytów granitowych...

Mgły się zaczęły kłębić w górze ponad Czarnym Stawem szarawe, ledwo widoczne, wysuwały się wzwyż i niknęły, uderzone wiatrem, co od Rysów spadał. Jeden kłąb oderwał się w dole od potoku poniżej wodospadu i szedł w górę po limbach, po głazach, podobny z daleka w nocy do jakiejś niekształtnej, olbrzymiej, przygarbionej postaci, na piętro skalne wstępującej... W pustać89 straszliwą, na czarną, wśród głazów i nocy zagubioną wodę...

Turski w niezrozumiały dla siebie sposób przygnębiony był dzisiaj przez cały dzień i drażniło go to, że nie umiał znaleźć powodu tego przygnębienia. Dzień był piękny i pogodny; słońce tylko świeciło może nieco mniej jaskrawo niż zazwyczaj, jak gdyby leciuchnym oparem przysłonięte, który bladawą barwę nadawał całemu firmamentowi. Zachód świecił nad Tatrami długo niegasnącą, czerwono-żółtą łuną, a gdy wieczór zapadł i gwiazdy zaczęły błyszczeć z firmamentu niespodziewanie jasno, jakby ku ziemi zbliżone, przygnębienie całodzienne Turskiego przeszło wprost w niepokój jakiś, z którym nie mógł sobie dać rady...

Samotność uspokoiła go nieco, przynajmniej zewnętrznie, ale czuł, że w powietrzu wisi coś dziwnego, co nerwy jego po prostu fizycznie wprawia w napięcie nadmierne, aż bolesne. Szczyty stały przed nim ciche, groźne, dziwnie oczom bliskie, jakby na coś niezwykłego oczekujące. Opary mgły, snujące się w dole, zniknęły, ale za to gdzieś z nad Żabiej Przełęczy90, tuż pod księżycem, wysunął się obłok białawy i trwał nieruchomie z brzegami światłem miesięcznym przepojonymi. Uderzenia wiatru, idącego z gór, stawały się coraz częstsze i chwilami, miast dotychczasową świeżością, biły w twarz jakby ciepłym, niepokojącym oddechem... Miało się wrażenie, że to z poruszonej piersi skalnych olbrzymów ten życiem ciepły wiew załata...

Niespodziewanie przyszedł Turskiemu na myśl Poleski. Zwidziało mu się zaraz, że cień jego gdzieś po wodzie stawu się przewija, wpada na brzeg i z cichym, zaledwie, zaledwie dosłyszalnym szelestem przemyka wśród gęstych zarośli czarnych drzew i topi się znów w bujnych krzakach nadwodnych. Naraz poznał, że jest on tuż za nim, na ścieżce, nieopodal biegnącej, bliżej, na kamieniu, o który się plecami opierał, w zwieszającej się nad jego głową gałęzi kosówki.

Nie odwracał twarzy. Wiedział, że zwróciwszy się, spojrzy w pustkę i rozwieje zwidzenie, całkiem realne w tej chwili. Zasunął dłonie na twarz i oczy i czekał. Wiatr szeleścił za nim w bujnych krzakach kosodrzewiny. Usłyszał w wietrze coś jak gdyby szloch.

— Mów... — szepnął mimo woli ruchem warg raczej niż głosem.

— Strzeż się, Romek! — mówiła za nim pustka.

— Czego? Czego mam się strzec?

Wiatr płakał znów w gałęziach kosówki.

— O, o, o! Dlaczegoś mi ty zostawił te listy? I czemuś je zabrał potem?! — skarżyło się coś poza Turskim, czy też w nim samym może...

— Listy!

Patrzył z wytężeniem we własną duszę; zaczynał z przerażeniem rozumieć...

— A! Więc to tak? Więc tak...

Nagła jasność świadomości pokazała mu jakby w jednym błysku niedocieczony dlań dotąd związek wypadków...

Zaśmiało się coś.

— Ale i ty wróciłeś! Ha, ha, haaa!...

— Tadzik! — krzyknął głośno i zerwał się na równe nogi.

Miał moment złudzenia, że pochwyci cień za widmowe ręce i zmusi go, aby mówił wyraźnie...

Cisza była znów i pustka dookoła.

Jeno tam gdzieś na górskim stoku ponad nim kołysało się nikłe światełko, ginęło i ukazywało się znów, skacząc i zbliżając się wyraźnie ku niemu.

Zaparł dech w piersiach. Coś jak gdyby żwir zaskrzypiał na ścieżce, drobne kamyki potrącone spadały niżej, chwilami dolatywał metaliczny stuk...

Turski nadsłuchiwał — potem zaśmiał się do siebie.

— Spóźnieni turyści...

Wkrótce słyszał już młode, wesołe głosy przechodzących o kilkanaście metrów ponad nim ludzi:

— Zgaś latarkę. Szkoda świecy.

— Słusznie. Jesteśmy na ścieżce. Schronisko jak na dłoni.

— Głodny jestem jak wilk.

— Nie dziwota...

— Ale wiesz, grań była cudowna!

— Bagatela! Pierwsze przejście w jednym dniu... Od Rysów przez Mięguszowieckie aż po Czubrynę91!

— Wzięło się nareszcie tę wściekłą ściankę od Wyźniej Żabiej Przełęczy92! Dość sobie na niej ludzie zębów i paznokci nałamali.

— Chodź prędzej. Wiatr idzie.

— Halny...

Przeszli w cieniu, stukając kutymi butami po kamienistej ścieżce.

— Wiatr halny — powtórzył Turski i uśmiechnął się, jakby z ulgą.

Więc to jest cały powód jego rozdrażnienia dzisiaj! Zbliżanie się tego wiatru duszącego, którego przyjście przeczuwają na kilkanaście godzin przede wszystkim zwierzęta, dzieci i ludzie nerwowi, podobnie jak wianie sirokka93 we Włoszech.

Obrócił się znowu twarzą ku Rysom. Księżyc schował się już za skłębiony strzęp chmury, stający nieruchomo dęba u Czarnego Szczytu Mięguszowieckiego; woda w stawie przygasła i sczerniała, słychać było jeno jej plusk o nadbrzeżne głazy, jakby przyspieszony, niespokojny, namiętny. Była krótka chwila ciszy i naraz zatrzęsło się wszystko naokoło. Woda plusnęła gwałtowniej, zaskrzypiały trące się o siebie konarami drzewa, po kosodrzewinie jak gdyby przeszedł tabun niewidzialnych, rozszalałych rumaków...

Ciepły, nieposkromiony wiew szarpnął Turskiego za odzienie. W górze zarechotało coś i jękło94 — po żlebach przepaścistych rozległ się huk, łomot i gruchot, jakby turnie lawiną kamieni miały się zsypać w dół...

I znowu cisza pod błyszczącymi niespokojnie na niebie gwiazdami.

Turskiemu nagle zrobiło się chłodno. Powoli, ze zwieszoną głową, skacząc przez głazy nad brzegiem wody, zwrócił się ku schronisku.

Gdy wchodził, uderzyło go jaskrawe światło na werandzie i gwar zmieszanych głosów.

Uprzedzili go dwaj spóźnieni młodzi turyści i stali teraz na środku dużej, oszklonej werandy, otoczeni kołem dopytujących się ich ciekawie o przejście taterników. Wśród ludzi młodych mieszali się także brodacze, nierzadko o siwiejących włosach, wszyscy przeważnie w zniszczonych manczesterowych kurtach, z czerstwymi95, ogorzałemi twarzami... Poprzez ich głowy dojrzał Turski siedzących gdzieś w głębi „ludzi z miasta” w wytwornych, niby sportowych ubraniach, z białymi rękami, odbijającymi zabawnie od twardych, spękanych, pokaleczonych na skałach dłoni taterników.

U niektórych z grupy, otaczającej przybyłych turystów, znać było tylko żywe i szczere zainteresowanie zdobyciem niepokonanej dotąd ścianki na zachód od Żabiego Konia96, z oczu innych wyglądał mimowolny żal, że „problem” taterniczy został bez ich współudziału „rozwiązany”, dwóch czy trzech spoglądało na zdobywców ze źle ukrytą zawiścią, powątpiewając półgłosem o dokonanym czynie, bo „oni prawdopodobnie ściankę obeszli od południa, co ostatecznie każdy by potrafił”.

Młodzi nie słyszeli tego. Promienieli dzikim, taterniczym szczęściem, młodością, zdrowiem. Jeden z nich, jasny, szczupły blondyn o mięśniach ze stali, z rozpiętą na uznojonych piersiach wełnianą koszulą, nie miał nawet czasu zrzucić z pleców worka; odczepił jeden rzemień, a drugi trzymał jeszcze na ramieniu i opowiadał z żywą gestykulacją, jak w wąziuchnej rysie na końcach palców u rąk dźwigać się musiał wzwyż, nie wiedząc, czy dźwignąwszy się bez możliwości powrotu, dosięgnie znikomego chwytu, widniejącego ponad nim. Mówiąc to, wydłużał mimowolnie swą postać, unosił się na końcach stóp i zakrzywionymi jak szpony palcami dłoni jak gdyby wyszukiwał punktu oparcia gdzieś na powietrzu.

Drugi turysta zdjął worek i ocierając chustką spocone czoło, gryzł jakąś schwyconą naprędce ze stołu bułkę i z pełną gębą potakiwał szczerym uśmiechem i rozognionymi oczyma opowiadaniu towarzysza.

Turski, stojąc na uboczu, słuchał przez jakiś czas, zajęty nie tyle szczegółami opowiadania, najeżonego technicznymi, taterniczymi wyrażeniami, jak raczej samym sposobem, w jaki ci chłopacy mówili: znać było, że cała dusza ich krąży jeszcze tam na skalnych wyżynach i nie umie odczuć nic ważniejszego w tej chwili nad rzut jakiś nadzwyczajny ponad przepaścią lub wspięcie się po ścianie, dla orłów na pozór jedynie dostępnej. To, co w tym dniu zrobili, było rzeczywiście ponad ludzką miarę zuchwałe, ale z ust opowiadającego brzmiała tylko rozszalała uciecha, że tego dokonali, bez śladu jakiejś chełpliwości.

Naraz Turski uczuł, że ktoś dotyka ręką jego ramienia. Stał poza nim Wierzbic.

— Pan tutaj? — wyrwało mu się z ust nie bez odcienia niechęci.

Malarz uśmiechnął się.

— Przyjechaliśmy pod wieczór wraz z księżną... i tam dalej automobilem, który Rohityn kupił przed trzema dniami całkiem rzeczywiście.

— A! Więc i księżna tu jest.

— Owszem. Siedzi z towarzystwem w tamtym końcu werandy. Zobaczyła pana i przysyła mnie z zapytaniem, czemu się pan z nią nie wita.

— Owszem. Przywitam się.

— Doskonale. Tymczasem wypełnić mogę drugie polecenie. Mam zaprosić do jej stołu tych dwóch młodych bohaterów, ale koniecznie natychmiast, dopóki są brudni, podrapani, okryci potem i czerwoni na gębie. Czy pan nie wie przypadkiem, jak się ci wielcy ludzie nazywają?

Turski nie wiedział.

— Mniejsza o to. Przedstawię im się sam lege artis97. Mam nadzieję, że mi wyjawią sławne nazwiska.

Młodzi taternicy byli wielce zakłopotani zaproszeniem. Blondyn, który się przedstawił Wierzbicowi jako Borzycki, spojrzał pytająco na towarzysza.

— Jak myślisz, Makuch?

Makuch nic nie myślał. Zjadał właśnie czwartą bułkę i był zły, że jakiś „ceper”98 wtrąca się w ich ściśle taterniczą rozmowę.

Borzycki zwrócił na Wierzbica nieporadne spojrzenie błękitnych oczu. Cały zapał i dumna pewność siebie zgasły w nim teraz.

— Nie wiem, co panu odpowiedzieć... Jesteśmy brudni, trzeba się umyć, przebrać...

— Chodźcie panowie tak, jak jesteście.

— Wielki to dla nas zaszczyt, ale...

— Ale my jesteśmy w swoim towarzystwie i nie mamy zamiaru zawierać w tej chwili znajomości — rąbnął Makuch, połknąwszy szczęśliwie ostatni kęs suchej bułki, po czym zaczął wołać na kelnera, aby mu podał piwo i „małą wieprzową” z kapustą.

Borzycki poczerwieniał, czując niegrzeczność odpowiedzi swego towarzysza.

— Proszę pana nie mieć nam za złe. Zmęczeni jesteśmy naprawdę i głodni, ale gdy mnie pan raczy przedstawić księżnej, będę niezmiernie rad... przynajmniej na krótką chwilę...

Turski witał się już z księżną i Rohitynem oraz kilku nieznajomymi osobami, siedzącymi przy długim stole, kiedy Wierzbic zbliżył się z Borzyckim, usiłującym przez drogę na gwałt zapiąć koszulę pod szyją na ś.p. guzik, który się był urwał99.

— Połowę zadania spełniłem — rzekł Wierzbic, przedstawiając — pan Borzycki.

Księżna podała mu długą, białą, wypieszczoną dłoń. Nie uszło uwagi Turskiego, że przeszedł ją lekki dreszcz, gdy młode, spalone całodziennym trudem usta chłopca dotknęły jej ręki. Spojrzał mimo woli na Wierzbica: malarz miał zły uśmiech na wargach.

Tymczasem Borzycki jasnymi oczyma dziecka patrzył w twarz księżnej. Zakłopotanie chwilowe ustąpiło, w naturalnym, zręcznym ruchu, jakim się jej skłonił, znać było powściągliwą swobodę towarzyską młodzieńca, umiejącego zarówno nosić na sobie frak, jak teraz manczesterową bluzę turysty. Turski, stojąc nieco na uboczu, przyglądał się z przyjemnością jego smukłej, sprężystej postaci, mogącej się z czasem w kwiat męskiego piękna rozwinąć.

Księżna niedługo z nim rozmawiała. Drażniło ją to widocznie, że Borzycki wciąż z niezmąconym, rzec by się chciało: naiwnie niewinnym spokojem patrzył w jej oczy, nie poddając się odurzającemu urokowi jej kobiecości. Wydęła usta wzgardliwie i po kilku uprzejmych słowach zaczęła rzucać roztargnionymi oczami wokoło.

— Ach tak, turystyka... To bardzo piękne... Znam nawet blisko jednego z najdzielniejszych taterników u nas...

Borzyckiemu zaświeciły się oczy.

— Czy można księżną zapytać o nazwisko?

— Owszem. Golimski.

— Golimski? Golimski? Ten bła...

Urwał, przypomniawszy sobie na czas, że nie jest w towarzystwie kolegi Makucha.

— Przepraszam księżną, ale to nie jest w ogóle taternik poważny, choć dużo lubi podobno mówić o sobie. Łazi wprawdzie trochę po górach...

Księżna okazywała widoczne znudzenie. Borzycki snadź to spostrzegł, gdyż powstał z miejsca:

— Księżna raczy darować...

Ożywiła się naraz i uśmiechnęła powabnie.

— Bardzo, bardzo mi było przyjemnie! Rada bym usłyszeć coś więcej o tych waszych szalonych przeprawach...

— Może kiedyś... jeśli to pani nie nudzi...

Była znów roztargniona.

— Owszem, proszę. Niech mnie pan odwiedzi.

Pożegnała taternika lekkim, troszeczkę wyniosłym skinieniem głowy i zwróciła się do Turskiego:

— Pan nie siada z nami?

— Usiądę, jeśli pani sobie życzy.

— Pozwalam.

Na stole stały flaszki szampana, a z błogiej miny Rohityna można było poznać, że on im się tu kazał pojawić. Snadź korzystał też z nich najwięcej, bo poczciwe jego oczy bez wyrazu zachodziły już jakąś przyjemną mgłą, a na ustach kwitnął mu uśmiech dobroduszny i łaskawy. Nawet za odchodzącym Borzyckim patrzał z życzliwością.

Z mężczyzn było jeszcze przy stole dwóch młodych ludzi o niewyraźnych, choć mocno poprawnych fizjonomiach i trzeci, pono aktor, wszyscy w jasnych tenisowych strojach, o ile możności jak najmniej dla górskiej wycieczki odpowiednich.

Turski patrzył na kobietę siedzącą obok księżnej. Niepierwszej już młodości, o rudych utlenionych włosach i dużych, czarnych, jak gdyby zmęczonych oczach w subtelnej, szczupłej twarzy — z uprzejmym, zastygłym nieco uśmiechem na przywiędłych wargach błądziła wzrokiem po obecnych, zdając się właściwie nie widzieć nikogo. Mówiono do niej „Pani Ireno”, nazwiska Turski nie dosłyszał. Na pytania odpowiadała żywo, ale z widocznym roztargnieniem, sama natomiast nie rozpoczynała wcale rozmowy.

W wyglądzie jej i trochę dziwnym zachowaniu było coś niepokojącego. Zdawało się Turskiemu, że musi ona odgrywać w tym śmiesznym towarzystwie jakąś rolę, której na razie nie mógł wyrozumieć.

Z zamyślenia wyrwał go głos księżnej:

— A pan co o tym sądzi?

— O czym?

Zaśmiano się.

— Zgoła nieprzytomny! Robi pan konkurencję Irze!

Pani Irena zwróciła się ku księżnej z najprzyjemniejszym w świecie uśmiechem:

— Przepraszam cię, moja droga. Ja zawsze wiem, co mam o czym sądzić!

Turskiemu zdawało się, że w głosie jej zabrzmiał jakiś ton nienawistny i kłujący, prawie groźny — jednocześnie zaś oczy jej duże wpatrzyły się w Helenę z głębokim, niekłamanym, miłosnym niemal zachwytem.

— Dziwni ludzie, dziwne kobiety — pomyślał z niesmakiem, który nagle zajął w nim miejsce ciekawości.

Wierzbic nachylił się doń przez stół.

— Idzie o to, że księżna pani — powiedział ten tytuł z naciskiem — upiera się wracać na noc, to

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz