Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Pewna majętna kobieta otrzymuje list od zubożałego wynalazcy, proszącego o sfinansowanie badań nad wynalazkiem, który ma zrewolucjonizować naukę.
Zainteresowana adresatka wraz z panią Martą, zaprzyjaźnioną działaczką dobroczynną, odwiedza mężczyznę w jego domu. Ten opowiada jej historię swojego życia. Okazuje się, że posiadł umiejętność odczytywania przeszłości odbitej w lustrze. Choć wydaje się to wspaniałe — pozwala choćby na podglądanie dam, ujrzenie zmarłych osób lub obserwowanie słynnych ludzi — przysparza wielu problemów…
Zwierciadlana zagadka to jedyna powieść Deotymy, czyli Jadwigi Łuszczewskiej, utrzymana w konwencji fantastyczno-naukowej. Została wydana w „Kronice rodzinnej” w 1879 roku.
Deotyma to polska pisarka drugiej połowy XIX wieku. Znana była przede wszystkim jako improwizatorka poezji i autorka słynnej powieści dla młodzieży Panienka z okienka.
Czytasz książkę online - «Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Tak, szukała! A chociaż stałem jej na oczach, nigdy już nie mogła mię poznać. Kiedy jej mówiłem: „To ja, twój Cezary!” odpowiadała: „Nie żartuj ze mnie, coś ty za jeden? Jak ty śmiesz udawać Cezarego? On odjechał, on mnie wypędził, on zabił mego ojca za to, że ja mu nie powiedziałam prawdy. Jak ja mogłam powiedzieć, kiedy przysięgłam? Ale teraz powiem. O ja nieszczęśliwa! Gdzie mój Cezary?...” I uciekała ode mnie, szukając mnie i nawołując. Ach, to było rozdzierające! Owo uciekanie zaczęło nawet przybierać coraz groźniejsze rozmiary, niezadługo przeszło w zupełną nienawiść, jeszcze jeden dowód jej dawniejszego przywiązania, dowód straszny, ale wymowny, bo wiadomo, że obłąkani najmocniej nie cierpią tych, których niegdyś najbardziej kochali. Nieraz pamiętam, kiedym na nią wołał: „Felicjo, moja Felicjo!” odpowiadała żałośnie: No felice, ma infelice137.
Pan Cezary zasłonił ręką oczy i zamilkł.
Pani Marta na dobre zapięła salopę, po czym rzekła, wstając:
— No, smutnie się skończyło, ale z tym wszystkim nam już czas do domu.
— Chwilkę tylko!... — zawołałam. — Cóż Felicja? Czy jeszcze żyje? A machiny Halluciniego, cóż się z nimi stało?
— Felicja żyje dotąd, chociaż jakby nie żyła... stracona dla mnie i dla świata. Halluciniemu sprawiłem przyzwoity pogrzeb, jego laboratorium zaraz odnająłem dla siebie i zatarasowałem nic nie tknąwszy, w myśl że kiedyś do niego powrócę, ale dopiero kiedyś, bo w owej epoce zajęty byłem jedynie leczeniem Felicji. Z początku miałem nadzieję, że to łatwo pójdzie. Tymczasem, po kilku miesiącach, wyrok tutejszych lekarzy wypadł niepomyślnie. Zatrwożony, zacząłem ją obwozić po całej Europie, próbować wszystkich klimatów i kuracji. Nic nie pomagało, owszem stan jej ciągle się pogarszał. Dwóch przedmiotów zwłaszcza nie mogła znosić: widoku zwierciadła i mojej osoby; jedno i drugie przyprowadzało ją do najgwałtowniejszych wybuchów. Kiedy wszyscy doktorowie jednomyślnie uznali, że ten rodzaj choroby jest nie do wyleczenia, wpadłem w istotną rozpacz. Co tu dalej z nią robić? Musiałem tylko z daleka czuwać nad nią, bo na oczy jej nie mogłem się pokazać.
Na koniec trafiłem na rodzaj lekarstwa, które nie przywróciło jej zdrowia, ale przyniosło wielką ulgę. W przejeździe przez Wenecję zauważyliśmy szczególny i niemal cudowny wpływ, jaki to miejsce na nią wywierało; musiała chyba wiek dziecinny przepędzić w Wenecji, bo ledwo się tam odnalazła, wszystkie jej myśli zmieniły się i jakby cofnęły w przeszłość; zapomniała zupełnie o swoim ojcu, o mnie, o latach zamężcia138; wydawało jej się, że jest małą dziewczynką, i jeśli tylko nie widziała ani mnie, ani zwierciadeł, była swobodna jakby dziecko, nawet wesoła aż do figlów. Korzystając z tej prawdziwie opatrznej wskazówki, umieściłem ją w zakładzie obłąkanych, który się znajduje pod Wenecją na pięknej, ozielenionej wyspie. Przewidując, że Felicja może mię przeżyć, bo tacy chorzy długo żyją, zapisałem na jej imię część mego majątku, z której ma do dziś dnia wygodne, a nawet zbytkowne utrzymanie. Jest dla niej osobne mieszkanko z ogródkiem, jest pieczołowita opieka. Felicja przekonana, że się znajduje w klasztorze na pensji, od lat całych odrabia lekcje, odmawia pacierze, polewa kwiatki, stroi lalki, bawi się z urojonymi rówieśniczkami i po swojemu jest szczęśliwa. Jeszcze niedawno dyrektor zakładu mi donosił, że coraz weselsza i zdrowsza.
Ja przez jaki rok siedziałem w Wenecji, zawsze oczekując co chwilę polepszenia. Ale przeświadczywszy się, że moja obecność tylko szkodę jej przynosi, powoli wróciłem do Warszawy, dokąd mię przyciągało laboratorium Halluciniego i zagadka zwierciadlana, jedyny już odtąd cel mojego życia.
Po stracie domu, szczęścia, wszelkich związków, długo chodziłem jakby struty, długo miałem nadzieję, że anioł śmierci przyjdzie mię wybawić. Ale śmierć nie przychodzi wtedy, kiedy jej żądamy. Widząc nieużyteczność moich oczekiwań powiedziałem sobie, że to życie złamane musi mieć chyba jeszcze jakiś cel do spełnienia, że muszę być jeszcze do czegoś na świecie potrzebny, i rzuciłem się na powrót w objęcia nauki. Ach, co to za dziwna czarodziejka! Nie powiem, aby mię pocieszyła — na rozdarte moje serce nie ma już na tym świecie lekarstwa — ale potrafiła mię ogłuszyć, przenieść w inne sfery i tak zająć, że czas, co mi w bezczynności śmiertelnie ciężył, teraz dzięki jej obietnicom nie wiedzieć gdzie mi się podziewa. Oto już kilkanaście lat, jak za nią gonię; kilkanaście lat, a mnie się zdaje, że onegdaj zacząłem. Anim się spostrzegł, jak mi włosy zbielały, jak siły opadły; codzienne oczekiwanie wielkiego wypadku utrzymuje człowieka w naprężeniu, w jakimś wyzwoleniu od zmysłów, podobnym do stanu duchów nieśmiertelnych.
Mogłoby się zdawać, że posiadłszy wszystkie przyrządy profesora i po jego śmierci mając już prawo je rozbierać, badać, porównywać, powinien byłem prędko dojść do jego tajemnic. I mnie się tak z początku zdawało, ale szereg przeszkód czysto materialnych, jakiś drobnostkowy fatalizm, opóźniał mię na każdym kroku. Jak panie wiecie, w laboratorium znalazłem wszystko zburzone. Czy Hallucini upadając przewrócił przedmioty, co go otaczały? Czy Felicja w pierwszym napadzie szału rozsiała wkoło siebie to zniszczenie? Dość, że zastałem istny chaos. Machina, którą Hallucini u mnie zostawił, była wprawdzie cała, ale jak na przekorę wyczerpana, a tutejsza w drobne szczęty rozbita. Z potłuczonych flaszeczek płyny się wylały. Gdybym jeszcze był od razu przystąpił do poszukiwań, kto wie? Kilka kropel ze dna wysączonych, kilka pyłków starannie pozbieranych byłoby może od razu dokonało cudu? Ale między katastrofą a moim powrotem do badań zaszła długa przerwa, całe cztery lata przejeżdżone z Felicją i przepłakane bez celu. Kiedy się odnalazłem w tym pokoju, wszystko w nim leżało niby zupełnie tak samo, a wszystko było już inne; cudowne proszki poginęły w grubych warstwach kurzu, ciecze się zsiadły i porozkładały, nawet czarne te tkanki139, co u Halluciniego zawsze były miękkie i jakby tłuste, pozsychały się na istne wióry i nic nie mogło przywrócić im połysku.
Wziąłem się do chemii, do tej samej chemii, co w uniwersytecie tak mi się przykrzyła; teraz pożerałem jej tajniki. Zgłębiłem optykę. Nie ma prawie nauki, której bym na pomoc nie wezwał. Książki, narzędzia, doświadczenia dużo kosztowały... pochłonęły cały dostatek... oprócz działu Felicji, którego ma się rozumieć nie dotknąłem nigdy i nie dotknę, chociażby przyszło umrzeć z głodu, choćby przyszło wyrzec się odkrycia...
— O nie! — zawołałam. — Przeznaczenie nagrodzi tę szlachetność. Doczekasz się pan jeszcze dni lepszych.
— Przez kilka lat oprócz tej pracowni miałem w środku miasta moje własne, piękne mieszkanie, potem je porzuciłem i tu się zupełnie przeniosłem, byle zatrzymać ten pokój. Niepodobna przypuścić, aby Hallucini tu gdzieś nie schował swojego sekretu. Musi być czy w ścianach, czy w podłodze jakaś skrytka, a w niej rękopism albo narzędzie, albo flaszka?... Ja znajdę tę skrytkę. A jeżeli nie znajdę, to może i lepiej, sam dojdę do wynalazku. Już tyle zrobiłem! Gdyby tylko jeszcze jakaś ręka szlachetna...
Nie dokończył wyrazami, ale wzrokiem błagalnym.
— Aj! — zawołała pani Marta, dobywając zegarek — trzy kwadranse na piątą! Już ledwo, ledwo zdążymy na obiad. No, do widzenia. Wrócę ja tu kiedy.
I nim zdołaliśmy się obejrzeć, już była za drzwiami. Poczekała na mnie dosyć długo, bo ja wynagradzając jej milczenie, musiałam za obie dziękować i obiecywać. Może nawet obietnic tych troszkę za wiele się sypnęło... Ach, to tak trudno, opuszczając nieszczęśliwego, matematycznie mu odmierzać nadzieję!
Wyszłam pod wrażeniem jeszcze nieokreślonym, ale pełnym oszałamiających marzeń.
Schodząc ze schodów, nie śmiałam oczu podnieść ani wszcząć rozmowy, z trwogi, aby pani Marta jednym słówkiem nie rozwiała tego upojenia.
W sieni znowu spotkałyśmy właścicielkę domu.
Nasze odwiedziny trwały tak długo, że przez te kilka godzin miała czas i przyrządzić obiad, i zjeść go, i przebrać się na przechadzkę; a nowy ubiór przemienił ją w inną osobę; ledwieśmy poznały zabiedzoną gosposię w tej prawdziwej warszawiance o wciętym fioletowym kostiumie i czupurnym kapelusiku.
Czekała na kogoś i uderzając o próg parasolikiem, wołała:
— Michał! A chodźże już, Michale!
Wytoczył się na koniec Michał, a raczej pan Michał, pewnie małżonek fioletowej pani. Brzegiem rękawa jeszcze dogładzał swój cylinder, bo miał cylinder, i to świeżusieńki, i pomimo buzi nieco buraczkowej wyglądał na pana właściciela i na człowieka mniej więcej edukowanego.
Spostrzegłszy nas, uśmiechnął się opiekuńczym uśmiechem gospodarza, co robi honory swego domu.
— Panie odwiedzałyście naszego biedaka? Bardzom wdzięczny. Zdałaby mu się pomoc, oj, zdała!
— Pomoc może się znajdzie — odrzekła pani Marta — ale i pan mógłbyś też choć troszkę odnowić tę szkaradną izbę.
— A! tego nie mogę — odparł pan Michał z majestatycznym oburzeniem. — Tam nic nie godzi się zmieniać ani tykać, to pokój historyczny.
— Z jakiego względu historyczny? — zapytałam, nadstawiając ucha.
— Przed laty kilkudziesięciu w tym domu, na tej facjatce, mieszkał sławny niemiecki autor Hoffmann140.
— Jak to? Hoffmann, autor powieści fantastycznych? Ten czarodziej? Ten nieporównany Hoffmann?
— Ten, ten, proszę pani.
— I masz pan jaki dowód?
— Jakiż mogę mieć dowód? Czyżbyś pani chciała, ażeby kontrakt o komorne przechował się od lat sześćdziesięciu? Pisanego dowodu nie mam, ale tradycja utrzymuje się ciągle.
Dom przez wiele rąk już przechodził, każdy właściciel przekazywał ją następnemu, a żaden nie tknął pokoju przez uszanowanie dla pamiątki.
Pomyślałam sobie: Osobliwszy sposób szanowania pamiątek! W każdym razie najtańszy. No i proszę? Taka znakomitość tu mieszkała, a my autorowie141 nic o tym nie wiemy... Ale bo też jeszcze pytanie, czy to prawda? A dlaczegóż by nie miała być prawda? Hoffmann, ożeniony z Polką, niezmiernie rozmiłowany w Polsce, a nade wszystko w Warszawie, za tak zwanych pruskich czasów spędził tu długie lata. A teraz pytanie, dlaczego pan Cezary nie chciał go wymienić? Aha, filut, zna ludzi... bał się, aby w wyobrażeniu pani Marty, a może nawet i w moim, nazwisko Hoffmanna wszystkiego nie popsuło...
Tak rozmyślając, zgubiłam wątek rozmowy. Kiedy oprzytomniałam, już moja towarzyszka była za progiem sieni, a pan Michał kończył w te słowa:
— Tak, moje panie, tak, bieda z tym naszym lokatorem. Podobno i on był kiedyś literatem, nie dziwota, że dzisiaj w nędzy. Mówią nawet, że wiersze pisał; nie dziwota, że ma bzika.
Na te bluźniercze wyrazy obejrzałam się jakby sparzona, przez zaciśnięte zęby rzuciłam panu Michałowi w oczy straszne słowo: „Filister!” I przeszyłam go wzrokiem, któremu byłabym chciała nadać bazyliszkową potęgę.
Ale widać, że mój wzrok nie posiada podobnych gromów, bo pan Michał nie tylko nie padł spiorunowany, ale się nawet nie zachwiał, a mojej obelgi musiał nie dosłyszeć albo nie zrozumieć, bo ciągle wiewając kapeluszem, pożegnał nas jak najuprzejmiej.
Za furtką ja wybuchnęłam zgrozą, pani Marta śmiechem:
— A, wyborne! wyborne! — powtarzała. — Za twoje myto jeszcze cię obito. Na samym wyjściu ładny cię spotkał komplement za twoje poczciwe zajęcie się tym półgłówkiem...
— Jak to półgłówkiem? Więc i pani już przypuszczasz...?
— Nie, już nie przypuszczam, ale jestem pewna, ani wątpię.
— Jednak w całym tym naukowym sekrecie zwierciadeł i w samej historii nie widzę nic przeciwnego rozsądkowi, nic niemożebnego.
— Dobrze, ale bazyliszek?
— No, to prawda... przecież... dla jednego szczegółu trudno wszystko odrzucać. Przez tyle godzin mówił najprzytomniej, nawet bardzo pięknie. Sama pani słuchałaś go z zajęciem...
— Nie przeczę, dałam się złapać pozorom, bo też to nie żaden melancholik ani furiat, ale tak zwany fiksat. Z podobnymi ludźmi można czasem cały dzień mówić i jeszcze się nie spostrzec. Dopiero kiedy trącisz o ich strunę fałszywą, nagle ci wystrzelą z konceptem. I ten długo się nie zdradzał, ale jak się też zdradził, to porządnie.
— Jakże jednak pani wytłumaczysz nagłą śmierć Halluciniego, nagłe obłąkanie żony?
— Wytłumaczyć niełatwo, przecież znalazłoby się jeszcze sto innych przypuszczeń prawdopodobniejszych. Nagła śmierć nie jest żadną nadzwyczajnością; mogła być apopleksja albo jakiś wybuch aptecznych substancji, którymi ów Cygan tak lubił się bawić.
— A Felicja z czego straciła zmysły?
— Ach, moja droga, przy takim mężu nie dziwno, że zwariowała; dziwię się tylko, że nie wcześniej.
Zwykłym tokiem rozpraw ludzkich, im silniejsze czułam natarcie, tym bardziej zacinałam się w oporze.
— Proszę pani, mówmy spokojnie, naukowo. Są w magnetyzmie, a nade wszystko w potędze wzroku ludzkiego rzeczy jeszcze nie wyjaśnione, siły jeszcze nie zużyte. Na przykład... pogromcy lwów. To fakt niezaprzeczony; a jednakże gdybyśmy skądinąd o nim nie wiedziały, gdyby nam taki pan Cezary pierwszy raz o nim wspomniał, czyżbyś pani uwierzyła? Czyż to nie jest dziw prawie równy tamtemu, aby człowiek samym spojrzeniem ubezwładniał i niejako w kamień obracał dzikie, ślepo rozżarte zwierzę?
Uszczęśliwiona tym dowodem, który mi w samą porę na myśl przyszedł, chciałam go dalej tryumfalnie rozwijać, ale pani Marta ścisnęła mnie za rękę, mówiąc:
— Moja kochana, jeżeli chcesz bronić bazyliszka, to adieu! Wolę uciec, ażeby się na dobre z tobą nie pokłócić.
I rozeszłyśmy się niby ze śmiechem, a w rzeczy samej z odrobinką goryczy.
Wróciłam do domu wzburzona i niespokojna.
Co rzeczywiście myślę o bazyliszku, tego wam jeszcze dziś nie powiem... z obawy, aby w łaskawych waszych oczach nie zaszkodzić albo panu Cezaremu, albo samej sobie.
Ale cała reszta opowiadania warta według mnie największej uwagi i współczucia.
Ach, jaka szkoda, myślałam sobie, siadając do obiadu, jaka szkoda, że dla kilku szczegółów rażących niejeden gotów jak pani Marta zwątpić o wszystkim i pana Cezarego nazwać...
Tu nie kończyłam, ale nazwa „półgłówka” dzwoniła mi w pamięci jak
Uwagi (0)