Inwazja jaszczurów - Karel Čapek (gdzie można przeczytać książkę za darmo .TXT) 📖
Kapitan van Toch to typ bohatera jak z powieści Conrada: łączący w sobie cechy nieco gburowatego mizantropa i nieco infantylnego romantyka. Wiedziony swoistym poczuciem misji cywilizacyjnej, zmieszanym z rozczuleniem czy współczuciem, postanawia pomóc pewnym istotom żyjącym u wybrzeży jednej z wysp w pobliżu Sumatry i sprawić, aby mogły obronić się przed napaściami rekinów. Sytuacja zaczyna rozwijać się zgodnie z prawami powszechnie rządzącymi psychiką ludzką i mechanizmami społecznymi: wkrótce świat staje u progu apokalipsy…
Futurystyczna wizja Karela Čapka była odczytywana jako odpowiedź na drapieżną ekspansję faszyzmu, nacjonalizmu, kolonializmu i kapitalizmu lat 30. Przede wszystkim jednak Inwazja jaszczurów wiele mówi o uniwersalnych problemach ludzkości. Poruszając istotne problemy, pisarz nie traci poczucia humoru i charakterystycznego pogodnego dystansu, właściwego zresztą w ogóle literaturze czeskiej.
Wydana w 1936 r. Inwazja jaszczurów (wcześniej w odcinkach publikował ją dziennik „Lidové noviny” w l. 1935–1936) to nie tylko klasyka światowej powieść fantastycznonaukowej (fantazmatyczne związki ze współczesnym reptilianizmem niech ocenią czytelnicy). Karel Čapek dał w niej również wyraz awangardyzmowi epoki: wykorzystał różne gatunki (depesza, sprawozdanie, reportaż), umieszczając szereg komentarzy również w rozbudowanych przypisach. Tworzy to połączoną dynamicznym montażem całość polifoniczną i błyskotliwą.
- Autor: Karel Čapek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Inwazja jaszczurów - Karel Čapek (gdzie można przeczytać książkę za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karel Čapek
„Ten międzynarodowy akt — napisał w »Le Temps« M. Jules Sauerstoff — zabezpiecza przyszłość Płazów i spokojny rozwój ludzkości na długie dziesiątki lat. Gratulujemy londyńskiej konferencji pomyślnego zakończenia jej trudnych obrad. Gratulujemy także Płazom tego, że uchwalona konwencja zapewnia im ochronę haskiego trybunału. Teraz mogą ze spokojem i ufnością poświęcić się swej pracy i podmorskiemu postępowi. Należy podkreślić, że odpolitycznienie Problemu Płazów, które znalazło swój wyraz w Konwencji Londyńskiej, jest jedną z najważniejszych gwarancji światowego pokoju. Zwłaszcza rozbrojenie Salamander zmniejsza prawdopodobieństwo podmorskich konfliktów między poszczególnymi państwami. Faktem jest, że — choć trwają tak liczne zatargi graniczne i spory mocarstwowe na prawie wszystkich kontynentach — światowemu pokojowi nie zagraża aktualnie żadne niebezpieczeństwo, przynajmniej od strony morza. Ale i na lądzie pokój wydaje się teraz silniej zagwarantowany niż kiedykolwiek przedtem. Państwa nadmorskie są całkowicie zaabsorbowane budowaniem nowych brzegów i mogą rozszerzać swoje terytoria w kierunku mórz i oceanów, zamiast starać się przesunąć swe granice na lądzie. Już nie trzeba będzie walczyć przy użyciu żelaza i gazu o każdą piędź ziemi. Wystarczą proste motyki i łopaty Płazów, żeby każde państwo posiadało tyle terytorium, ile potrzebuje. I tę spokojną pracę na rzecz pokoju i dobrobytu wszystkich narodów gwarantuje właśnie Konwencja Londyńska. Świat jeszcze nigdy nie był tak bliski trwałego pokoju i spokojnego wprawdzie, ale wspaniałego rozkwitu, jak właśnie teraz. Zamiast Problemu Płazów, o którym już tyle mówiono i pisano, będzie się teraz słusznie mówić o Złotym Wieku Płazów”.
Na niczym tak nie widać upływu czasu, jak na dzieciach. Gdzie się podział mały Franek, którego opuściliśmy (tak niedawno!) nad lewostronnymi dopływami Dunaju?
— Gdzież znowu jest ten Franek? — mruknął Povondra, otwierając wieczorną gazetę.
— No wiesz, tam gdzie zawsze — odparła Povondrowa pochylona nad szyciem.
— To znaczy poszedł do dziewczyny — stwierdził zgorszony ojciec Povondra. — Nieznośne chłopaczysko! Trzydziestkę ma na karku, a jednego wieczoru nie usiedzi w domu!
— A ile tych skarpetek znosi — westchnęła Povondrowa, nawlekając kolejną dziurawą skarpetkę na drewniany grzybek. — Co ja mam z tym zrobić — zadumała się nad rozległą dziurą na pięcie, kształtem przypominającą Cejlon. — Powinnam ją wyrzucić — orzekła krytycznie, jednak po dłuższej strategicznej refleksji wbiła zdecydowanie igłę w południowe wybrzeże Cejlonu.
Zapanowała poważna rodzinna cisza, tak droga ojcu Povondrze; słychać było tylko szelest gazety i odpowiadającą mu szybko przewlekaną nić.
— Już go złapali? — spytała Povondrowa.
— Kogo?
— Tego mordercę, który zabił tę kobietę.
— Co mnie obchodzi twój morderca — burknął Povondra z wyraźnym zniecierpliwieniem. — Czytam właśnie, że wybuchło napięcie między Japonią i Chinami. To poważna sprawa. Tam są zawsze poważne sprawy.
— Myślę, że już go nie złapią.
— Kogo?
— Tego mordercę. Gdy ktoś zabije kobietę, rzadko go łapią.
— Japończykom nie podoba się, że Chiny regulują Żółtą Rzekę. To jest polityka. Dopóki ta Żółta Rzeka będzie robić, co jej się żywnie podoba, Chinom w każdej chwili grozi powódź i głód, a to Chińczyków osłabia, rozumiesz? Pożycz mi nożyczki, mamuśko, ja sobie to wytnę.
— Po co?
— Piszą, że na tej Żółtej Rzece pracuje dwa miliony Płazów.
— To dużo, nie?
— No pewnie. Bez dwóch zdań opłaca je Ameryka. Dlatego te żółtki chciałyby wsadzić tam własne Płazy. Aaa, patrzcie, patrzcie!
— Co tam masz?
— „Petit Parisien” pisze, że Francuzi nie będą tym zachwyceni. To prawda. Ja też bym nie był zachwycony.
— Czym byś nie był zachwycony?
— Tym, że Włochy chcą powiększyć wyspę Lampeduzę. To jest szalenie ważna strategiczna pozycja, wiesz? Włosi mogliby z Lampeduzy zagrażać Tunisowi. Tutaj „Petit Parisien” pisze, że Włosi chcieliby z tej Lampeduzy uczynić morską twierdzę pierwszej klasy. Ponoć mają tam sześćdziesiąt tysięcy uzbrojonych Płazów. Tego nie można lekceważyć. Sześćdziesiąt tysięcy to są dwie dywizje, mamuśko. Mówię ci, że na Morzu Śródziemnym kiedyś jeszcze do czegoś dojdzie. Pokaż, wytnę to sobie.
Tymczasem pod pracowitymi rękami Povondrowej Cejlon został zredukowany mniej więcej do rozmiarów wyspy Rodos.
— A Anglia — rozmyślał głośno ojciec Povondra — też będzie mieć problemy. W Izbie Gmin mówiono, że ponoć Wielka Brytania zostaje w tyle za pozostałymi państwami w tych wodnych budowach. Podobno inne kolonialne potęgi budują na wyścigi nowe wybrzeża i lądy, podczas gdy rząd brytyjski w swej konserwatywnej nieufności wobec Płazów... To prawda, mamuśko. Anglicy są strasznie konserwatywni. Znałem jednego lokaja z ambasady brytyjskiej, który za żadne skarby świata nie wziąłby do ust czeskiego salcesonu. Ponoć u nich się tego nie jada, więc on też nie będzie jeść. Nie dziwota, że ich inne państwa prześcigną. — Povondra pokiwał poważnie głową. — A Francja poszerza swoje wybrzeże pod Calais. Gazety w Anglii podnoszą teraz wrzawę, że Francuzi będą ich ostrzeliwać przez Kanał, kiedy się ten Kanał zwęzi. Mają za swoje. Mogli sami poszerzyć swoje wybrzeże koło Dover i ostrzeliwać Francuzów.
— A czemu mieliby do nich strzelać? — zapytała Povondrowa.
— Ty tego nie rozumiesz. To są sprawy wojskowe. Nie zdziwiłbym się, gdyby się tam kiedyś zakotłowało. Tam albo gdzie indziej. Robi się naprawdę poważnie... Teraz, przez te Płazy sytuacja na świecie jest zupełnie inna, mamuśko. Zupełnie inna.
— Myślisz, że może wybuchnąć wojna? — spytała z troską Povondrowa. — Chodzi mi o naszego Franka, żeby nie musiał na nią iść.
— Wojna? — zastanowił się Povondra. — Musi dojść do wojny światowej, żeby państwa mogły rozdzielić między siebie morza i oceany. Ale my pozostaniemy neutralni. Ktoś przecież musi zostać neutralny, żeby dostarczać broń i wszystko inne pozostałym. Tak to jest — stwierdził Povondra. — Ale tego wy, kobiety, nie rozumiecie.
Povondrowa zacisnęła wargi i szybkimi ściegami dokańczała usunięcie wyspy Cejlon ze skarpetki młodego Franka.
— Kiedy pomyślę — odezwał się Povondra ze słabo skrywaną dumą — że tej groźnej sytuacji beze mnie by nie było...! Gdybym wtedy nie przyprowadził tego kapitana do pana Bondego, cała historia wyglądałaby inaczej. Inny portier nawet by go nie wpuścił do środka, ale ja sobie powiedziałem: „biorę to na siebie”. A teraz, popatrz, jakie z tym mają problemy takie państwa jak Anglia czy Francja! A jeszcze nie wiemy, co z tego może kiedyś wyniknąć. — Povondra podekscytowany pyknął ze swej fajeczki. — Tak to jest, moja złota. Gazety pełne są tych Płazów. O, tu znowu... — Povondra odłożył fajkę. — Piszą, że w pobliżu miasta Kankesanturai na Cejlonie Płazy napadły na jakąś wioskę. Ponoć tubylcy zabili tam przedtem kilka Jaszczurów. Wezwano policję i oddział miejscowego wojska — czytał na głos Povondra — w efekcie czego doszło do regularnej strzelaniny pomiędzy Płazami i ludźmi. Po stronie wojskowych jest kilku rannych. — Ojciec Povondra odłożył gazetę. — To mi się nie podoba, mamuśko.
— Czemu? — zdziwiła się Povondrowa, starannie i z zadowoleniem przyklepując rękojeścią nożyczek miejsce, na którym znajdowała się wyspa Cejlon. — Przecież to nic takiego!
— No, nie wiem — odparł Povondra i począł ze wzburzeniem przechadzać się po pokoju. — W każdym razie to mi się nie podoba. Nie, nie podoba mi się. Strzelaniny między ludźmi i Płazami... to nie powinno mieć miejsca.
— Może te Płazy tylko się broniły — uspokajała Povondrowa, odkładając skarpetki.
— No właśnie — mruczał Povondra zaniepokojony. — Jak się te potwory zaczną bronić, będzie źle. Zrobiły to po raz pierwszy... Psiakrew, to mi się nie podoba! — Povondra zatrzymał się niezdecydowanie. — Nie wiem, ale... chyba jednak nie powinienem był wpuszczać tego kapitana do pana Bondego!
W jednej kwestii Povondra się mylił: strzelanina w pobliżu miasta Kankesanturai nie była pierwszym starciem pomiędzy ludźmi i Płazami. Do pierwszego znanego historykom konfliktu doszło kilka lat wcześniej na Wyspach Kokosowych, jeszcze w czasie złotego wieku pirackich wypraw na Salamandry. Ale nawet to nie był najstarszy incydent tego rodzaju. W portach Oceanu Spokojnego opowiadano nieraz o pewnych godnych politowania przypadkach, gdy Płazy stawiały czynny opór nawet wobec normalnego S-Trade. Jednak o takich drobnostkach historia nie wspomina.
Z tymi Wyspami Kokosowymi, zwanymi też Wyspami Keelinga, było tak. Pewnego razu przypłynął tam piracki statek „Montrose” znanej spółki Harrimana, Pacific Trade, dowodzony przez kapitana Jamesa Lindleya, na zwykły połów Płazów typu Maccaroni. Na Wyspach Kokosowych znana była obfitująca w Płazy zatoka, obsadzona nimi jeszcze przez kapitana van Tocha, ale ze względu na jej oddalenie pozostawiona, jak się to mówi, na łasce bożej. Kapitanowi Lindleyowi nie można było zarzucić nieostrożności, ani tego, że załoga zeszła na brzeg nieuzbrojona. (Wtedy bowiem piracki handel Płazami ujęty był już w regularne formy. Prawdą jest jednak i to, że okręty pirackie i ich załogi bywały przedtem uzbrojone w karabiny maszynowe, a nawet w lekkie działa, wprawdzie nie przeciw Salamandrom, tylko przeciwko nieuczciwej konkurencji innych piratów. Na wyspie Karakelong kiedyś jednak załoga parowca Harrimana starła się z marynarzami duńskiego okrętu, którego kapitan uważał Karakelong za swoje łowisko. Wówczas obie załogi postanowiły wyrównać stare rachunki, zwłaszcza w kwestii prestiżu i konkurencji w handlu, w taki sposób, że zaniechały łowienia Płazów i zaczęły strzelać do siebie z karabinów i hotchkiss’ów. Duńczycy wprawdzie wygrali potyczkę na lądzie na noże, ale okręt Harrimana z powodzeniem ostrzeliwał potem duński statek z armat i zatopił go, razem z kapitanem Nielsem — był to tak zwany Karakelong-incident. Wówczas musiały w tę sprawę wkroczyć odpowiednie urzędy i rządy krajów będących stronami konfliktu. Pirackim okrętom nadal zakazano używania dział, karabinów maszynowych i granatów ręcznych. Poza tym pirackie towarzystwa podzieliły między siebie tak zwane wolne tereny łowieckie, tak że do każdej lokalnej społeczności Płazów mógł zawijać tylko pewien określony statek piracki. To gentelmen’s agreement wielkich piratów było faktycznie dotrzymywane i respektowane także przez małych korsarskich przedsiębiorców). Ale wracając do kapitana Lindleya, postępował on całkowicie w duchu powszechnych handlowych i morskich obyczajów, kiedy na Wyspach Kokosowych wysłał swych ludzi na polowanie na Płazy, uzbrojonych jedynie w pałki i wiosła. Późniejsze urzędowe dochodzenie przyznało zmarłemu kapitanowi rację.
Załogą, która owej księżycowej nocy wyszła na brzeg na Wyspach Kokosowych, dowodził kapitan marynarki Eddie McCarth, doświadczony w tego rodzaju polowaniach. To prawda, że stado Płazów, które znalazł na brzegu, było niezwykle liczne — według szacunków od sześciuset do siedmiuset dorosłych, silnych samców — podczas gdy kapitan McCarth dowodził jedynie szesnastoma ludźmi. Nie można jednak winić go za to, że nie zrezygnował ze swego zadania; nie można już choćby dlatego, że oficerom i załogom okrętów pirackich zwyczajowo wypłacano premię od ilości złowionych sztuk. W późniejszym dochodzeniu urząd morski stwierdził, że „kapitan McCarth jest wprawdzie odpowiedzialny za niefortunny incydent”, ale „w danych okolicznościach prawdopodobnie nikt nie postąpiłby inaczej”. Przeciwnie, nieszczęsny młody oficer wykazał sporo rozwagi w tym, że zamiast powolnego otaczania Płazów — co przy tych proporcjach liczbowych i tak nie mogłoby być skuteczne — zarządził nagły atak, dzięki któremu Jaszczury miały zostać odcięte od morza, zepchnięte w głąb wyspy i pojedynczo ogłuszane uderzeniami pałek i wioseł. Niestety, przy rozwiniętym ataku tyraliera marynarzy się przerwała i prawie dwieście Salamander uciekło do wody. Podczas gdy atakujący zajmowali się Płazami odciętymi od morza, za ich plecami zaczęły rozlegać się wystrzały podmorskich pistoletów (shark-guns). Nikt nie miał pojęcia, że te w naturalnym środowisku żyjące, dzikie Płazy na Wyspach Keelinga są uzbrojone w pistolety przeciw rekinom, i nigdy nie wyjaśniono, kto właściwie zaopatrzył je w broń.
Marynarz Michael Kelly, który przeżył całą katastrofę, opowiada: „Gdy rozległy się wystrzały, myśleliśmy, że strzela do nas jakaś inna załoga, która też przyszła polować na Płazy. Kapitan McCarth odwrócił się natychmiast i krzyknął: »Co robicie, durnie, tu jest załoga «Montrose»!«. W tym momencie został ranny w bok, ale wyciągnął jeszcze rewolwer i zaczął strzelać. Potem dostał drugą kulę w szyję i padł. Dopiero teraz spostrzegliśmy, że to strzelają Płazy i że chcą nam odciąć drogę odwrotu do morza. Wtedy Long Steve uniósł wiosło i rzucił się na Płazy, krzycząc: »Montrose! Montrose!«. My pozostali też krzyczeliśmy »Montrose« i waliliśmy te potwory wiosłami, jak tylko się dało. Chyba pięciu nas
Uwagi (0)