Darmowe ebooki » Powieść » Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:
class="paragraph">— Cicho bądźcie, dzieci! Nie ma się o co bić!

Odskoczyli od siebie, parskając ze wstrętem, gdyż zarówno muł, jak i koń nie mogą znosić głosu słonia.

— To Dwuogoniasty! — zawołał koń — Nie cierpię go, zwłaszcza gdy mówi. Mieć ogony z przodu i z tyłu, to stanowczo za dużo na porządne zwierzę.

— Jestem tego samego zdania! — zgodził się muł — Widocznie mamy wspólne upodobania!

— To dziedzictwo po matkach! — powiedział koń. — Nie warto się tedy sprzeczać! Hej, czy jesteś przywiązany, Dwuogoniasty?

— Naturalnie! — odparł słoń i zaśmiał się całą trąbą. — Stoję u pala i słyszałem wszystko, coście gadali. Nie bójcie się, nie przyjdę do was!

Woły i wielbłąd mruknęły półgłosem, że ani im się śni bać się Dwuogoniastego, ale woły dodały zaraz po cichu:

— Przykro nam, że wszystko słyszał. Mimo to faktycznie tchórz zeń wielki!

Potem zaś spytały głośno:

— Czemu się boisz ognia armatniego, Dwuogoniasty?

— Hm... — mruknął słoń, przestępując z nogi na nogę niby chłopiec nie umiejący lekcji. — Pytacie, czemu się boję? Powiedziałbym wam, ale nie wiem, czy pojmiecie to?

— Może być! Wiemy natomiast, że należy działa ciągnąć aż do końca i basta!

— I ja to wiem dobrze! Muszę wam nawet przyznać, że macie więcej odwagi, niż same sądzicie. Ze mną natomiast rzecz ma się inaczej. Kapitan mojej baterii nadał mi niedawno miano: anachronismus pahydermatus.

— To widać nowy sposób wojowania! — odezwał się Billy.

— Nie wiecie, co to takiego, ale ja wiem. To znaczy: ni pies ni wydra, coś na kształt świdra! Mam ordynarną skórę, ale subtelny rozum. W tym cała bieda. Ja widzę dokładnie wewnątrz swojej głowy, co nastąpić może po wybuchu pocisku. Wy, woły, nie macie zaś o tym wyobrażenia.

— Znam się trochę na tym! — oświadczył koń — ale staram się nie myśleć!

— Ja znam się na tym bardzo dobrze, a żadna siła nie może sprawić, bym nie myślał. Nie zapominam też, że wielkie ciało moje stanowi dobry cel i że go ochraniać muszę, a przy tym nie ma takiego weterynarza, który by wiedział, jak mnie ratować, gdy zachoruję. Co najwyżej wstrzymają pensję memu kornakowi, póki nie wyzdrowieję, ale to mała pociecha. Poza tym nie mam żadnego zaufania do mego kornaka.

— Tu właśnie cały błąd! — zawołał koń — Ja ufam ślepo memu Dickowi.

— Choćby cały pułk Dicków usadowił się na moim grzbiecie, nic mi to nie pomoże. Myślenie moje daje mi tylko świadomość niebezpieczeństwa, że mnie ono napawa niepokojem, natomiast nie sięga tak daleko, abym, mimo tego niebezpieczeństwa, miał obraz jasny czegoś, co by mi pozwoliło iść mężnie w ogień.

— Nie rozumiemy nic a nic! — rzekły woły.

— Wiem o tym i nie do was mówię. Nie macie pojęcia, co to jest krew!

— Krew? — ryknęły woły — To przecież czerwony płyn, co wsiąka w ziemię i ma niemiłą woń.

Koń wierzgnął, parsknął i zawołał:

— Nie chcę o tym słuchać! Samo wspomnienie dreszczem mnie przejmuje. Uciekam, ile razy zobaczę to paskudztwo, oczywiście, o ile Dick nie siedzi na mym grzbiecie!

— Uspokój się! — zawołały woły i wielbłąd — Tu wcale nie ma krwi!

— To rzecz szkaradna! — powiedział Billy — Nie uciekam na jej widok, ale wolę o tym nie myśleć.

— Otóż to... teraz jesteśmy w domu! — zawołał Dwuogoniasty.

— Jak to w domu? — zdziwiły się woły — Tu nie ma obozu. Przez całą noc jesteśmy w polu!

Dwuogoniasty tupnął, aż zabrzęczał łańcuch na jego nodze.

— Cicho! Nie do was gadam. Wy nie jesteście w stanie widzieć nic we wnętrzu swej głowy.

— No tak! Wystarczy patrzyć oczyma na to, co się dzieje na świecie. To wystarcza!

— Gdyby tak tylko było, a ja bym umiał ową sztukę, nie potrzeba by was było w armii do ciągnięcia dział. Gdybym znów miał tyle rozumu co mój kapitan, który wszystko widzi w swej głowie, jeszcze zanim się rozpocznie walka i drży, ale posiada coś, co mu dodaje odwagi, by nie uciekać, natenczas ja sam ciągnąłbym działo prosto na linię bojową, więc znowu wy byście były zbyteczne. Ale z drugiej strony w wypadku drugim i mnie by tu nie było, bowiem nie dałbym się schwytać i teraz oto żyłbym sobie swobodnie pośród lasów, śpiąc przez pół dnia i kąpiąc się, kiedy zechcę. Mówiąc nawiasem, od miesiąca już nie wykąpałem się jak należy!

— Sprytnie wykalkulowałeś to wszystko, Dwuogoniasty — rzekł Billy — ale najdłuższa mowa nie zrobi z tchórzostwa bohaterstwa!

— Cicho! — przerwał koń — Zdaje mi się, że wiem, co ma na myśli Dwuogoniasty.

— Zaraz wam to wyłożę jasno! — wrzasnął rozgniewany słoń — Wytłumaczcież mi, dlaczego na przykład nie lubicie... tego?

Zaczął trąbić z wściekłością.

— Przestań! Przestań — poprosiły razem muły i koń, drżąc na całym ciele, albowiem niemiłe zawsze trąbienie słonia staje się wprost nie do zniesienia wśród ciemnej nocy.

— Nie przestanę! — trąbił słoń — Wytłumaczcież mi to! Hrrmf! Rrrt! Rrrt! Rrrha!

Urwał nagle, a ja posłyszałem cichy skowyt mego małego foksa, Vixena. Pies znalazł mnie nareszcie, a wiedząc, że słoń niczego bardziej się nie lęka niż szczekania małego pieska, zaczął ujadać u nóg przywiązanego u pala Dwuogoniastego, a olbrzym kręcił się, ogromnie zaniepokojony.

— Idź sobie, mały piesku! — wołał — Nie obwąchuj mi kostek, bo cię kopnę! Drogi, mały piesku, proszę cię, idź do domu, tu niemiło i deszcz pada! Idziesz precz, wyjąca kanalio! Ach, czyż nie ma tu kogo, co by zabrał ode mnie tego nieszczęsnego psa? Czuję, że za małą chwilę ugryzie mnie!

— Nasz mężny Dwuogoniasty boi się widać wszystkiego! — rzekł Billy do konia — Gdyby mi za każdego kopniętego psa zapłacono naręczem siana, doszedłbym do tuszy słonia.

Gwizdnąłem z cicha i Vixen przybiegł do mnie. Był zabłocony po same uszy, ale radował się, lizał mnie po twarzy i opowiadał o swych poszukiwaniach po całym obozie. Nie chcąc go zbytnio spoufalić, nie dałem mu nigdy do poznania, że znam język zwierząt. Okryłem go płaszczem, a Dwuogoniasty kręcił się dalej, mrucząc:

— Ach! boję się... boję... to już dziedziczne w naszym rodzie! Gdzież się u licha podział ten przeklęty pies? Czyha pewnie po ciemku na moje nogi!

Słyszałem, jak maca trąbą wokoło.

— Widać, że każdy z nas ma swe słabostki! — powiedział po chwili — Panowie także przestraszyliście się mego trąbienia.

— Nie przestraszyłem się — rzekł koń — tylko — wydało mi się, że mnie obsiadła chmara szerszeni. Dajże już pokój temu trąbieniu!

— Ja przestraszyłem się małego pieska, a wielbłąd własnego snu.

— Jak to dobrze — zauważył koń — że walczymy każdy na swój sposób!

Młody muł, który milczał długo, spytał teraz:

— Ciekawym, po co my w ogóle musimy walczyć?

— Bo taki jest rozkaz! — parsknął wzgardliwie koń.

— Taki rozkaz! — powtórzył Billy i klapnął zębami.

— Hukm hai! (taki rozkaz) — zabeczał wielbłąd, a Dwuogoniasty i woły powtórzyły: — Hukm hai!

— Któż wydaje rozkazy? — spytał muł.

— Przewodnik.

— Jeździec.

— Ten, co ciągnie za nos na sznurze.

— Ten, co targa za ogon.

Tak odpowiadał każdy.

— A kto im wydaje rozkazy? — spytał muł.

— Zanadtoś ciekawy, młokosie! — powiedział Billy — Należałoby ci się za to kopnięcie. Wystarczy, jeśli będziesz słuchał człowieka, wydającego ci rozkazy, reszta, to rzecz zbyteczna!

— To słuszne! — oświadczył Dwuogoniasty — Ja sam, co prawda, nie zawsze mogę to uczynić, gdyż jestem, jak wiadomo, ni pies, ni wydra, ale Billy powiedział prawdę. Słuchaj człowieka, kroczącego obok ciebie i pełń jego rozkazy, inaczej bowiem zatrzymasz całą baterię i dostaniesz lanie!

Woły wstały, zabierając się do powrotu.

— Zaczyna świtać! — rzekły — Wracamy do stajni. Prawda, że widzimy tylko to, co mamy przed oczyma, a nie dostrzegamy nic we wnętrzu głowy. Ale w każdym razie my jedne w ciągu tej nocy nie doznałyśmy strachu. Bądźcież zdrowi, mężni wojownicy!

Nikt się nie odzywał, a koń, chcąc zmienić temat, spytał:

— Gdzież się podział ów pies? Jego obecność świadczy, że musi tu być niedaleko człowiek.

— Tu jestem! — szczeknął Vixen — Siedzę na lawecie koło mego pana. Ty, głupi wielbłądzie, zburzyłeś nam namiot. Mój pan zły jest bardzo na ciebie!

— Ooo... — rzekły woły — To pewnie biały człowiek?

— Oczywiście! — odrzekł foks. — Czy myślicie, że mam za pana brudnego wołopędka?

— Buuu Uuu! Uueh! — zaryczały woły — Umykajmy co tchu!

Rzuciły się naprzód tak gwałtownie, że jarzmo utknęło na jaszczyku pobliskim i zaplątało się w nim.

— Ładnieście się urządziły! — rzekł Billy drwiąco. Nie szarpcież daremnie! Musicie stać tu aż do rana. Cóż was tak nagle przeraziło?

Woły sapały, świstały zwyczajem bydła indyjskiego, szamotały się, pchały jeden na drugiego, cofały, tupały i porykiwały z wielką trwogą.

— Poskręcacie sobie karki! — zwrócił im uwagę koń — Czegóż się tak boicie białych? Ja obcuję z nimi ciągle i nie zauważyłem nic strasznego!

— Jak to? Wszakże oni nas... zjadają! — jęknął jeden i krzyknął drugiemu — Szarp, a mocno!

Jarzmo pękło z trzaskiem, a woły oddaliły się ciężkim truchtem.

Dotąd nie wiedziałem, czemu bydło indyjskie umyka na widok Anglika. Teraz dopiero wyjaśniło mi się, że przyczyną tego jest, iż my jadamy wołowinę, której nie tknie żaden poganiacz hinduski.

— Niech mnie wybiją łańcuchem od kulbaki, jeśli przypuszczałem, by te tłuściochy mogły aż do tego stopnia stracić głowę! — rzekł Billy.

— Pal ich licho! — odparł koń — Muszę znaleźć tego człowieka. Biali miewają czasem w kieszeni różne dobre rzeczy!

— Ano, to żegnam! — ozwał się Billy — Nie przepadam wcale za nimi. Zresztą biali, nie mający gdzie spać, są to przeważnie złodzieje, a ja noszę na grzbiecie sporo rzeczy, będących własnością rządową. Chodź ze mną, młokosie! Bądź zdrów, Australczyku34. Zobaczymy się jutro na przeglądzie! Żegnam cię, stogu siana, i życzę, byś miał sny miłe oraz umiał opanować wzruszenie. Żegnam cię, Dwuogoniasty! Gdy będziesz przechodził koło nas, nie trąb, bo nam to miesza szyki!

Billy ruszył zawodowym krokiem starego żołnierza, koń zaś zbliżył się do mnie i wietrzył wokoło, tak, że musiałem mu dać kawałek biszkoptu.

Mój Vixen, blagier pierwszej wody, rozmawiał z koniem i nagadał mu niestworzonych rzeczy, ile to on i ja koni posiadamy.

— Jutro jadę na przegląd w swym nowym powozie! — powiedział — A gdzie ty będziesz?

— Na lewym skrzydle drugiego eszelonu! — powiedział uprzejmie koń — A teraz żegnam, muszę wracać do Dicka, zabłociłem sobie ogon, a biedny chłopiec namorduje się niemało, zanim go doprowadzi do porządku.

Nazajutrz koło południa odbył się wielki przegląd wojsk. Vixen i ja zajmowaliśmy wygodne stanowiska, niedaleko wicekróla i emira Afganistanu, ubranego w wysoki futrzany kołpak z ogromną, brylantową gwiazdą pośrodku. Gdy rewia się rozpoczęła, zabłysło słońce, a pułki, maszerujące jeden za drugim, wyglądały wspaniale. Płynęły szeregi, poruszały się zgodnym ruchem nogi, a pochylone pod jednym kątem karabiny rzucały snopy skier. Po piechocie ukazała się jazda, maszerując przy dźwięku marsza kawaleryjskiego Bonnie Dundee, a na ten odgłos Vixen, siedzący ze mną w powozie, nastawił uszu. Gdy nas mijał drugi eszelon ułanów, zobaczyliśmy australijskiego rumaka z jedwabistym ogonem, ściągniętą pod piersi głową, jednym uchem wstecz, a drugim wprzód skierowanym. Prowadził on rzeczywiście cały eszelon, a tak zgrabnie przebierał nogami, iż zdawało się, jakoby tańczył walca. Po konnicy szły ciężkie armaty. Ujrzałem Dwuogoniastego, ciągnącego wraz z dwoma towarzyszami ogromną kolubrynę oblężniczą, za nim zaś kroczyło dwadzieścia par wołów w jarzmach. Siódma para miała nowe jarzmo i posuwała się krokiem niepewnym, wyrażającym znużenie. Na końcu zjawiły się działa górskie, muł Billy miał na sobie wyczyszczoną, połyskującą uprzęż, a z miny jego zdawało się, że dowodzi całą armią. Sam jeden dałem mu brawo, ale Billy był zbyt służbisty, by się oglądać.

Niespodzianie lunął znowu deszcz, a mgła przysłoniła ruchy wojsk. Pośrodku równiny zatoczono półkole, po czym flanki jego prostowano powoli. Szeregi wydłużały się coraz to bardziej, aż wreszcie stanął jednolity mur piersi ludzkich, koni i oręża. Za chwilę cała ta masa ruszyła wprost na wicekróla i emira. Szli, a ziemia zaczęła drżeć, niby pokład okrętu podczas przyspieszonego biegu maszyn.

Niepodobna objaśnić temu, kto nie zna sprawy sam, jak silne daje wrażenie taki niewstrzymany marsz wojsk wprost na widza. Dreszcz go przenika, mimo, że wie, iż jest to tylko ćwiczenie. Patrzyłem na emira. Dotąd nie objawiał żadnych uczuć i pozostał obojętny, teraz jednak rozszerzyły mu się oczy, ściągnął cugle i obejrzał się za siebie. Wydało mi się, że lada moment sięgnie po szablę i ucieknie, wyrąbując sobie drogę przez tłum Anglików obojga płci, znajdujący się w tyle. Marsz ustał nagle, ziemia drżeć przestała, wojsko zasalutowało, a jednocześnie zagrzmiało trzydzieści orkiestr.

Przegląd był skończony, a pułki pod ulewą odchodziły na swe stanowiska. Mimo deszczu, śpiewała piechota:

Każde zwierzę szuka pary... 
Hurra! 
Każde zwierzę szuka pary, 
Słoń i wielbłąd i muł szary! 
Wchodzą w arkę
1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz