Darmowe ebooki » Powieść » Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 33
Idź do strony:
tak że mu szabla z brzękiem na wysypaną piaskiem podłogę z dłoni wypadła!

Poleski uczuł się naraz bohaterem — jakiś rycerski, zawadiacki duch się w nim obudził — był zdolny w tej chwili wyzywać wszystkich znajomych i nieznajomych po kolei, siec, rąbać, kaleczyć... Mścić się szyderczo na nich za to, że są prości i piękni — i pokazać jej, że on nawet fizycznie jest pod pewnym względem więcej wart od nich.

Nie wiedząc nawet, co robi, przypadł nagle ramionami do żelaznej szkatułki i czoło rozognione wsparł na jej chłodnej, tajemniczo zamkniętej pokrywie. Nie pamiętał w tej chwili, że są tam listy do kogo innego pisane i słowa cudne, gorące, których on nigdy nie posłyszy: wdychał przez stal spragnioną, chorą piersią zapach miłości, życia, szczęścia, rozkoszy...

— Pan Roman Turski — rzekł służący, otwierając drzwi pokoju.

Poleski zerwał się i pobladł. To, co miało przyjść, przychodziło. Ochłonął nagle, jakby ktoś wylał na niego wiadro zimnej wody; miał owszem wrażenie, że jako lekarz zabiera się do jakiejś nieuchronnej a ciężkiej operacji, przy której mu potrzebna zupełna przytomność umysłu.

— Proś — rzekł krótko.

Zaledwie miał czas schować bilet i przysłany mu rankiem kwiat.

Turski wszedł swobodnie i wyciągnął doń milcząco rękę z serdecznym uściskiem.

Usiedli i rozpoczęli rozmowę o rzeczach obojętnych, które ich zgoła nie obchodziły. Poleski trzymał się w rezerwie i czekał, kiedy Turski zażąda szkatułki... Turski jednak nie spojrzał w stronę, gdzie się znajdowała, choć była na tym samym miejscu, na którym ją niegdyś przed dziesięciu laty, oddając przyjacielowi, własną ręką położył.

Nagle w pewnej chwili Turski, przerywając nudną rozmowę, zwrócił się żywo do Poleskiego:

— Biłeś się dzisiaj z Golimskim?

— Tak.

— I cóż?

— Nic. Lekarz powiedział, że za parę tygodni będzie zdrów. Ja tak samo myślę.

— Jesteś zawsze straszny jako szermierz.

— Ha. Napijesz się może kieliszek wina? Mam parę butelek jeszcze z dawnych, dobrych czasów mojego ojca...

— Zbyt wczesna godzina...

Poleski, nie zważając, wydawał już polecenie służącemu.

Za jakiś czas, już przy kieliszku starego, bursztynowego węgrzyna, Turski zwrócił się do przyjaciela z jak najgłębszą serdecznością w głosie:

— Słuchaj, Tadzik, coś jest między nami i ja nie mogę zrozumieć, co. Jeślim nie przyszedł do ciebie od razu po przyjeździe, to był to czysty przypadek... Przecież tego nie masz mi za złe?

— Ach, skądże! Głupstwo...

— Więc o co chodzi właściwie? Dziesięć lat to duży kawał czasu, wiem o tym. Ale myśmy przecież tyle rzeczy wspólnie przeżyli i dobrze nam było zawsze razem. Znamy się przecież od dziecka, od takich małych, kilkuletnich chłopaków, kiedy ojcowie nasi o miedzę sąsiadowali...

— Tak... Pamiętam, jak płakałem, widząc cię jeżdżącym na źrebcach... Ja się nie mogłem na koniu utrzy­mać!

Turski roześmiał się.

— Przecie o tym teraz nie myślisz?

— Naturalnie, że nie.

— Powtarzam: nie wiem, o co idzie. Spostrzegam w tobie jakąś powściągliwość, prawie że niechęć wobec mnie...

— Zdaje ci się — rzekł Poleski.

Powiedziawszy to, przeszedł się kilka razy po pokoju z rękami śmiesznie na grzbiecie pod garbem złożonymi, a potem odezwał się, nie patrząc w oczy Turskiemu:

— Przyszedłeś po szkatułkę...

Turski w pierwszej chwili zdziwił się — trochę nieszczerze.

— Jaką szkatułkę?

— Wiesz chyba dobrze. Tę, którąś zostawił u mnie przed dziesięciu laty... — Wskazał w stronę stolika. — Stoi tam. Czeka na ciebie.

Turski powiódł okiem we wskazanym kierunku.

— Ach, tak! Zapomniałem, że ona właśnie u ciebie została. Trzeba z tym skończyć.

— Tak, trzeba skończyć — rzekł Poleski szorstko i nienawistnie. — Zabieraj to sobie stąd!

Turski nie słuchał go. Sięgnął po szkatułkę ręką i położywszy ją sobie na kolanach, wsparł dłoń szeroko rozłożoną na jej pokrywie, która na lśniącej, polerowanej powierzchni tu i ówdzie plamami rdzy już zachodziła.

Zamyślił się.

Poleskiemu wystąpiły na twarz krwawe wypieki. Stał w drugim kącie pokoju i patrzył spode łba na Turskiego, widział jego zmarszczone czoło nad wytężonymi przed siebie oczyma, czuł w ruchu jego dłoni, na szkatułce wspartej, że obejmuje nią rzecz własną, do niego jedynie i wyłącznie należącą, która jemu, Poleskiemu, tylko do przechowania była dana...

Uczuł, że mu się robi słabo. Chciał krzyczeć: „To nie jest twoje! To należy wyłącznie do tamtej kobiety, która ciebie już nie kocha, nie masz przeto prawa zabierać sobie dzisiaj jej dawnej miłości, dawnych jej słów...” I znowu był moment, że chciał się nieprzytomnie rzucić na Turskiego, wydrzeć mu szkatułkę, o której sam mu przypomniał, albo prosić i zaklinać, aby ją tutaj zostawił, zamkniętą na zawsze, gdyż ona i tak już nie ma dla niego żadnej wartości...

W gardle dławiło go coś i piekło, jakby połknął kawałek rozpalonego żelaza.

Turski tymczasem powtórzył:

— Trzeba skończyć.

Sięgnął do kieszeni, wydobył pęk kluczy i wybrawszy z nich jeden niewielki, przekręcił go w zardzewiałym zamku i otworzył pokrywę.

Woń przedziwna, niepojęta uderzyła na Poleskiego, woń, którą dotąd tylko przeczuwał. W zamglonych oczach mignęła mu dłoń Turskiego, jak ją wkładał w stos listów... Chciał krzyczeć, wyć z nagłego bólu...

Turski odstawił szybko szkatułkę i przymknąwszy nieco wieko, zwrócił się do niego:

— Służący twój w kuchni musi mieć drzewo?

— Tak... zapewne ma drzewo — odparł głosem tak zmienionym, że sam nie mógł dźwięku jego poznać.

— Co tobie? Chory jesteś?

— Tak, cokolwiek... Zmęczyłem się dzisiaj rano.

— Wypoczniesz. Nie będę ci długo czasu zabierał. Każ tylko służącemu przynieść kilka szczap suchych.

Poleski, spełniając życzenie, zadzwonił i wydał odpowiedni rozkaz. Patrzył już z pozorną obojętnością, jak Turski z przyniesionych polan rozpala ogień na kominku. Zdawało mu się z początku, że nie wie, po co się to dzieje właściwie, a potem naraz się ucieszył.

— Tak lepiej — myślał — lepiej! Nie będziesz miał tego! To zginie w ogniu... Jakiś ty głupi!

Z drapieżną złośliwością śledził walkę na twarzy Turskiego i czuł, że dawny przyjaciel jego zawahał się na moment, że chciał może jeszcze list który wziąć w rękę, przypomnieć sobie jego treść, pocałunkom równe słowa przebiec oczyma...

Wytężył całą swą wolę i słał ją oczyma w Turskiego.

— Nie będziesz czytał, nie będziesz! nie będziesz! — powtarzał w duchu, jak rozkaz.

Gdy jednak ujrzał, jak Turski pierwszą garść papieru w dłoń bierze i rzuca w ogień, ciemno mu się w oczach zrobiło. Przemocą tylko powstrzymał się od krzyku. A potem list za listem, list za listem szedł przed oczyma jego w płomienie...

Miał jakieś gorączkowe złudzenie, że to on sam jest książką i ktoś wyrywa z niego, z jego wnętrzności kartę po karcie i rzuca w wysoko strzelający ogień... Uczucie rosnącej, bolesnej, zimnej pustki, jakiegoś zdzierania z jego krzywych kości po kawałku skóry, mięśni, żył... Działa się rzecz niepowrotna i nieodwracalna, ginęło, coś bez śladu, co było życiem i urokiem życia i jego męką.

Turski spieszył się. Zbytnio nagromadzone na dogasających polanach listy w twardych kopertach nie chciały się palić, musiał więc przerwać robotę i ogień rozjarzyć na nowo. Potem — aby łatwiej spłonęły — wyjmował już listy z kopert, czasem po kilka z jednej, i kładł w płomienie, odrzucając puste koperty na niedźwiedzią skórę przed kominkiem. Wkrótce nagromadził się ich cały stos...

Za listami poszły jakieś drobne, śmieszne pamiątki: kilka zeschłych kwiatów, pożółkła ze starości rękawiczka balowa, włosów pęk...

Wreszcie robota była skończona. Po stosie zwęglonego papieru chodzić zaczęły ostatnie, krwawe wężyki iskier; gdzie przeszły, zostawał już tylko szary, wiotki popiół. Na stole stała szkatułka otwarta i pusta.

Turski podniósł się z twarzą od ognia zarumienioną.

— Przepraszam cię bardzo za to całopalenie w twoim domu, ale nie chciałem tego brać z sobą. Koperty każ służącemu usunąć. Niech je wrzuci pod piec w kuchni.

— Dobrze.

— I nie będę ci więcej czasu zajmował. Zmęczony jesteś. Przyjdę innym razem, to pogadamy, może serdeczniej niż dzisiaj. Mam ci wiele do powiedzenia.

— Dobrze, dobrze. Do widzenia.

Został znowu sam.

Chodził po pokoju i rozmyślał, co to się stało? A właściwie nawet nie rozmyślał, jeno powtarzał sobie uporczywie to pytanie, nie umiejąc nie tylko sformułować na nie odpowiedzi, lecz nawet treści jego pojąć.

— Aha, co się to stało? — powtórzył, zatrzymując się przed biblioteczną szafą i obcierając bez myśli z kilku starych tomów bardzo starannie kurz na grzbietach osiadły.

Wyjrzał potem oknem, przypatrując się pilnie przechodniom, chociaż go to nic nie obchodziło, co się dzieje na ulicy. Wreszcie podszedł ku kominkowi. Wziął próżną szkatułkę w rękę i począł ją oglądać, jak gdyby ją widział po raz pierwszy. Przyjrzał się uważnie wertheimowskiemu76 zatrzaskowi, zeskrobał paznokciem osiadłą na nim plamę rdzy, dotknął palcami na czerwono wylakierowanego wnętrza...

— Tak. Co ja z tym zrobię teraz?

Postawił ją z powrotem na stole i schylił się, aby pozbierać rozrzucone na podłodze koperty. Robił to systematycznie i dokładnie. Brał jedną po drugiej w rękę i układał je w stos, adresem do góry, bacząc, by pisma nie położyć przewrotnie.

Koperty były różne formą i papierem, ale pismo na nich jednej i tej samej ręki. Tylko adres się zmieniał. Czasami stało wyraźnie imię i nazwisko odbiorcy, kiedy indziej znów tylko jakieś litery snadź umówione z dopiskiem „poste-restante77”.

Jeśli któraś z nich była zmięta, Poleski wyrównywał ją i wygładzał dłonią, nie zdając sobie zgoła sprawy z tego, co robi.

Wreszcie drgnął. W jednej z podjętych kopert zaszeleściło coś wewnątrz, jak gdyby list, przez Turskiego zapomniany... Mała, kilkunastoma wyrazami zapisana kartka, która się zaczepiła o sklejenie i nie wypadła, gdy list wyciągano...

Poleski odłożył ją na bok i strąciwszy na podłogę w nieładzie ułożony pracowicie stos kopert, począł rozgorączkowanymi palcami szukać w pozostałej reszcie...

Oto jeszcze jeden list, większego nieco formatu do zbyt małej koperty włożony, który wraz z innymi nie wypadł — i jeden jeszcze, leżący na ziemi osobno...

Zgarnął łup w rękę i poszedł z nim ku oknu.

Tutaj dopiero, usiadłszy w fotelu, oprzytomniał i zaczął sobie zdawać sprawę z tego, co robi.

— Po co ja to wziąłem? — pomyślał. — Przecież tego czytać nie będę, nie do mnie pisane.

Patrzył, nie czytając, na duże, równe pismo, tak podobne do liter na przysłanym mu dziś rano bilecie.

— Turskiemu nie ma po co oddawać. Najlepiej spalić od razu...

Wpadło mu mimo woli w oczy zdanie:

„Już nie ja, lecz usta moje kochają cię i chore są z tęsknoty za tobą...”

Odsunął papier dalej, aby nie ulec pokusie czytania.

— Już wiem, co zrobię. Wrzucę te kartki nieczytane do żelaznej szkatułki, zatrzasnę wieko, klucza nie mam, pozostaną więc tam na wieki ukryte...

Przyszło mu na myśl, że jednak Turski mógłby jutro przyjść i upomnieć się o szkatułkę, która jest jego fizyczną własnością.

— Jakkolwiek bądź — pod żadnym warunkiem czytać tego nie będę!

Pomyślawszy to z głębokim i niezłomnym postanowieniem, zaczął czytać:

„Romek, Romek! Czemu się Ty martwisz? Wiesz Ty, że taka wiosna jest na świecie, że się chce po prostu oszaleć? Jeździłam dziś rano powozem za miasto: zielono jest, drzewa wszystkie kwitną, nad każdym potokiem duże, żółte, do złotych gwiazd spadłych na ziemię podobne kwiaty... Romek! Czyż to nie grzech, żebyś Ty, się martwił? Wiosna jest na świecie i ja Cię kocham! Pomyśl tylko, jacy naprawdę nieszczęśliwi są ludzie, którzy tego nie znają, nie wiedzą, jak to jest po długim niewidzeniu zewrzeć się tak ustami, jak to my zrobimy za trzy, cztery dni... A nawet nie tak myśl! Myśl raczej, jacy są nieszczęśliwi wszyscy, wszyscy oprócz Ciebie na ziemi, których ja nie kocham! Którzy nie wiedzą, jak umieją całować moje usta, jak całe ciało moje umie całować! Och, Ty! Mój! Jakże ja po wariacku tęsknię za Tobą! Całuj, całuj prędko, bo zginę z tęsknoty!”

I dalej, dalej jeszcze, słowa bez związku przed dziesięciu czy jedenastu laty na papier rzucane, niewystygłe do dziś, palące ogniem, jak haszysz oszałamiające.

— Aha — pomyślał Poleski — to się nazywa miłość...

Na małej kartce kilka słów tylko było:

— „Przyjechałam. Piszę. Gdyś nad ranem wysiadł z pociągu, miałam wrażenie, że to wszystko mi się śniło. I teraz mi się tak zdaje. To spotkanie w nocy, w zamkniętym, pędzącym w świat wagonie. Usta mam jeszcze gorące, nabrzmiałe i rozbolałe od Twoich pocałunków... Masz, masz — wyciągam je ku Tobie, całuj jeszcze — do krwi!”

Trzeci list pisany był z jakiegoś nadmorskiego miejsca kąpielowego.

„Nie kąpię się w morzu wcale. Smutno mi rozbierać się i wiedzieć, że Ciebie nie ma w pobliżu. Przyjedź! Chodziłam dziś po plaży i patrzyłam na kąpiących się ludzi. Och, jacyż oni wszyscy brzydcy! Do niczego nie mam takiego wstrętu, jak do ludzkiej brzydoty... Romek, gdybyśmy tu byli oboje?... Wiem, że nawet morze cieszyłoby się, widząc nas, bo tu nie ma takich dwóch pięknych ciał, jak nasze! O, bo i ty jesteś piękny, piękny! Jesteś poetą, czy tam czymś podobnym, a wiesz Ty, że mnie to właściwie nic nie obchodzi? Kocham Cię za to, że jesteś piękny, że ciało masz podobne do greckiego, młodego boga, że pierś Twoja szeroka i gładka pachnie świeżą krwią, że pod skórą Twą miękką a mocną drgają mięśnie ze stali, że w chwili szaleństwa uścisk Twego ramienia tak rozkosznie boli i kości we mnie druzgoce... A jak Cię kocham? Ty! Czy ci to potrzeba mówić? Ty! Ty! Przymknij teraz oczy — widzisz mnie? co? Taką mnie widzisz... ”

Poleski odrzucił papier. Wzrok jego na pozór bez celu błąkał się

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 33
Idź do strony:

Darmowe książki «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz