Darmowe ebooki » Powieść » Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:
czapka trefnisia i nie pozwalała myślom swobodnie się rozwijać.

Na szczęście tegoż wieczora wpadła mi w ręce poczciwa książka Washingtona Irvinga: Żywot Krzysztofa Kolumba. Przerzucając ją, trafiłam na ustęp:

„Kolumb zabawił w Kordowie przez lato i jesień 1486 roku... Bliskim wtedy był zupełnej nędzy i z trudnością zarabiał na życie rysowaniem kart geograficznych. Miał nadto do walczenia z szyderstwem, wzgardą i dumą, tymi nieprzyjaciółmi, co zawsze stawają na przekór skromnej a nie przyznanej zasłudze. Jedni śmieli się z jego planów jako z marzeń dziwacznej głowy, inni gardzili nim jako awanturnikiem; mówią nawet, że dzieci naigrawały się z niego jak z wariata; kiedy przechodził, sięgały ręką do czoła, niby okazując siedlisko mniemanej jego choroby.”

Przeczytawszy, klasnęłam w ręce:

— Otóż to! Zawsze ta sama historia. A gdyby też Kolumb nie był dojrzał owego światełka, co go w ostatnim dniu ostrzegło o lądzie, gdyby się był wrócił o jeden dzień wcześniej, wszyscy byśmy to samo powiedzieli, co ulicznicy Kordowy? O, powodzenie! powodzenie! Straszne bożyszcze! W oczach ludzkich ten tylko ma słuszność, komu się udało.

Takie były pierwsze nasze odwiedziny u pana Cezarego. Pierwsze, ale nie ostatnie.

Pani Marta, wprawdzie oburzona duchami i bazyliszkiem, o wynalazku już ani słuchać nie chciała, wynalazcy jednak nie opuściła zupełnie. Uważając go za biedaka upośledzonego na umyśle, zaopatrywała go w lekarstwa, w ubrania, zdrowe pokarmy, raz nawet sprowadziła doktora. Ten ostatni pomysł nie wypadł szczęśliwie; lekarz trafił na jedną z najgorszych godzin u chorego: wysłuchawszy i wybadawszy, ruszył ramionami, oświadczył na boku pani Marcie, że nauka nie ma tu już nic a nic do roboty, że to „organizm fenomenalnie rozstrojony i wyniszczony, który lada chwila zgaśnie”, co powiedziawszy, oddalił się ze złym humorem, dając do zrozumienia, aby drugi raz go próżno nie fatygowano.

Tymczasem chory, jak się to zdarza bardzo często na przekorę najmędrszym przewidywaniom ludzkim, żyje i żyje, nie dni ani tygodnie, ale rok cały już przeżył od owego czasu i ma nawet chwile, gdy zdaje się bliskim ozdrowienia.

Już to trzeba przyznać, że te chwile zawdzięcza nie pani Marcie, ale innym moim znajomym. Bo i ja też nie zaspałam sprawy; w kółku mi najbliższym póty rozprawiałam cuda o wielkim odkryciu, póty się rozczulałam nad niedolą opuszczonych geniuszów, aż znaleźli się poczciwi ludzie, co zebrali składkę, i to nawet kilkakrotnie.

W tym dopiero kształcie dana pomoc naprawdę uradowała pana Cezarego. Pani Marta i jej wspólnicy przynosili mu wszystko prócz pieniędzy. „Nie trzeba, mawiali, podsycać w nim czczych marzydeł i dawać mu broni w rękę.” Toteż ich dary przyjmował obojętnie, można by prawie powiedzieć, niewdzięcznie. Starania łożone około jego osoby obruszały go i niecierpliwiły, jakby odkradzione wyższym celom.

Dopiero kiedy za gotówkę mógł naskupować narzędzi i książek, a z nimi wrócić do swoich kochanych doświadczeń, zaczął w naszych oczach istnie zmartwychwstawać. Zrobił się czynny, żwawy, przestał wspominać o bazyliszkach i wszelkich cudactwach, czasem rozmarszczył się aż do żarciku, mówił rozumnie, naukowo, tak ściśle naukowo, że moje pióro nie potrafi nawet powtórzyć jego technicznych wyrażeń. Ile razy sądził się już bliskim odkrycia (a taki dzień wracał kilkakrotnie), wtedy nagle głos jego nabierał brzmień spiżowych, spod wyblakłej cery występowały rumieńce i światła, aż rozkosz brała patrzeć na to magiczne odkwitanie pod różdżką nadziei. Moi przyjaciele przyznawali z rozrzewnieniem, że chwila podobnego widoku już im wynagradza ich ofiary.

Jedną z największych przyjemności, jakie można mu sprawić, jest wypożyczanie mu pism periodycznych i przelotnych utworów literatury bieżącej. Bardzo mu się podobały dzieła Flammariona142, zwłaszcza Recits de l’infini, gdzie odnalazł, chociaż pod innym kształtem, wiele pojęć dawno i dobrze sobie znanych. Ale już czego najchciwszy, to wszelkich przeglądów naukowych, opisujących nowe zdobycze w państwie przyrodzenia143. Wynalazki, w które nasza epoka tak jest obfita, namiętnie go zajmują; we wszystkich umie dopatrzyć jakiś dowód na poparcie swoich poszukiwań, bo istotnie, wszystkie nauki za ręce się trzymają. Fonograf go zachwycił. „Patrzcie państwo, mówił, jeżeli można dźwięki utrwalać i dowolnie wskrzeszać, czemuż by nie można tego samego czynić z obrazami? Dźwięk daleko niepochwytniejszy od kształtu. Zobaczycie, że niezadługo przyjaciele rozłączeni albo umierający będą zostawiali drogim sobie osobom nie tylko fonograf z żyjącą rozmową, ale i zwierciadełka z żyjącym, poruszającym się odbiciem swojej postaci i swoich czynności. A kiedyś... może jeszcze większa pociecha zaświta nad grobami... Może nauka zdoła rzucić choćby najlżejszy mostek na tę okropną przepaść, co dotąd rozdziela żywych od nieboszczyków. Jeżeli oto, kilka miesięcy temu, uczeni potrafili najlotniejsze gazy doprowadzić do stanu ciekłego a nawet stałego, kto wie, czy kiedyś nie zdołamy skrystalizować i doprowadzić niejako do skrzepnienia tych postaci, które dotąd nazywano larwami, widmami, duchami, a które są po prostu istotami złożonymi z pierwiastków jeszcze lżejszych niż gazy? Nie próżno o takich postaciach mówi się, że są »eteryczne«”.

Wprawdzie w liczniejszym kole pan Cezary rzadko odzywa się z podobnymi wróżbami; dobrze on czuje, że taki styl odstręcza mu zwolenników. Przede mną jedną wywnętrza się bez ogródek i nie wiem, czy z tego zaufania mam się chlubić, czy mam go się wstydzić? Pani Marta powiedziałaby, że to jeden dowód więcej duchowego pokrewieństwa między Parnasem a domem Bonifratrów.

Nie ma jednak światła bez cienia. Jeżeli nawał nowych wynalazków zachęca pana Cezarego, z drugiej strony nabawia go śmiertelnych niepokojów.

„Trzeba się śpieszyć, mówi on ze drżeniem, w naszym czasie, gdy wszystko pędzi, łatwo być wyprzedzonym. Okropnie się boję, aby kto nie wpadł na ten sam co i ja pomysł, i z lepszymi środkami nie odkrył go wcześniej... Bo to odkrycie jest w powietrzu, czuję wyraźnie, jak między nami krąży i samo się prosi o głośne wyjawienie. Ale cóż? Pewno przychodzi nie tylko do mnie jednego... Już może w Paryżu albo w Ameryce jaki uczony...”

Tu pan Cezary najczęściej nie kończy i gorączkowo bierze się do roboty. Nie dziwi mię wcale ta gorączka; jednoczesność odkryć w naukach przyrodzonych jest zjawiskiem bardzo częstym i bardzo zastanawiającym. Nie dalej szukając, owo skroplenie i ustalenie powietrza, którym się unieśmiertelnił rok 1877, zostało naraz odkryte aż przez dwóch uczonych, przez Cailleteta w Paryżu i Picteta w Genewie. Każdy z nich szedł odmienną drogą, a jednak obaj doszli do tych samych skutków. Światu nic nie szkodzi takie „bisowanie” prawdy, ale dla odkrywców nie musi być miłym przymusowe dzielenie się jej aureolą i chociaż gazety pocieszają ich zapewnieniem, że chwała tego odkrycia jest dość wielką, aby na dwóch starczyła, przecież każdy z nich może mieć żal do przeznaczenia i gorzko powiedzieć: Nie trzebaż prawdziwej feralności, ażeby przez tyle wieków nikomu się nie udało ustalić tlenu ani wodoru, dopiero w tym właśnie roku i miesiącu, kiedy ja wpadłem na mój pyszny pomysł?

Doprawdy, widząc tę psotę losów ciągle powracającą, przychodzi do głowy przypuszczenie, czy idee nie są także rodzajem jakichś mikroskopijnych grzybków, miazmatami umysłowymi, które w danych epokach krążą epidemicznie jak tyfus lub cholera i czepiają się mózgów skłonniejszych do tej genialnej zarazy? Albo też trzeba przypuścić z panem Cezarym, że to są istoty eteryczne, które w pewnych miejscach lub czasach tłumnie się zjawiają i wielu na raz ludziom podszeptują tęż samą tajemnicę?

W każdym razie bojąc się, aby kto z cudzoziemców nie ubiegł naszego rodaka w tak pięknym odkryciu, służyliśmy bardzo gorliwie, zwłaszcza z początku, wszelkim jego zachciankom. Legenda o Hoffmannie także nam przyszła w pomoc. Niejeden, co by się nie ruszył dla chorego biedaka, poszedł, aby obejrzeć pamiątkowe ustronie, a raz już tam zaszedłszy, zajął się i dzisiejszym jego mieszkańcem. Okoliczność ta nawet może przynieść naszemu piśmiennictwu bezpośrednią korzyść. Jeden z moich znajomych, młody literat wielce bystry i pracowity, a przy tym gorący miłośnik wszelkiej fantastyczności, pod wrażeniem tych odwiedzin rozkochał się na dobre w mistrzowskim autorze Majoratu i pisze bardzo ciekawe Studium nad pobytem Hoffmanna w Polsce. Praca ta niezadługo pojawi się w druku; nie wątpię, że mocne obudzi zajęcie, bo kreślona jest z błyskającym humorem i oparta na szczegółowych, z niemiecką sumiennością dokonanych badaniach.

Długo nie mogło mi się w głowie pomieścić, jakim sposobem Hoffmann, który w Warszawie prowadził życie sute i wystawne, mógł zamieszkiwać tak niziuchny domek? Wprawdzie za jego czasów okolice Leszna były najruchliwszą i najmodniejszą częścią miasta, i domek przed laty kilkudziesięciu stał w całym blasku świeżości, zawsze jednak wydawał mi się za skromny dla człowieka, co wyprawiał wielkie festyny muzykalne i żył ze śmietanką towarzystwa. Autor przyszłego Studium udzielił mi objaśnień, które godzą wszelkie trudności. Po bitwie pod Jeną144, kiedy wieść piorunująca rzuciła popłoch między spokojnie roztasowanych przybyszów, kiedy zaczęli zbierać manatki i zmykać —

... każdy drży, blednieje, 
Jako owad prusaczy, gdy wrzątkiem kto zleje...  
 

— wtedy i Hoffmann przekonał się gorzko, jak jest niebezpiecznie gospodarzyć na cudzych śmieciach. Pewnego poranku znalazł się bez urzędu, bez pensji, bez festynów, jednym słowem na bruku. Jednak nie miał serca porzucić od razu swojej najmilszej Warszawki, żonę i siostrzenicę wysłał do Berlina, a sam opuściwszy swój świetny apartament, przeniósł się na facjatkę jakiegoś cichego dworku. Otóż teraz już wiadomo, co to był za dworek.

Nie dość na tym: są dowody, że pamięć o znakomitym gościu przechowała się do dziś dnia u nas między miejscowym pospólstwem, wprawdzie przekształcona, scudaczona, jak wszystko, co przeszło przez usta gminu, jednak jeszcze łatwa do poznania. Na te dowody sama przypadkiem trafiłam.

Pewnego razu, idąc odwiedzić pana Cezarego, spotykam przy furtce stróża Grzegorza, który stanowi całą służbę dworku.

— Dzień dobry, Grzegorzu. Jakże się miewa nasz chory?

— A jakże ma się miewać? Źle i źle. Już on nie wydobrzeje, póki go moi państwo będą trzymali w tej tam izbie na górze.

— Ależ mój przyjacielu, przecież to owszem wielkie dobrodziejstwo ze strony twoich państwa?

— Piękne mi dobrodziejstwo dać komu pokój, gdzie nikt nie chce mieszkać!

— Jak to nie chce mieszkać? Dlaczego?

— Niby pani nie wie!

— Doprawdy, że nie wiem. Dlaczego nikt nie chce mieszkać?

— Ano... bo tam straszy.

— Doprawdy? Pierwszy raz o tym słyszę. I cóż to tam straszy?

