Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖
Pewna majętna kobieta otrzymuje list od zubożałego wynalazcy, proszącego o sfinansowanie badań nad wynalazkiem, który ma zrewolucjonizować naukę.
Zainteresowana adresatka wraz z panią Martą, zaprzyjaźnioną działaczką dobroczynną, odwiedza mężczyznę w jego domu. Ten opowiada jej historię swojego życia. Okazuje się, że posiadł umiejętność odczytywania przeszłości odbitej w lustrze. Choć wydaje się to wspaniałe — pozwala choćby na podglądanie dam, ujrzenie zmarłych osób lub obserwowanie słynnych ludzi — przysparza wielu problemów…
Zwierciadlana zagadka to jedyna powieść Deotymy, czyli Jadwigi Łuszczewskiej, utrzymana w konwencji fantastyczno-naukowej. Została wydana w „Kronice rodzinnej” w 1879 roku.
Deotyma to polska pisarka drugiej połowy XIX wieku. Znana była przede wszystkim jako improwizatorka poezji i autorka słynnej powieści dla młodzieży Panienka z okienka.
Czytasz książkę online - «Zwierciadlana zagadka - Deotyma (czytanie książek w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
— Ach, opowiedzże nam pan te wieści! — zawołałam z radością. Ale pan Cezary rzucił ukośne wejrzenie ku pani Marcie, jakby wskazywał, że jej obecność stoi na przeszkodzie.
— Po co? — rzekł. — Wiadomość, do której Hallucini przywiązywał ogromną wagę, dla niewtajemniczonych wyda się rzeczą najzwyklejszą w świecie; gotowi ruszyć ramionami. A zresztą i czasu nam zabraknie, jeżeli będę ciągle zbaczał z drogi. Wracam więc do mojej osoby. W Warszawie udzielałem się więcej niż gdziekolwiek; zacząłem nawet wyraźnie szukać towarzystwa. Już od kilku miesięcy jakiś przewrót odbywał się w moim usposobieniu; dobrze jeszcze nie rozumiałem, czego mi potrzeba, ale czułem, że takie życie, jakie dotąd wiodłem, już mi nie wystarcza. Wszystko ma swój koniec, i u mnie prawa życia nagle dopominały się o swoje zaległości. Od lat dwunastu żyłem w zamknięciu i pracy, z samymi widmami nieboszczyków, za cały pokarm dla duszy mając ich smutki już dawno minione i radości dawno wystygłe. Ależ oni kiedyś naprawdę smucili się i radowali, oni rzeczywiście żyli, a ja co? Gdyby też po mojej śmierci przyszło komu na myśl moje życie tak samo studiować w zwierciedle, cóż by znalazł? Człowieka, co żyje tylko życiem drugich, spisuje tylko czynności drugich, a sam nic nie przedsiębrał, nic nie przebolał i nic po sobie nie zostawi. Powoli stawałem się podobny do owego młodzieńca zaklętego, co patrzał, patrzał w zwierciadło, „aż cały stał się kamieniem”.
Gdybym jeszcze posiadał główną tajemnicę, gdybym coraz dalej mógł posuwać odkrycia, a! nauka starczyłaby za wszystko. Ale z taką wiedzą czysto bierną przewidywałem, że daleko nie zajdę. Byłem jak te kobiety, co trawią dni na czytaniu romansów; od książki oderwać się nie mogą, ale własne ich życie im cięży, bo im się wydaje mdłe i bezcelowe. Kiedy znoszono mi nowe zwierciadła, mówiłem sobie: No i cóż? Jeszcze kilkanaście wypadków zapiszę, jeszcze życie jakiejś rodziny poznam, a dalej co? To wszystko nie da mi ani chwili szczęścia, ani ziarnka zasługi. Coraz krócej trwały moje zwierciadlane sesje, coraz większej wartości nabierały dla mnie te codzienne sprawy, uciechy i kłopoty, które mogą z góry wydawać się mrówczymi, a jednak dla każdego z nas mają niezastąpiony urok, bo są jego własne. Z wiecznego widza chciałem raz przecie sam zostać aktorem, choćby potknąć się na scenie, choćby zostać wygwizdanym, byle mieć rolę i zobaczyć, co ja też potrafię. A przy tym czułem, że trzeba co prędzej naprawić brak równowagi, który mię już nabawiał zawrotu; miałem głowę pełną, przepełnioną, a serce puste. Garnąłem się do ludzi, nieśmiały, ale i niespokojny, jakbym kogoś szukał. Długo podtrzymywała mię nadzieja, że w Hallucinim powoli wyrobię sobie przyjaciela; teraz i to marzenie mię opuszczało, widziałem, że nie przebiję tej stalowej piersi. I pytałem nieraz ponuro: Dla kogo tu żyć?
Wchodziłem w mój rok trzydziesty piąty, w tę drugą młodość, która czasem bywa gorętszą od pierwszej, zwłaszcza u ludzi, co w nauce i samotności przechowali jeszcze nietknięty puszek na skrzydłach duszy. Widok tylu uroczych postaci kobiecych, które się przesuwały w krysztale, dawniej mię zachwycał, teraz niecierpliwił; zawsze były bliskie, a zawsze niedostępne. Zacząłem baczniej patrzeć na postaci żyjące; ale zwierciadła uczyniły mię nieznośnie trudnym; przy spartańskiej przeszłości miałem wyobraźnię wymagającą jakby jaki Fidiasz. Po takich cudach urody jak Maria Stuart, lady Hamilton, pani Recamier, które na własne oczy oglądałem, wszystkie współczesne piękności wydawały mi się miernymi. Ach, jam wtedy jeszcze nie rozumiał, że nie ta jest najpiękniejszą, co jest najpiękniejsza, ale ta, która jest ukochana.
W takim usposobieniu serce moje było jak prochownia; brakowało tylko jednej iskry, ażeby płomień wszystko zajął. Hallucini spostrzegł moją melancholię i niemiłosiernie ją wyśmiewał, nazywając mnie zabalsamowanym egzemplarzem niemieckiej studenterii. Zacząłem go unikać, coraz mniej w domu siedzieć, coraz więcej zawierać stosunków, zawsze pod pozorami zabawy, a rzeczywiście dla dopukania się jakiejś prawdziwej sympatii. Byłem istotnie rozmarzony jak student; nieraz wyszedłszy z wesołej kolacji całe noce błądziłem po ulicach, patrząc na gwiazdy i zatrzymując łzy, co mi się bez powodu cisnęły do oczu. Co dzień po południu moim ładnym karyklem109 pędziłem do Trzech Krzyży, a tam, wysiadłszy w Alejach Belwederskich, szedłem pieszo, powoli, pojąc się wonią lip, słuchając słowików, oglądając się za każdym i za każdą, bo zawsze czekałem na owego przyjaciela czy ową towarzyszkę, których przeczucie krążyło wkoło mnie.
Przez kilka dni z rzędu zauważyłem, że przy tym domu, co stoi u początku Alej (a gdzie później wprowadzono szkołę), siedział wędrowny handlarz, pilnujący kilku niepozornych mebelków; były tam dwa okrągłe stoliczki, jakiś obraz, parawan i gotowalniane lusterko, wszystko oparte o mur domu. Ile razy przechodziłem, zrywał się i wołał: „Niech pan kupi, oto zwierciadło najpiękniejszej kobiety, jaka jest w Warszawie”. Dziwił mię niezmiernie wybór miejsca tak niezwykłego dla podobnej tandety, a nade wszystko sposób zachwalania towaru; przypomniały mi się Włochy i dowcipni ich straganiarze. Zauważyłem jeszcze, że ile razy przeszedłem, choć inne osoby nadchodziły za mną, handlarz milczał i najspokojniej siadał. Więc ja byłem wyłącznym celem jego zaczepek? Pomyślałem sobie: Oho! Musi wiedzieć, że mam pasję skupowania luster, i zagiął na mnie parol. Ale się, bratku, omylisz, już mam dość tych przenudnych zwierciadeł.
Tak się zarzekałem; jednak ta scena mię bawiła i co dzień wybierając się do Alej, myślałem sobie: Czy też dziś jeszcze zastanę mego osobliwszego kupca? Był co dzień jak na zawołanie, co dzień zapraszał mię uprzejmiej, a razem i żałośniej; moja obojętność wyradzała w głosie jego rodzaj wyraźnej desperacji. Żal mi go się zrobiło, pewnego dnia zaczepiam go: „Powiedzcie mi, mój człowiecze, jakim sposobem wiecie, że to najpiękniejsza osoba w Warszawie?” A on na to: „Bo ją widziałem, sama mi to lusterko sprzedała.” Handlarz wyglądał jakoś na wędrownego Węgra, mówił z obcym akcentem. „Niech pan kupi, powtarzał, tanio sprzedam.” Ja się targowałem: „Co mi po tym? Przecież w lustrze jej nie zobaczę?” A on znowu: „E!... zawsze to miło posiadać rzecz, co była w ślicznych rączkach.” Pragnąłem przynajmniej więcej się dowiedzieć; pytam, jak się ta pani nazywa. Dyskretny kupiec odpowiada: „Nie wiem.” „Gdzie mieszka?” „Nie pamiętam.” Pytam się jeszcze: „Musi być biedna, kiedy swoje meble sprzedaje?” On się uśmiechnął i mówi: „Niekoniecznie... może wolała inne lustro, ładne kobiety miewają gust zmienny.”
Ostatecznie, że cena była niska, a ramka prześliczna, w stylu odrodzenia, cała w złote róże i aniołki, kupiłem i kazałem do siebie odnieść. Później, przez jaki tydzień, natłok innych zajęć odwracał moją uwagę i sprawunek poszedł w zapomnienie. Ale któregoś dnia deszcz padał, nikt ze znajomych nie przyszedł, w braku lepszej rozrywki biorę aniołkowe zwierciadło i nastawiam przyrząd. Z początku widzę pokój najzwyczajniejszy, czasem mignie dziobata klucznica, czasem służba przesuwa na krześle jakąś chorą, bardzo starą damę. Naraz pojawia się postać... O potęgi niebieskie! Nic chyba równego nie istniało na ziemi. Typ jej był niepolski, nawet że tak rzeknę nieeuropejski; z początku sądziłem, że Georgianka110, później, że Kreolka, w końcu przestałem szukać porównań i uznałem, że to po prostu ideał wszechpiękności. Cerę miała złotawą, jakby słońcem podszytą; kibić sprężystą na kształt węża; oczy mogłyby zda się spalić widza, gdyby nie rzęsy nieprawdopodobnej długości, spoza których wzrok padał przyćmiony jak promień, kiedy się przekrada przez gałązki. Maria Stuart, lady Hamilton, wszystkie a wszystkie od razu zgasły. Pierwszy raz widziałem na żywe oczy taką istotę, jaka zawsze mi się marzyła. A co większa, z tej nadludzkiej piękności przeglądało tyle dobroci! Taka była skromna! Nikt jej nie służył, sama sobie włosy układała, a jakie włosy! Czarne, miękkie, pierścieniaste. Kiedy je wszystkie rozpuściła, w tym czarnym płaszczu włosów, z tymi gwiazdami w oczach, cicha, mdlejąca a ognista, wyglądała jak noc podzwrotnikowa.
A jaka zdawała się łagodna! Do starej damy i do starej klucznicy mówiła słodko, nieledwie z pokorą. Ach, cóż bym nie był oddał wówczas, aby usłyszeć jeden dźwięk jej głosu! Wystawiałem sobie, że musi być smętny, jak te szklane dzwony, z których Franklin zbudował harmonikę111. Bo nad nią zawsze unosił się jakiś smutek. Przed zwierciadłem była w głębi pokoju kanapka; tam po całych godzinach widziałem ją rozmarzoną, nieruchomą, trzymającą książkę, na którą nigdy jej oczy nie padły, albo karniolowy różaniec, którego ziarnek nigdy nie przesuwała. Ubiór jej był zawsze jednakowy: suknia ciemna i schludna, gładki kołnierzyczek, zresztą żadnej ozdoby; czasem tylko we włosy wpięła kwiat czerwony, a wtedy zdawało się, że ciągnie za sobą kometę.
Zaraz na drugi dzień poleciałem do Alej, aby złapać handlarza i gwałtem od niego wywiedzieć się, gdzie mieszka właścicielka zwierciadła. Ale mego Węgra już nie było. Kilka dni prawie przemieszkałem w Alejach, wciąż czyhając i wyglądając: już się nie pokazał na oczy; zdawało się, że tylko czekał chwili, w której sprzeda lustro, aby przepaść jak kamień w wodę. Nie mogłem sobie darować, żem od razu nie wyłudził adresu wymową albo pieniędzmi. Deszcze wróciły i ja bezowocnie wróciłem do domu.
Całe dni teraz siedziałem przed zwierciadłem, przechodząc przez nieopisane rozkosze, ale i nieopisane męczarnie. Kiedy się przeglądała w lustrze, wzrok jej padał wyraźnie na mnie, czułem ten wzrok, upajał mnie, byłem jej wdzięczny za to długie, długie spojrzenie. Ale po chwili spostrzegłem się, że to złuda, że ona patrzy na siebie, a nie na mnie, że ona mię nie widzi, a nawet nie wie o moim istnieniu. I już po całej radości. Nieraz ręce złożywszy, mówiłem do niej, zasyłałem rodzaj modlitwy: próżno! ani odpowiedzi, ani znaku porozumienia. Coraz bardziej zwalniałem bieg przyrządu, ażeby jak najdłużej przeciągać obrazy, pragnąłem z jej ruchów i zajęć odgadnąć jej charakter; pod miękkim rozpieszczeniem tej wiecznej zadumy, pod tą prawdziwie kreolską bezczynnością zdawało mi się, że dostrzegam cały wulkan uczuć, co przysypany kwiatami tylko czeka wybuchu. Całe dni patrzałem, całe noce marzyłem, aż po kilku tygodniach spojrzawszy w moją duszę, przeląkłem się kataklizmu, jaki po niej przeszedł — byłem innym człowiekiem, zakochałem się, jak Faust, ze zwierciadła.
Tylko ta miłość była natchniona nie przez piekło, ale przez najczystsze moce nieba, szlachetna i na wskroś poetyczna.
Ale jednocześnie z tym wielkim odkryciem uczułem także, iż w podobnym rozłączeniu dalej żyć nie potrafię; postanowiłem całą Warszawę do dna przewrócić, wszystkie jej domy zejść od piwnic aż do poddaszy, dopóki nie znajdę mojej wizji.
Zwierciadło oszczędziło mi tej pracy. Pewnego poranku, kiedy moja wróżka najprześliczniej włosy układa, wchodzi do niej groom112 ze srebrną tacką, na której podaje list. Moja piękność otwiera go i czyta, a tymczasem druga strona papieru, zwrócona do lustra, przedstawia mi najwyraźniej podpis; co prędzej zatrzymuję przyrząd, aby unieruchomić obraz, i odwróciwszy litery, czytam:
A Mademoiselle Felicia Merlin, Rue Warecka113 — był nawet i numer.
Wpół oszalały z radości, lecę na ulicę Warecką, do wskazanego domu. Pytam się stróża; ten z początku zaprzecza, mówi, że nie ma osoby z podobnym nazwiskiem. Ale kiedy nalegam, kiedy maluję starą damę wożoną na krześle, stróż przyznaje, że istotnie mieszka tu dama wpół paralityczka, co ma przy sobie pannę do towarzystwa. Może to ta, o którą pytam? Biegnę do rządcy domu, sprawdzam imię i nazwisko, pokazują się też same co na adresie listu.
Przez dwa dni krążyłem nieustannie wokoło kamienicy, zadzierałem głowę ku gankom i szybom, nic nie mogłem dojrzeć, wszystko było hermetycznie zasunięte muślinem. Przechodzący oglądali się za mną podejrzliwie, ja wciąż stałem, zawsze w nadziei, że ujrzę choć rękę, chociażby pierścień czarnych włosów. Drugiego dnia wieczorem los nagrodził moją wytrwałość: zajeżdża staroświecka landara, z bramy wytacza się chora dama, którą dwóch ludzi winduje do powozu, a za nią idzie... moje bóstwo! Jeszcze dziś ją widzę, w skromnej zielonej kapotce, której garnirowanie otaczało jej twarz obłoczkiem. Kiedy przechodziła, nie mogłem powstrzymać lekkiego wykrzyku; obejrzała się zdziwiona, spotkałem jej wzrok, ten sam wzrok... i od tej chwili pokochałem nie tylko jej postać, ale duszę.
Obie panie pojechały na spacer, a ja nie stałem już dalej na warcie, ale póty chodziłem pomiędzy znajomymi, aż znalazłem takiego, co u nich bywał, i ten w parę dni później przedstawił mię chorej damie; była to bardzo zacna matrona, wdowa po generale z napoleońskich czasów, która dla kuracji dużo podróżując, przywiozła sobie z zagranicy tę zachwycającą towarzyszkę. Kilka miesięcy przeleciało mi w tym domu jak gdyby jeden dzień świąteczny. Felicja była cicha i małomówna, ale jedno jej spojrzenie zawierało całe tomy, całe poemata, jedna sylaba z jej zaklętych ustek wydarta więcej znaczenia dla mnie miała niż najświetniejsze rozmowy innych kobiet.
Hallucini dostrzegł we mnie zmianę, którą zresztą nietrudno było dostrzec, i zaczął jak zwykle żarty stroić z księżycowych westchnień i marzeń. Ale ja na ten raz już mu nie dałem żartować, wybuchnąłem z uniesieniem prawdziwego uczucia, siliłem się na odmalowanie mego ideału, a gdy słuchał z szyderstwem i ciągłym niedowierzaniem, prosiłem, aby spojrzał w zwierciadło i powiedział mi, czy kiedy widział co równego? Długo nie chciał patrzeć, mówiąc, że on już nieciekawy, że wszystkie ładne kobiety sobie równe. Póty nalegałem, aż dał się namówić i spojrzał, raz jeden; spostrzegłem z podziwieniem, że się gwałtownie zaczerwienił, potem szybko odstąpił od zwierciadła i rzekł: „No, rzeczywiście niezwyczajna, ale
Uwagi (0)