Inwazja jaszczurów - Karel Čapek (gdzie można przeczytać książkę za darmo .TXT) 📖
Kapitan van Toch to typ bohatera jak z powieści Conrada: łączący w sobie cechy nieco gburowatego mizantropa i nieco infantylnego romantyka. Wiedziony swoistym poczuciem misji cywilizacyjnej, zmieszanym z rozczuleniem czy współczuciem, postanawia pomóc pewnym istotom żyjącym u wybrzeży jednej z wysp w pobliżu Sumatry i sprawić, aby mogły obronić się przed napaściami rekinów. Sytuacja zaczyna rozwijać się zgodnie z prawami powszechnie rządzącymi psychiką ludzką i mechanizmami społecznymi: wkrótce świat staje u progu apokalipsy…
Futurystyczna wizja Karela Čapka była odczytywana jako odpowiedź na drapieżną ekspansję faszyzmu, nacjonalizmu, kolonializmu i kapitalizmu lat 30. Przede wszystkim jednak Inwazja jaszczurów wiele mówi o uniwersalnych problemach ludzkości. Poruszając istotne problemy, pisarz nie traci poczucia humoru i charakterystycznego pogodnego dystansu, właściwego zresztą w ogóle literaturze czeskiej.
Wydana w 1936 r. Inwazja jaszczurów (wcześniej w odcinkach publikował ją dziennik „Lidové noviny” w l. 1935–1936) to nie tylko klasyka światowej powieść fantastycznonaukowej (fantazmatyczne związki ze współczesnym reptilianizmem niech ocenią czytelnicy). Karel Čapek dał w niej również wyraz awangardyzmowi epoki: wykorzystał różne gatunki (depesza, sprawozdanie, reportaż), umieszczając szereg komentarzy również w rozbudowanych przypisach. Tworzy to połączoną dynamicznym montażem całość polifoniczną i błyskotliwą.
- Autor: Karel Čapek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Inwazja jaszczurów - Karel Čapek (gdzie można przeczytać książkę za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karel Čapek
(Doświadczenia panny Kistemaeckers uzupełnił ciekawymi eksperymentami uczony abbé34 Bontempelli. Zasuszył i zmielił spermę Andriasa i dodał ją samicom do wody; i w tym przypadku samice zaczęły składać zapłodnione jajeczka. Ten sam rezultat osiągnął, kiedy zasuszył i zmielił narząd płciowy Andriasa albo gdy ekstrahował ów narząd za pomocą spirytusu lub wygotował i wlał ekstrakt do zbiornika z samicami. To samo z identycznym wynikiem powtórzył z wyciągiem z przysadki mózgowej, a nawet z wydzielinami gruczołów skórnych Andriasa, wyciśniętych w okresie rui. We wszystkich tych przypadkach samice początkowo nie reagowały na te składniki; dopiero po chwili przestawały gonić za pożywieniem i tkwiły nieruchomo, jakby odrętwiałe, w wodzie, po czym po kilku godzinach zaczynało się wydalanie galaretowatych jajeczek wielkości mniej więcej świńskich bobków.)
W tym kontekście przedstawmy także przedziwny obrzęd, tak zwany taniec salamander. (Nie chodzi tu o Salamander-Dance, który w tych latach stał się modny, zwłaszcza w dobrym towarzystwie, i został przez biskupa Hirama uznany za „najbardziej nieprzyzwoity taniec”, o którym kiedykolwiek mu opowiadano). Tak więc wieczorami w czasie pełni księżyca (poza okresem rozrodczym) wychodziły samce Andriasa Scheuchzeri na brzeg, siadały w kręgu i zaczynały dziwnym, falistym ruchem kręcić górną połową tułowia. Był to ruch także w innych okolicznościach charakterystyczny dla tych wielkich płazów, ale przy wspomnianych „tańcach” oddawały mu się dziko, namiętnie i aż do wyczerpania, niczym tańczący derwisze. Niektórzy uczeni uważali to szalone kręcenie się i przestępowanie z nogi na nogę za kult Księżyca, a więc za obrzęd religijny; inni widzieli w nim taniec w istocie erotyczny i tłumaczyli go właśnie tym szczególnym porządkiem seksualnym, o którym już była mowa. Powiedzieliśmy, że w przypadku Andriasa Scheuchzeri właściwym inseminatorem jest tak zwane seksualne milieu35 jako zbiorowy i bezosobowy pośrednik między osobnikami płci męskiej i żeńskiej. Zostało też powiedziane, że samice traktują ten bezosobowy stosunek płciowy w sposób znacznie bardziej realistyczny i naturalny niż samce, które — prawdopodobnie z wrodzonej samczej próżności i chęci zdobywania — chcą przynajmniej zachować pozory seksualnego triumfu, dlatego udają zaloty miłosne i małżeńskie prawo do posiadania samicy. Jest to jedna z największych erotycznych iluzji, ciekawie korygowana właśnie przez te wielkie obrzędy samców, będące ponoć niczym innym jak tylko instynktownym pragnieniem uświadomienia sobie, iż tworzą Samczy Kolektyw. Tym zbiorowym tańcem ponoć zostaje przezwyciężona owa atawistyczna i bezsensowna iluzja samczego indywidualizmu płciowego. Ta kręcąca się, upojona, frenetyczna sfora jest niczym innym jak Zbiorowym Samcem, Kolektywnym Małżonkiem i Wielkim Kopulatorem, który wykonuje swój uroczysty taniec ślubny i oddaje się wielkiemu weselnemu obrzędowi — przy dziwnym wykluczeniu zeń samiczek, które tymczasem obojętnie mlaskają nad pożeraną rybką albo sepią.
Sławny Charles J. Powell, który te jaszczurcze uroczystości nazwał Tańcem Samczego Pierwiastka, pisze tak: „Czy w tych wspólnych samczych obrzędach nie kryją się korzenie i źródło osobliwego jaszczurczego kolektywizmu? Uświadommy sobie, że prawdziwe zwierzęce społeczności znajdujemy tylko tam, gdzie życie i rozwój gatunku nie opiera się na parze osobników różnej płci: u pszczół, mrówek i termitów. Społeczność pszczół można wyrazić słowami: Ja, Macierzyński Ul. Społeczność jaszczurczych wspólnot można wyrazić całkiem inaczej: My, Męski Pierwiastek. Dopiero wszystkie samce razem wzięte, które w odpowiedniej chwili niemal wypacają z siebie zapładniające środowisko seksualne, są tym Wielkim Samcem, który wnika w łona samic i szczodrze rozmnaża życie. Ich ojcostwo jest kolektywne; dlatego cała ich natura jest kolektywna i przejawia się we wspólnym działaniu, podczas gdy samice, uporawszy się ze składaniem jajeczek, wiodą aż do na następnej wiosny życie mniej lub bardziej rozproszone i samotnicze. Tylko samce tworzą wspólnotę. Tylko samce wykonują wspólne zadania. U żadnego gatunku zwierząt samice nie odgrywają tak podrzędnej roli jak u Andriasa; są wyłączone ze wspólnego działania, ale też nie przejawiają najmniejszego nim zainteresowania. Ich chwila nadchodzi, gdy Męski Pierwiastek nasyca ich środowisko kwasowością, chemicznie ledwie dostrzegalną, ale życiowo tak intensywną, że działa ona nawet przy bardzo dużym rozcieńczeniu przez morski przypływ i odpływ. To tak, jakby sam Ocean stawał się samcem, który zapładnia na jego wybrzeżach miliony zarodków”.
„Pomimo całej koguciej dumy — kontynuuje Charles J. Powell — w przypadku większości gatunków zwierzęcych przyroda dała przewagę raczej samicom. Samce są tu dla przeżywania rozkoszy i po to, aby zabijać; są nadętymi i czupurnymi osobnikami, natomiast samice przedstawiają sam gatunek w jego sile i ustalonych walorach. U Andriasa (i częściowo u człowieka) relacja jest całkiem inna; poprzez stworzenie samczej wspólnoty i solidarności samiec zyskuje wyraźną biologiczną przewagę i wpływa na rozwój gatunku w znacznie większej mierze niż samice. Może właśnie z racji tego wybitnie samczego kierunku rozwoju tak silnie dochodzą u Andriasa do głosu techniczne, a więc typowo męskie uzdolnienia. Andrias jest urodzonym technikiem ze skłonnością do zbiorowego działania. Te sekundarne męskie cechy, czyli uzdolnienia techniczne i zmysł organizacyjny, rozwijały się dosłownie na naszych oczach, tak szybko i z takim powodzeniem, że musielibyśmy mówić o cudzie przyrodniczym, gdybyśmy nie wiedzieli, jak potężnym życiowym czynnikiem są właśnie determinanty seksualne. Andrias Scheuchzeri to animal faber36 i być może już niedługo przewyższy pod względem technicznym samego człowieka, i to dzięki sile przyrodniczego faktu, że stworzył czysto samczą społeczność”.
Jedni zbierają znaczki, a inni pierwodruki. Povondra, odźwierny w domu G. H. Bondego, długo nie mógł odnaleźć sensu swego życia. Przez całe lata wahał się pomiędzy zainteresowaniem starożytnymi grobowcami a pasją do polityki zagranicznej. Pewnego wieczora nagle objawiło mu się jednak coś, czego brakowało mu dotąd do tego, by jego życie było życiem spełnionym. Wielkie odkrycia zazwyczaj pojawiają się znienacka.
Tego wieczora Povondra czytał gazetę, jego żona cerowała Frankowi skarpetki, a ten udawał, że uczy się lewobrzeżnych dopływów Dunaju. Panowała przyjemna cisza.
— Ale ze mnie dureń — mruknął Povondra.
— Co się stało? — zapytała jego małżonka, nawlekając nitkę.
— Chodzi o te płazy — odparł Povondra. — Piszą tu, że w ostatnim kwartale sprzedano ich siedemdziesiąt milionów sztuk.
— To dużo, prawda? — spytała Povondrowa.
— No pewnie! Przecież to ogromna liczba, mamuśko. Wyobraź sobie, siedemdziesiąt milionów! — Povondra pokręcił głową. — Ktoś musi na tym zarabiać kokosy. A jakie prace można będzie dzięki nim wykonać! — dodał po chwili zastanowienia. — Piszą tu o tym, jak błyskawicznie powstają wszędzie nowe lądy i wyspy. Teraz ludzie będą mogli nabudować sobie lądów, ile będą chcieli. To jest wielka rzecz, mamuśko. Powiem ci, że to jest większy krok do przodu niż odkrycie Ameryki. — Povondra zamyślił się nad tym. — Nowa epoka w dziejach, wiesz? Co robić, mamusiu, żyjemy w przełomowych czasach.
W domu znowu nastała dłuższa cisza. Nagle ojciec Povondra gwałtowniej pyknął z fajki.
— I pomyśleć, że gdyby nie ja, nie doszłoby do tego...!
— Do czego?
— Do tego handlu płazami. Do tego Nowego Wieku. Prawdę mówiąc, to właśnie ja nadałem temu bieg.
Povondrowa podniosła wzrok znad dziurawej skarpetki.
— W jaki sposób?
— Ano w taki, że wpuściłem wtedy tego kapitana do pana Bondego. Gdybym go nie zaanonsował, ten cały kapitan jako żywo nie byłby się spotkał z panem Bondym. Gdyby nie ja, mamusiu, nic by z tego nie wyszło. Kompletnie nic.
— Może ten kapitan znalazłby wtedy kogoś innego — zaprotestowała Povondrowa.
Ojciec Povondra żachnął się.
— Ty tego nie rozumiesz! Taką sprawę potrafi załatwić tylko G. H. Bondy. On widzi dalej niż ktokolwiek inny. Inni uważaliby to za szaleństwo albo jakiś szwindel. Ale nie pan Bondy. Gdzież tam! Ten to ma nosa! — Povondra zamyślił się. — Ten kapitan... jakże on się nazywał... Vantoch... wcale na takiego nie wyglądał. Taki tłuściutki wujaszek. Inny odźwierny powiedziałby mu: „Dokąd, człowieku, pana nie ma w domu, i w ogóle”. Ale ja miałem jakieś przeczucie czy co. „Zaanonsuję go — powiedziałem sobie. — Pan Bondy pewnie mnie zwymyśla, ale biorę to na siebie i zapowiem go”. Zawsze mówię, że odźwierny musi mieć nosa do ludzi. Czasem zadzwoni jakiś gość, wygląda jak baron, a tymczasem to sprzedawca lodówek. A kiedy indziej przyjdzie taki poczciwy ojczulek i od razu widać, że coś w sobie ma. Człowiek musi się znać na ludziach — perorował Povondra. — Widzisz, Franek, ile zależy od człowieka nawet na podrzędnym stanowisku. Weź z tego przykład i staraj się zawsze wykonywać swoje obowiązki tak, jak to robiłem ja. — Povondra pokiwał głową jakoś tak uroczyście i z przejęciem. — Mogłem tego kapitana pożegnać w drzwiach i oszczędziłbym sobie schodów. Inny odźwierny by się nadął i zatrzasnąłby mu drzwi przed nosem. I udaremniłby w ten sposób taki wspaniały postęp na świecie. Pamiętaj, Franek, że gdyby każdy człowiek wypełniał swoje obowiązki, na świecie byłoby super. I słuchaj uważnie, kiedy do ciebie mówię.
— Dobrze, tatusiu — wymamrotał nieszczęsny Franek.
Povondra odkaszlnął.
— Daj mi na chwilę nożyczki, mamuśko. Powinienem to sobie wyciąć z tej gazety, żebym kiedyś miał po sobie jakąś pamiątkę.
W ten sposób doszło do tego, że Povondra zaczął zbierać wycinki o Płazach. Jego kolekcjonerskiej pasji zawdzięczamy mnóstwo materiałów, które w innym wypadku popadłyby w zapomnienie. Wycinał i chował wszystko, co tylko znalazł wydrukowanego na temat Płazów. Nie będziemy ukrywać, że po początkowych skrupułach nauczył się wertować w swej ulubionej kawiarni gazety, w których była jakakolwiek wzmianka o Płazach, i osiągnął niezwykłą, niemal czarodziejską wirtuozerię w tym, w jaki sposób potrafił wyrwać z gazety odpowiednią kartkę i schować ją do kieszeni na oczach kelnera. Jak wiadomo, wszyscy kolekcjonerzy są zdolni do kradzieży albo morderstwa, byleby zdobyć nowy eksponat do swej kolekcji. W żaden sposób nie stanowi to jednak plamy na ich honorze.
Teraz jego życie nabrało sensu, ponieważ było życiem kolekcjonera. Co wieczór porządkował i czytał swe wycinki pod łagodnym spojrzeniem małżonki, która wiedziała, że każdy mężczyzna jest po części małym dzieckiem. Niech lepiej bawi się tymi swoimi wycinkami, niż miałby chodzić do gospody i grać w karty. Zrobiła nawet w bieliźniarce miejsce na jego pudła, które sam sklejał na swoją kolekcję. Czyż można więcej oczekiwać od żony i gospodyni?
Przy jakiejś okazji nawet sam G. H. Bondy był zaskoczony encyklopedycznymi wiadomościami Povondry na temat wszystkiego, co dotyczy Płazów. Povondra trochę zawstydzony przyznał się, że zbiera wszystko, co wydrukowano o Salamandrach, i pokazał panu Bondemu swe pudła. G. H. Bondy uprzejmie pochwalił jego kolekcję. W rzeczy samej, tylko wielcy panowie potrafią być tak życzliwi i tylko możni ludzie mogą uszczęśliwiać innych i nie kosztuje ich to nawet halerza37. Wielcy panowie w ogóle mają dobrze. Na przykład pan Bondy wydał polecenie, żeby Povondrze posyłano z biura Syndykatu Płazów wszystkie poświęcone Płazom wycinki, których nie trzeba było archiwizować. I szczęśliwy, a zarazem lekko podłamany Povondra dostawał codziennie całe paki dokumentów we wszystkich językach świata, spośród których zwłaszcza gazety drukowane azbuką, alfabetem greckim, po hebrajsku, arabsku, chińsku, bengalsku, tamilsku, jawajsku, czy birmańsku napełniały go pobożną czcią. „I pomyśleć — mawiał pochylony nad nimi — że beze mnie nie byłoby tego wszystkiego!”.
Jak już powiedzieliśmy, w kolekcji Povondry zachowało się wiele materiałów archiwalnych o całej tej historii z Płazami, co jednak nie oznacza, że te zbiory mogłyby usatysfakcjonować historyka o naukowym zacięciu. Po pierwsze, Povondra, który nie miał specjalistycznego wykształcenia w zakresie nauk pomocniczych historii i metod archiwistycznych, nie zaopatrzył swych wycinków w żadne wykazy
Uwagi (0)