Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Pewna majętna kobieta otrzymuje list od zubożałego wynalazcy, proszącego o sfinansowanie badań nad wynalazkiem, który ma zrewolucjonizować naukę.
Zainteresowana adresatka wraz z panią Martą, zaprzyjaźnioną działaczką dobroczynną, odwiedza mężczyznę w jego domu. Ten opowiada jej historię swojego życia. Okazuje się, że posiadł umiejętność odczytywania przeszłości odbitej w lustrze. Choć wydaje się to wspaniałe — pozwala choćby na podglądanie dam, ujrzenie zmarłych osób lub obserwowanie słynnych ludzi — przysparza wielu problemów…
Zwierciadlana zagadka to jedyna powieść Deotymy, czyli Jadwigi Łuszczewskiej, utrzymana w konwencji fantastyczno-naukowej. Została wydana w „Kronice rodzinnej” w 1879 roku.
Deotyma to polska pisarka drugiej połowy XIX wieku. Znana była przede wszystkim jako improwizatorka poezji i autorka słynnej powieści dla młodzieży Panienka z okienka.
Czytasz książkę online - «Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Po jakim roku zaczęły się odkrycia innego rodzaju. Ile razy na jaką zabawę chciałem, aby włożyła te lub owe klejnoty, zawsze mi odpowiadano, że są oddane do naprawy albo do przerobienia, i zawsze brakowało najpiękniejszych, a moja żona pokazywała się w samych wybiorkach. Najdroższe koronki wiecznie były w praniu, jeden szal turecki ogromnej wartości był nie do znalezienia, słowem takie dziwy się działy, że jednego dnia poprosiłem ją ze zdumieniem i żałością, aby mi wytłumaczyła, co to wszystko znaczy. Po długich łzach przyszło wyznanie, że wszystko to... sprzedała... dla tych, co potrzebują... że ona nie może... na żaden sposób nie może odmówić pomocy temu, który prosi...
Odpowiedź mię rozbroiła. Łagodnie ją strofowałem za taką nieoględną litość, przedstawiałem, że nie potrafię rokrocznie kupować jej nowych brylantów i koronek, i zakończyłem solenną prośbą, ażeby najbardziej potrzebujących do mnie odsyłała, a własnemu miłosierdziu położyła jakieś granice, choćby dla mojej spokojności.
Prośba nic nie pomogła. Po jakich dwóch latach już chodziła tak skromnie ubrana, tak sobie widocznie na wszystko żałowała, dochody rozpraszając w niewidzialny sposób, że mię brał wstyd przed światem i obawa, aby mię nie posądzono o sknerstwo.
Jej zwyczaje także się zmieniały. Ta Kreolka niepodobna do rozruszania teraz dosyć często wychodziła z domu. Miała powozy i służbę na rozkazy, a szła zwykle pieszo i sama. Wprawdzie nieobecność jej trwała bardzo krótko, jeszczem się nie obejrzał, już wróciła; byłem przekonany, że odwiedza ubogich; uwielbiałem ewangeliczne uczucie, co jej się każe ukrywać z dobrymi uczynkami, a jednak czasem... czasem... ogarniał mię niepokój. Nadto jej niosłem szacunku, ażeby podpatrywać jej kroki. Miałem wprawdzie bardzo łatwy sposób śledzenia jej życia, jeżeli nie za domem, to przynajmniej w domu: nasze mieszkanie było pełne zwierciadeł, ale się brzydziłem podobnym szpiegostwem i obiecywałem sobie uroczyście, że nigdy się do niego nie ucieknę. Co dzień sobie obiecywałem, a jednak co dzień, kiedy przechodziłem pomiędzy zwierciadłami, głos natrętny mi szeptał: One może wiele wiedzą?
Pożycie domowe stało mi się mniej miłe. Coraz więcej wracałem do mego Halluciniego, do rozpraw z nim i doświadczeń naukowych, przy których zapominałem o wszelkich kłopotach i niedobrych myślach. O! bo też wtedy profesor był zachwycający, bez żadnych wymagań, zawsze uśmiechnięty, coraz wymowniejszy i coraz poufalszy. Pewnego dnia, zauważywszy, że już dawno mię nie odwiedził, wybrałem się do niego. Było to w poniedziałek, pamiętam jakby dzisiaj... nie próżno poniedziałek... dzień feralny.
Zastałem go niesłychanie zajętego nowym i osobliwszym widowiskiem. Przyrząd magiczny był wycelowany jak zwykle, ale na co? Za czarną tkanką zamiast prostego zwierciadła stał manekin okryty zbroją zwierciadlaną. Dziwny ten sprzęt wyglądał na jakąś odwieczną starożytność, zwierciadełka składające misterną całość były już mgliste, w wielu miejscach popękane i poobtłukiwane; główne jednakże kawałki, ten zwłaszcza, który na piersiach tworzył rodzaj pancerza, zachowały się bez uszkodzenia.
Pierwsze moje pytanie było, ma się rozumieć: „Co to jest? Jakiego to rycerza średniowiecznego fantazja?” Profesor uśmiechnął się tryumfalnie i zawołał: „Aha! Co to jest? Ani mniej, ani więcej tylko skarb, unikat zawierający w sobie misterium pyszne i straszne. Tylko chodź i zobacz.” Przystąpiliśmy do rynsztunku i na blaszce łączącej naramiennik z napierśnikiem zobaczyłem drobniutko wyryty napis: Jan Tauer anno 1557. To nazwisko i ta data rozbudziły nagle moją pamięć. Chwytam się za głowę i wołam: „Czy być może? A to nieoszacowana pamiątka!”
Tu pan Cezary się zatrzymał, jakby i z naszych ust oczekiwał wykrzyknika.
— Cóż, panie jeszcze nic nie miarkujecie?
— Czekaj pan... czy by to było? Ale nie... Jakoś na ten raz moja znajomość historii mię zawodzi — odrzekłam nieco zawstydzona.
Pan Cezary, uśmiechając się równie tryumfująco jak niegdyś Hallucini, roztworzył czarną księgę i szybko trafiwszy na wiadomy sobie ustęp, zaczął czytać:
— „Za Zygmunta Augusta, w Warszawie, w roku 1557, w lochu na pogorzelisku kamienicy Starego Miasta przesiadywał bazyliszek...”
— Przepraszam, kto taki? — przerwała pani Marta.
— Ba-zy-li-szek — powtórzył kładąc nacisk na każdą zgłoskę. — Przesiadywał bazyliszek. „Dwoje dzieci padło trupem od jego wzroku i dziewczyna wysłana po nie. Urząd miejski zaczął śledztwo, zmiarkowano, że musiał był w tej jamie bazyliszek. Siedział w więzieniu Szlązak118 Jan Tauer, skazany na śmierć, temu obiecano darowanie życia, jeżeli miasto od tak zgubnego potworu119 uwolni. Przyjął chętnie to polecenie; okryto więc go, uważajcie panie, okryto go całego źwierciadłami120 i wpuszczono do lochu. Po godzinie wyszedł zdrowo, niosąc w ręku nieżywego bazyliszka, który, przejrzawszy się w zwierciedle, zabił się własnym wzrokiem.” Tak opisują kroniki. A teraz, przyznacie panie, że pomysł genialny. Jest to najdowcipniejsze, najmędrsze użycie zwierciadła, o jakim kiedykolwiek pod słońcem słyszano. O! bo też za Zygmunta Augusta mądrzy ludzie byli u nas! Co to za pyszne skorzystanie z tej morderczości wzroku, odwrócić go przeciw samemu sobie! Nieprawdaż?
I pan Cezary znowu się zatrzymał, a patrzał we mnie wzrokiem tak upornie badawczym, tak szczerze mówiąc nieprzyjemnym, że zaczęłam się mieszać.
— Istotnie, panie — odpowiem — jak sobie teraz przypominam, czytałam to podanie gdzieś... w Zmorskim czy Wójcickim... ale zawsze je brałam po prostu za baśń... sami ci autorowie121 nie podają go inaczej, tylko jako tak zwaną klechdę...
— A co ja temu winien — krzyknął z gniewem pan Cezary — że Wójcicki albo Zmorski pomieszali prawdę z bajkami? Ja tu pani czytam daty, nazwiska, rzecz działa się w czasach niedawnych, doskonale znanych, a pani mi wyjeżdżasz z klechdą? Fakt historyczny i basta. I notabene, nie jedyny w historii — dodał uderzając pięścią o poręcz krzesła.
Wtedy pani Marta położyła położyła dłoń na jego ręku, jak się czyni z osobą, którą się chce uspokoić, i spytała:
— Ale pan przecież nie mówisz na serio? Pan nie masz pretensji, abyśmy wierzyły w bazyliszka?
— Mam nie tylko pretensję, ale mam prawo żądać i wymagać, abyście panie wierzyły — wołał, rozogniając się do najwyższego stopnia. — Mam prawo, a to prawo nadaje mi nauka, która bada i tłumaczy tam, gdzie nieuctwo rusza ramionami. Gdybym paniom wytłumaczył...
Ale tu pani Marta, ze swojej strony także zaperzona, przerwała wybuchem oburzenia:
— A za kogo to nas asan122 masz? Za dzieci, czy co? Czy to asan niańka, żeby opowiadać takie brednie? Jeszcze może nam każesz wierzyć w smoki, feniksy i salamandry?
Pan Cezary uśmiechnął się z dumą człowieka zupełnie pewnego siebie.
— Już to, proszę pani — odrzekł — dużo by mówić o tym wszystkim. W bajkach ludowych ukrywa się zawsze tło jakiejś prawdy historycznej albo naukowej. Weźmy na przykład takiego gryfa, pół lwa a pół orła; rzecz zdaje się śmieszna, nieprawdopodobna, zestawienie ptaka z czworonożnym zwierzęciem sprzeciwia się na pozór zasadom natury, a jednak, proszę pani, w ostatnich czasach podróżnicy odkryli, że na innym lądzie, w Australii, znajduje się zwierzątko ssące, czworonożne, z dziobem, z prawdziwym dziobem! Nawet nazwano je Dziobakiem, Ornithorhynchus paradoxus. A co? Reputacja gryfa uratowana. Albo smoki? Czyż te wszystkie ichtyosaury, plesiosaury i różne inne stworzenia z epoki przedhistorycznej, które Cuvier i jego następcy tak cudownie odbudowali, nie są wyraźnymi pierwowzorami potworów, o których lud gada? Jest nawet w ich liczbie pewny płaz olbrzymi, nastroszony rodzajem skrzydeł, którego dość zobaczyć na rysunku, ażeby zawołać, że to zupełny, najzupełniejszy smok! O, bo lud ma dobrą pamięć! Nic się dłużej nie przechowuje niż ustna tradycja, i ręczę paniom, dobrze poszukawszy, pokazałoby się, że wszystkie legendy o istotach, które niesłusznie zowiemy bajecznymi, są po prostu wspomnieniem jakiejś fauny zaginionej albo ginącej. Czy panie sądzicie, że za kilka tysięcy lat nie wyginą także z oblicza ziemi lwy, tygrysy, hieny i wszelkie drapieżne zwierzęta? Już dziś ich mniej daleko, niż bywało dawniej. Człowiek, przy coraz potężniejszym rozwielmożnianiu się na globie, rozmnaża istoty użyteczne, a niszczy i wytępia szkodliwe. Aż nastąpią wieki, w których figury lwa przyjdzie szukać w starej tablicy heraldycznej, i gdyby nie wysoka oświata, która teraz w opisach, pomiarach, fotografiach najdokładniej wszystko przechowuje, może by niejedno dzisiejsze nasze zwierzę uchodziło także kiedyś za bajeczne?
Styl naukowy pana Cezarego troszkę zachwiał stanowczość moich pierwszych powątpiewań. Ale na pani Marcie nie było znać zachwiania. Wcale nawet nie zdawała się słuchać jego uczonych wywodów. Jej wzrok wyrażał głębokie przerażenie; spoglądając to na niego, to na mnie, potrząsała głową jak osoba, co mówi:
— Już po wszystkim... Szkoda człowieka!
Pan Cezary musiał dostrzec to pogardliwe kiwanie, bo nagle poczerwieniał i zatoczył wzrokiem niezaprzeczenie błędnym. Zlękłam się, czy ten wzrok nie objawia chorobliwego stanu; ale przyszło mi na myśl, że i rozpacz umie podobnie patrzeć, a pan Cezary musiał tyle razy napotykać wzgardę i niedowierzanie! Zaprawdę, mógł być doprowadzony do rozpaczy.
Czułam, że wchodzimy na ów grunt niebezpieczny, z którego zwykle słuchacze panu Cezaremu uciekali... Czułam, że i w tej chwili szyderstwo pani Marty gotowe mu zamknąć usta, a ja koniecznie chciałam usłyszeć koniec tej historii, postanowiłam bądź co bądź go zdobyć, chociażby chwilowym kosztem przekonań i rozsądku.
Nadając więc memu głosowi zupełną powagę, zaczęłam:
— Dobrze, zgadzam się na twierdzenie, że w bajecznych legendach można odnaleźć niejako wycisk epoki dawno zapomnianej. Ale jakąż naukową podstawę pan dasz istnieniu bazyliszka?
Zagadnięty odpowiedział zapytaniem:
— Wierzycie panie w dżetatturę123?
Pani Marta odcięła się sucho:
— Nie wierzę w żadne zabobony ani głupstwa.
— A pani? — nalegał, zwróciwszy się do mnie.
Postawił mię w niemałym kłopocie. Wstyd mi trochę było pani Marty, a strach mi było jego zrazić, a przy tym... z ręką na sercu... nie mogłam powiedzieć, że w nic a nic nie wierzę...
Wzięłam się więc na odwagę i rzekłam:
— Ja państwu tylko to powiem: przed moim wyjazdem do Włoch śmiałam się z dżetattury, od powrotu z Włoch już się z niej nie śmieję.
Moja towarzyszka wzdrygnęła się i spojrzała na mnie prawie tak jak na pana Cezarego... Ale za to panu Cezaremu oblicze rozjaśniło się zwycięsko.
— Otóż to! — zawołał. — Dość jest odrobiny doświadczenia, aby się wyleczyć z tej ciemnej pychy, co kładzie brzydką ironię w usta... Kiedy pani byłaś we Włoszech i rozumiesz, do czego może dojść straszna potęga wzroku, wiedz pani, że bazyliszek jest to po prostu kogut, co ma dżetatturę.
Pomimo owego „po prostu” określenie wcale mi się nie wydało proste. Przy najlepszej woli ręce mi opadły. Cóż dopiero pani Marta! Zaczęła salopkę124 naciągać na ramiona, mówiąc półgłosem:
— A, na rany Boskie! Jakże tu dalej wytrzymać?
I już miała wstać, ale ja za rękę ją chwyciłam.
— Kochana pani, przypuśćmy... co to pani szkodzi przypuścić... na chwilę... że to prawda? Jam taka ciekawa końca tej historii!
Spojrzała na mnie z uśmiechem litości jak na dziecko, któremu się nie ma serca odmówić przysmaczka, i siadła na powrót, ale odtąd aż do chwili pożegnań już ust nie otworzyła i głowę ciągle od nas odwracała, patrząc ku drzwiom z upragnieniem. Ja zaś, jak to zwykle w takich razach się dzieje, dla zamalowania jej strasznego humoru stałam się dwakroć uprzejmiejsza.
— Łaskawy panie, mnie to bardzo zaciekawia... powiadasz więc pan, że to kogut, który... Ale najprzód, dlaczegóż kogut?
— Dlaczego? To jakbyś pani pytała się, dlaczego grzechotnik jest wężem? Jest nim, bo jest. Czy bazyliszek bywał zupełnie do naszych kogutów podobny, czy stanowił jaki odrębny gatunek, tej wątpliwości nie podejmuję się rozwiązać, bo sam go nie widziałem; ale wszystkie tradycje przedstawiają nam go jako ptaka, i to z kurzego rodu. Wprawdzie wyobraźnia przestraszonych pokoleń dodała do tego wizerunku pełno różnych cudactw i te nauka odrzuca jako naleciałości późniejsze, ale one nic nie dowodzą przeciw samemu podaniu. Wszak i historia pełna jest później dorobionych przystrojeń? Stare pieśni opowiadają szczegółowo, jako cesarz Karol Wielki zdobył grób Chrystusowy; dziś wiemy, że to bajka, że stopa jego nawet nie postała w Palestynie, a jednak z tej bajki nikt nie wyciągnie wniosku, aby Karol Wielki nigdy nie miał istnieć. Owszem, jest to jeden jeszcze dowód, jak mocno uderzył wyobraźnię narodów, kiedy na karb jego wielkości kładziono wszystko, co później po świecie działo się wielkiego. I tak bywa z każdym zjawiskiem. Jak dobrze mówi francuskie przysłowie: On ne prête qu’au riche125.
Tu pan Cezary znów otworzył księgę i czytał na wyrywki:
— „Bazyliszek, z greckiego basileus, król, od grzebyka na głowie, niby diademu... U starożytnych miał mieć ogon węża w górę zadarty, skrzydła nietoperza, ciało i głowę koguta, z narostem na głowie w kształcie korony, od której i nazwisko jego pochodzi. U nas postać jego przedstawiano, że był wielkości kury, z ogonem gadziny, szyją indyczą i żabimi oczyma. Wzrok miał tak morderczy, że na kogo spojrzał, ten padał nieżywy. Nawet kiedy się przejrzał, zabijał się własnym wzrokiem itd. itd...” Tu właśnie następuje anegdota o Janie Tauerze. Oto, jak panie widzicie, nie żądam, abyście wierzyły w nietoperze skrzydła albo żabie oczy, ale mam głębokie przekonanie, że między kurami trafiają się osobniki obdarzone siłą wzroku magnetyczną, elektryczną czy galwaniczną...
— Proszę pana, dlaczegóż tylko pomiędzy kurami? Czemuż
Uwagi (0)