— Ja tak słyszałem: Dawno już temu, ze sto lat może, mieszkał na tej facjatce Niemiec jakiś, co umiał wielgie, bardzo wielgie sztuki, i od tego czasu niemiecki diabeł tam siedzi, tak że kto tylko dłużej w tym pokoju pomieszka, dostaje źle w głowie.

— Aha! Więc już niejeden mieszkał?

— A jakże! Był przecie ten wysoki, zły, podobny do kataryniarza wariat. Po nim przyszedł ten chudziuchny, dobry, ale także...

— No, jednak pan Cezary mieszka i nie boi się?

— A od czegóż byłby wariatem? Człowiek zwariowany już nie boi się duchów, żyje z nimi za pan brat, ale za to inni się jego boją.

— A wy, mój Grzegorzu, widzieliście kiedy stracha?

— To łaska niebieska, że ja jeszcze żyw... Przeszłego roku, coś tak około Świętego Michała... dobrze mówię, zaraz po imieninach naszego pana, z tym chorym było strasznie źle, zdawało się, że do rana nie dociągnie, pani mi kazała w nocy go pilnować. Siadłem, ale jak mię strach opanuje, tak i północka nie mogłem doczekać, i ledwo z duszą uciekłem.

— I czyście co widzieli?

— Proszę pani, o takich rzeczach niedobrze gadać. Po co wywoływać wilka z lasu? To pewna, że gdyby się inna porządna służba trafiła, poszedłbym stąd dzisiaj, chociaż państwo nieźli.

To rzekłszy, jął się miotły i nie chciał więcej gadać. Ale i to, co powiedział, naprowadziło mię na szereg zadziwiających pytań. Czemu Grzegorz, który nigdy Hoffmanna nie czytał, ani nawet jego nazwiska nie zna, doświadcza jednak w tym pokoju fantastycznych nagabań? Musi mieć słuszność pan Cezary: gdziekolwiek mieszkamy, tam zostawiamy twory naszej myśli i wyobraźni, które nawet po naszym wyprowadzeniu się, długo zawieszone w powietrzu, krążą na tymże samym miejscu i pod kształtem wrażeń otaczają każdego, co tam wchodzi.

Z tej to może przyczyny mieszkania znakomitych ludzi budzą tak powszechną i nienasyconą ciekawość. Nieraz nic tam nie ma prawdziwie ciekawego; kilka zniszczałych sprzętów, czasem tylko obnażone ściany. A jednak turyści napływają tam przez całe wieki; przecież nie dla samego obejrzenia i dotknięcia się martwych przedmiotów? Idą dla odczucia owych wrażeń, w których dawny mieszkaniec zostawił cząstkę swojej duszy. Przez chwilę patrzą jego oczami, myślą jego myślami, żyją jego życiem. Toteż podróżnik mimowolnie złoży usta do uśmiechu i zobaczy świat w czarnej sylwetce, gdy mu cicerone145 wskaże: Oto pokój Voltaire’a. A łza w oku zabłyśnie i uczuje powiew przelatujących aniołów, gdy mu przewodnik powie: Oto komnata królowej Jadwigi.

I na facjatce przy ulicy Mylnej niezaprzeczenie do dziś dnia panuje w atmosferze coś dziwnego, jakiś niepokój taki odurzający, jakby tam jeszcze były obecnymi wszystkie te istoty groźne, urocze, śmieszne i żałosne, które nieśmiertelny fantastyk zaklął w swoich powiastkach. Wprawdzie mieszkał on tu niedługo, ledwo kilka miesięcy, ale to były miesiące samotności i biedy, a wiadomo, że właśnie w takich epokach, pod naciskiem potrzeby, najwięcej tworzył i pisał. Choćby nawet i niewiele napisał, w każdym razie tu pewnie osnuł plan do niejednej opowieści, tu musiała się urodzić niejedna z tych postaci, którym umiał nadać taką odrębność, taką rodową cechę, że dzisiaj dość jest powiedzieć: „Hoffmannowskie typy”, aby każdy zrozumiał, o jakich postaciach mowa.

Tak, i mnie już w tym pokoju nagabują najosobliwsze wizje. Nieraz pan Cezary przez godzinę mówi, ja niby słucham uważnie, a w rzeczy samej ani wiem, o co chodzi, bo nadstawiam ucha na dźwięki zaklęte w tych ścianach, które dla wsłuchanych wygrywają całą olbrzymią symfonię. Stąd słyszę konające, a nigdy nie mogące skonać drgania owych skrzypiec kremońskich, których

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz