Darmowe ebooki » Powieść » Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:
zanim udało się kilkadziesiąt rozpierzchłych po górach słoni zapędzić do zagrody z olbrzymią bramą z grubych belek. Kiedy miano ją zamknąć, na dane hasło do piekła tego wkraczał Kala Nag, rzucał się na największego samca i póty go bił, kopał i dręczył, aż dzikus musiał ulec, a tymczasem ludzie, siedzący na innych słoniach, nakładali pęta na nogi słabszym. Działo się to zawsze w nocy, przy migotliwym świetle pochodni, aby słonie nie mogły zdać sobie sprawy z przestrzeni, wśród jakiej się znajdują.

Wszystkie arkana walki znał mądry Kala Nag, czyli Czarny Wąż. Nieraz bojował z rannym tygrysem, zadarłszy w górę trąbę, bardzo wrażliwą na uszkodzenie, przewracał go na ziemię właściwym sobie, okrężnym uderzeniem głowy w samej chwili skoku, a potem, ukląkłszy na nim, dusił go swym ciężarem, gdy zaś życie uleciało z rabusia, wlókł za ogon w triumfie bezkształtną, pręgowatą masę.

— Tak jest, prócz mnie, Czarny Wąż nikogo i niczego się nie boi! — zwykł był mawiać Gruby Tumai, syn Czarnego Tumaja, który odbył ze słoniem wyprawę abisyńską, a wnuk Tumaja, Przyjaciela Słoni, który był świadkiem schwytania go — Tak jest! — dodawał — Karmimy go i pielęgnujemy już od trzech pokoleń, a dożyje on jeszcze czwartego!

— I mnie się też boi Czarny Wąż! — twierdził mały Tumai, dziesięcioletni chłopiec w przepasce na biodrach, służącej mu za cały kostium, prostując się w całej swej półtorałokciowej okazałości. Chłopiec ten, stosownie do rodowej tradycji, miał, gdy dorośnie, zająć na grzbiecie Kala Naga miejsce swego ojca i wziąć w rękę wypolerowany dłońmi dziada i pradziada ankus, ciężki, żelazny hak, służący do kierowania słoniami.

Chłopiec wiedział, co mówi. Urodził się w cieniu Czarnego Węża, bawił się końcem jego trąby, a gdy nauczył się chodzić, prowadził olbrzyma do boju i nigdy by nie przyszło do głowy Kala Nagowi opierać się rozkazom, wydawanym cieniutkim, dziecięcym głosikiem. Wiedział, co znaczy mały Tumai od dnia jego urodzin, kiedy to gruby Tumai podniósł maleńką, brunatną istotkę do oczu słonia, rozkazując mu pozdrowić niemowlę jako swego pana.

— Tak twierdził mały Tumai — On mnie się boi! — Na dowód tego szedł do Kala Naga, wymyślał mu od opasłych wieprzów i kazał raz po raz podnosić na przemian nogi.

— Waa! — chwalił go czasem — Jesteś wcale dzielne słonisko! — A potem, potrząsając kudłatą głowiną, opowiadał mu, powtarzając za ojcem, różności: — Widzisz, staruchu! Chociaż rząd za grube pieniądze kupuje słonie, są one własnością nas, mahutów. Gdy będziesz już stary, Czarny Wężu, zjawi się tu jakiś wielki radża i, widząc jak jesteś wielki i roztropny, odkupi cię. Wtenczas przestaniesz pracować, a tylko ubrany w złote kolczyki, ze złocistym palankinem na grzbiecie i w szkarłatnym, tkanym złotem czapraku będziesz kroczył na czele orszaku królewskiego. Ja wówczas będę siedział na twym karku ze srebrnym ankusem w ręku, a laufrzy z błyszczącymi halabardami biec będą przed nami, wołając: Z drogi przed pierwszym słoniem Jego Królewskiej Mości! To będzie wielka przyjemność, Kala Nagu, ale zawsze nie to, co polowanie wśród dżungli... prawda?

— Gadasz głupstwa! — oburzał się zazwyczaj Gruby Tumai — Jesteś mądry, jak bawolątko miesięczne. Czyż uważasz za coś przyjemnego uganianie się po górach z rozkazu rządu? Stary jestem i nie cierpię obław! Wolę stokroć patrzeć na długie szeregi stajen murowanych, z przegrodami na każdego słonia osobno, z porządnymi słupami do przywiązywania ich, z szerokimi, ubitymi placami do tresowania. Koszary w Canporze... w to mi graj! Jest człowiek w samym niemal środku miasta i ma zaledwo trzy godziny zajęcia dziennie!

Mały Tumai widział koszary w Canporze, ale nie lubił płaskich, szerokich ulic, nudnego wydawania paszy z magazynów i długich godzin bezczynności, kiedy to przywiązany do pala Kala Nag, kołysał się jednostajnie w miejscu w prawo i lewo.

Bez porównania lepiej odpowiadało mu wdzieranie się na strome, słoniom tylko dostępne, ścieżyny i szalony pęd z góry na dół, podglądanie stad dzikich słoni, pasących się w oddali, zrywanie się spod samych nóg Kala Naga dzików lub pawi, nawalne, ciepłe ulewy, po których kłęby pary unoszą się z wszystkich gór i dolin lub ponętne marsze, rozpoczynane o mglistym poranku, kiedy to nie wie się, gdzie wypadnie nocować.

Chłopiec przepadał za wytrwałym, a ostrożnym tropieniem dzikich słoni i rozkoszował się ich szalonym pędem wśród strzałów i wrzasków ku rozwartym drzwiom zagrody otoczonej palisadą. Zwierzęta wpadają jak lawina do środka, a spostrzegłszy, że nie ma wyjścia, miotają się jak opętane, rzucając się na pale, od których odstraszają je łyskające pochodnie i ślepe strzały.

Jest to chwila nader ważna, a nawet mały chłopiec przydać się na coś może. Tumai porywał pochodnię, machał nią, wrzeszczał i pracował za czterech.

Najprzyjemniejszym dlań momentem było kiełznanie złapanych słoni, kiedy to zagroda, czyli kedda, wyglądała jak w dniu końca świata, a ogłuszeni straszliwym wrzaskiem ludzie porozumiewali się na migi. Wówczas sadowił się na szczycie pala chwiejącego się od ciągłych uderzeń w palisadę i tam w świetle pochodni, z rozwianą, płową czupryną wyglądał jak młody szatanek. Kiedy hałas przycichał, rzucał pracującemu w pocie czoła Kala Nagowi słowa zachęty, tonące za moment w huku strzałów, świście powrozów i trzeszczeniu ścian.

— Mail, mail Kala Nag! (Prędzej, ruszaj się, Czarny Wężu). Dant do! (Kolnijno go, a dobrze!) Somalo! Somalo! (Powoli!) Maro! Mar! (Daj mu po łbie!) Przyciśnij go do ściany! Arre! Arre! Hai! Jaj! Kiaaa!

Wykrzykiwał tak, gdy tymczasem przyjaciel jego uganiał się po całej kedda za opornym dzikusem, a starzy, doświadczeni łowcy spoglądali z życzliwym uśmiechem na tkwiącego u szczytu słupa malca.

Ale nie poprzestawał na tym. Pewnego razu skoczył do środka, prześliznął się pomiędzy słoniami i pochwyciwszy koniec sznura, podał go poganiaczowi, który silił się daremnie na spętanie młodego słonia. Wiadomo, że z młodymi słoniami jest zawsze więcej niż ze starymi zachodu. Spostrzegł go Kala Nag i objąwszy trąbą, podał Grubemu Tumajowi, który, wymierzywszy synowi kilka porządnych klapsów, posadził go z powrotem na palisadzie.

Na drugi dzień zgromił go:

— Cóż to znowu? Widzę, że nie dość ci porządnych, murowanych stajen i nie wystarcza przyzwoita służba! Zachciewa ci się łowić słonie, smarkaczu? Wiedz o tym, że ci śmierdzący naganiacze, byle jak płaceni, rozgadali już wszystko i sprawa doszła do samego Sahiba Petersena.

Mały Tumai zadrżał od stóp do głowy. Niewiele wiedział o białych ludziach, ale w oczach jego Sahib Petersen był to największy mocarz pośród ludzi białych. Był on zwierzchnikiem całej kedda, dostawiał słonie rządowi i znał wybornie obyczaje tych zwierząt.

— I cóż teraz będzie...? — spytał malec.

— Nic dobrego, zaręczam ci! Sahib Petersen, który ugania się za tymi wściekłymi słoniami, to istny wariat. Może tedy zażądać, byś został łowcą słoni, sypiał byle gdzie, pośród trzęsawisk i bagien w dżungli i by cię na koniec zadeptały słonie w kedda. Dzięki Bogu, szaleństwo to kończy się. W przyszłym tygodniu nie będzie już obławy i nas, przyzwoitych mieszkańców równiny, odeślą do właściwej roboty. Wówczas wypoczniemy i zapomnimy o całym głupim polowaniu. Wściekły jestem na ciebie, żeś się wdał w to, co jest rzeczą Assamesów, głupich ludzi z dżungli. Niestety, muszę wchodzić do kedda, bo Kala Nag mnie jednego słucha, ale to nie jest słoń do pętania dzikusów przeznaczony, to słoń wojskowy, rozumiesz? Toteż siedzę sobie spokojnie na nim, jak na mahuta przystało, na mahuta, który po wysłużeniu swych lat dostaje emeryturę... rozumiesz? Ród Tumajów za dobry jest na to, by go poniewierać po błocie kedda! Niegodziwy, wyrodny synu! Ruszaj mi zaraz myć Kala Naga! A uważaj, bo ma skaleczone ucho! I pamiętaj powyciągać mu ciernie ze stóp! Inaczej Sahib Petersen zrobi z ciebie naganiacza słoni, tropiciela dzikich zwierząt w dżungli... Marsz! Wstydź się, smarkaczu obrzydły!

Malec odszedł w milczeniu, ale, wyciągając ciernie ze stóp Kala Naga, użalił się przed nim swej krzywdy33.

— Ot... niech będzie, co chce! — zawyrokował w końcu, opatrując prawe ucho olbrzyma — Doniesiono Sahibowi Petersenowi... tym lepiej! Może on... może on właśnie... Aj! Siedzi tu ogromny cierń muszę go zaraz wyciągnąć!

Przez kilka dni następnych oprowadzano świeżo złapane słonie, wprzęgłszy je pomiędzy oswojone, a to w tym celu, by je po trochu przyzwyczaić i zapobiec wybrykom podczas marszu ku nizinom. Poza tym kompletowano zapasy sznurów, namiotów i derek zniszczonych, lub pogubionych w dżungli podczas obławy.

Sahib Petersen, skończywszy wypłaty po różnych obozowiskach, rozsianych wśród gór, przyjechał na swej roztropnej Pudmini i, ponieważ obława się skończyła, wypłacano należytości kornakom, a dokonywał tego Hindus kasjer, siedzący pod drzewem. Kornacy, otrzymawszy, co im się należało, stawali w szeregu ustawionym do drogi, każdy przy swoim słoniu.

Myśliwi, naganiacze i przewodnicy, stanowiący zwykły personel keddy, żyjący przez całe lato w dżungli, siedzieli na słoniach, należących do świty Sahiba Petersena, niektórzy z nich stali pod drzewami, oparłszy strzelby o pnie i drwili z kornaków, wybierających się w drogę. Śmiechy rozgłośne słychać było wówczas zwłaszcza, kiedy któryś ze schwytanych dopiero co słoni zrywał się do ucieczki i psuł porządek swymi skokami.

Gruby Tumai zbliżył się również do kasjera po zapłatę, wiodąc za rękę syna, a naczelnik tropicieli, Maszua Appa, rzekł półgłosem, zwracając się do sąsiada:

— Szkoda, że ten malec wymknie nam się z rąk, byłby zeń łowca pierwszorzędny, a zmarnuje się na nizinach.

Człowiek, jak Sahib Petersen, mający tyle do czynienia z dzikimi słońmi, istotami niemymi, musi mieć słuch nader bystry. Zwrócił się tedy ku rozmawiającym i spytał z wysokości grzbietu swej Pudmini:

— Co też mówicie? Nie znam kornaka z nizin, który by był zdolny spętać zdechłego nawet słonia!

— To nie kornak — odrzekł Maszua Appa, wskazując palcem na małego Tumaja — to mały chłopiec, który wszedł do keddy i podał powróz temu oto poganiaczowi, gdyśmy chcieli odłączyć od matki tamtego małego słonia ze znamieniem na łopatce.

Sahib spojrzał na chłopca, a Tumai pokłonił mu się nisko.

— To on podał powróz? Ten skrzat? Jak się nazywasz, chłopcze? — spytał Sahib.

Tumai zmieszał się, słowa uwięzły mu w gardle. Wiedząc, że za nim stoi Kala Nag, uczynił gest, a słoń objął go trąbą i podniósł na wysokość oczu Petersena. Gdy się tam znalazł, zawstydził się bardzo, bo o ile nie dotyczyło to słoni, płochliwy był i nieśmiały jak każde dziecko.

— A to ładna sztuczka! — powiedział Sahib, uśmiechając się życzliwie — Pewny jestem, że wyuczyłeś jej swego słonia po to, by móc kraść z dachów rozłożoną do suszenia kukurydzę!

— O, nie, dobroczyńco biedaków! — zawołał mały Tumai bez namysłu — Nie szło mi o kukurydzę, ale o melony!

Wszyscy wokoło wybuchnęli śmiechem. Niemal każdy z nich w młodości uczył swego słonia tej samej sztuki. Mały Tumai, zawieszony kilka stóp nad ziemią, rad by był znajdować się równie głęboko pod nią.

— To jest Tumai, mój syn, Sahibie! — powiedział poważnie Gruby Tumai — Urwis ten skończy zapewne w kryminale!

— Nie zdaje mi się! — odparł Petersen — Odważny malec, który ośmiela się skoczyć do pełnej keddy, może wyrosnąć na dzielnego człowieka. Masz tu, dziecko, cztery anny na cukierki za to, żeś taki dziarski. Z czasem może być z ciebie wielki myśliwy!

Gruby Tumai sposępniał, słysząc to.

— Ale pamiętaj sobie! — dodał Sahib Petersen — pełna kedda, to nie jest miejsce odpowiednie dla dzieci!

— Więc już nigdy nie będę mógł skoczyć z palisady do środka? — spytał z żalem malec.

— Owszem! — powiedział, uśmiechając się, Sahib — Gdy zobaczysz, jak tańczą słonie, przyjdź prędko do mnie, a dam ci pozwolenie spacerowania po wszystkich keddach w górach Garo.

Rozbrzmiały głośne śmiechy, bo powszechny pośród łowcami żart ten oznacza tyle, co słowo: nigdy. Znajdują się wprawdzie w głębi dżungli obszerne, wydeptane polany, zwane salami balowymi słoni, ale natrafić na nie trudno, a już nikt chyba nie widział nigdy ich tańca. Toteż kiedy pyszałek jakiś opowiada niestworzone rzeczy, zadają mu pytanie:

— A widziałeś taniec słoni?

Kala Nag postawił chłopca na ziemi, a malec, złożywszy ponownie głęboki ukłon, pobiegł do matki, karmiącej młodszego syna i oddał jej otrzymaną monetę srebrną. Za chwilę cała rodzina siedziała już na grzbiecie Kala Naga, który kroczył w szeregu wierzgających, kwiczących i trąbiących zwierząt w stronę nizin. Pochód ten był pełen przygód i niepokojów, bo schwytane słonie ciągle wywoływały trudności.

Gruby Tumai szorstko dziś obchodził się z Kala Nagiem, bo był zły, natomiast malec nie posiadał się z radości. Wszakże zwrócił nań uwagę sam Sahib Petersen i obdarował go, a to znaczyło tyle, co dla żołnierza pochwała wodza przed frontem wojsk.

— Co to znaczy taniec słoni? — spytał po cichu matki.

— To znaczy, że nigdy nie będziesz poganiaczem i łowcą, rozumiesz? — burknął ojciec i zaraz zaczął łajać kogoś na przedzie — Dlaczego stoicie bałwany jedne? Co to znowu?

Assamczyk, jadący tuż przed nim, obrócił się i zawołał:

— Przyprowadź Czarnego Węża, by nauczył rozumu tego młodzika! Dziwię się Sahibowi, że wysłał mnie razem z wami, bykami krasymi z równin, pożeraczami ryżu! Dalejże, Tumai! Niech twój słoń nie żałuje kłów. Powściekały się dziś te bestie, albo zwietrzyły dzikie słonie na górach, rady sobie dać niepodobna!

Gdy Kala Nag wygrzmocił należycie poprzednika, tak, że mu zabrakło tchu, odrzekł Tumai:

— Nie ma prawie dzikich słoni, boście je wyłowili! Wina jest wasza, albowiem nie znacie się na prowadzeniu! Nie wiem, dlaczego to ja sam mam

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz