Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖
Mauli, chłopiec wychowany przez wilki w dżungli i przyjęty do społeczności, musi niebawem opuścić dżunglę — jest już prawie dorosłym człowiekiem i musi wrócić do ludzi.
Zanim odejdzie, będzie musiał nie tylko pożegnać się z opiekunami, lecz także pokazać tym, którzy go nie akceptowali i chcieli zabić jako dziecko, swoją potęgę. W życiu Mauliego zajdą niebawem ogromne zmiany. Doświadczenie zdobyte w dżungli oraz nauki od zwierząt nie zostaną jednak tak szybko zapomniane.
Księga dżungli to najsłynniejsza powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1894 roku. Wielokrotnie ekranizowana, stała się jedną z najbardziej popularnych narracji, ma wiele odniesień w innych tekstach kultury. Rudyard Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor powieści młodzieżowych.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Wcale nie wyłowiliśmy wszystkich słoni — ozwał się z tyłu głos jakiś — tylko ciasne wasze pałki pojąć nie mogą tego, że słonie wiedzą dobrze o skończeniu obławy. Otóż dziś w nocy będzie... Ale kto by tam uczył osła czytać... szkoda słów dla was, żaby z równin!
— Co będzie dziś w nocy? — spytał mały Tumai.
— Jesteś tu, malcze? — zawołał Assamczyk — To dobrze! Tobie powiem, boś pokazał, co znaczy odwaga. Otóż dziś w nocy będzie bal słoni, a ojciec twój uczyni dobrze, jeśli założy podwójne łańcuchy.
— Co ty pleciesz? — ozwał się Gruby Tumai — Od trzech pokoleń z ojca na syna służymy przy słoniach, a nigdy nie słyszał żaden z nas, by tańczyły. Są to smalone duby i nic więcej!
— Oczywiście, wszystko wydaje się głupstwem mieszkańcowi równin, który nie zna niczego prócz wnętrza chaty swojej. Spróbuj tedy nie spętać tej nocy słoni, a przekonasz się, że mówię prawdę. Powiadam ci, sam na własne oczy widziałem obszerne miejsce w dżungli, gdzie tańczyć mają podobno słonie... Cóż u licha! — zaklął w tejże chwili — Ileż zakrętów ma ta przeklęta rzeka Dihang! Trzeba znowu iść brodem i zmuszać słonięta do pływania!
Na takich poswarkach i połajankach mijał im czas. Szli długo, wspinając się na wzgórza i brnąc przez rzeki, i dotarli wreszcie, wyczerpawszy od dawna cierpliwość, do prymitywnego bardzo obozowiska, przeznaczonego dla świeżo schwytanych zwierząt.
Tutaj poprzywiązywano je do pali, ciągnących się nieprzerwanymi szeregami, zaciągnięto łańcuchy łącznikowe, obejmujące tylne nogi i zgromadzono przed słoniami całe góry paszy. Potem kornacy-górale pod wieczór ruszyli z powrotem do Sahiba Petersena, nie zaniedbawszy zalecić ludziom z równin pilnego baczenia, podczas tej nocy. Gdy ich wypytywano o powód, śmiali się i dawali wykrętne odpowiedzi.
Mały Tumai przypilnował, by Kala Nag miał dostatek jedzenia, a potem, gdy wieczór zapadł, czując się nad wyraz szczęśliwy, zaczął wałęsać się po obozie. Pragnął koniecznie zdobyć tamburyn i zdawało mu się, że chyba umrze, jeśli nie dopnie swego. Mały Hindus, czując rozpierającą go radość, nie biega i nie krzyczy, ale siada na ziemię i zatapia się w sobie. A miał o czym marzyć dzisiaj mały Tumai, wszakże rozmawiał z samym Sahibem Petersenem!
Kramarz obozowy pożyczył mu małego tamburyna. Jest to płaski bębenek, w który uderza się dłonią. Gdy gwiazdy zabłysły, Tumai usiadł tuż przed Kala Nagiem, położył tamburyn na kolanach i bębnił długo i bez przerwy, a im dłużej rozmyślał nad zaszczytem jakiego doznał, tym mocniej uderzał w tamburyn. Przesiedział tak parę godzin na kupce paszy, a chociaż, w muzyce tej nie było słów, ani melodii, sprawiała, mu rozkosz niewysłowioną.
Schwytane słonie szarpały powrozy, stękały i trąbiły od czasu do czasu, a z namiotu dolatywała piosenka matki, usypiającej młodszego brata. Była to bardzo stara śpiewka o wielkim bogu Sziwie, który ongiś przeznaczył każdemu ze stworzeń, co ma jeść. Początek tej prastarej pieśni brzmi mniej więcej tak:
Piosence tej towarzyszył mały Tumai żwawym bębnieniem, zwłaszcza przy końcu każdego wiersza (gdzie, bez względu na związek, zwykło się czynić pauzę przy śpiewie). Po pewnym czasie chłopiec uczuł znużenie i legł u stóp Kala Naga na sianie i zasnął.
Niebawem i słonie zaczęty kłaść się jeden za drugim, jak to zwykły czynić zawsze, a jeden tylko Czarny Wąż stał ciągle na samym końcu rzędu, chwiejąc się powoli, rytmicznie z jednej nogi na drugą. Kołysał się ciągle, a nastawiwszy uszu, chwytał ciche pogłosy nocnego życia puszczy.
Dochodziły stamtąd przedziwne szmery, a były tak zharmonizowane, iż tworzyły razem ów hymn zwany ciszą. Chrzęściły bambusy, przewijały się w gęstwie niewidzialne stworzenia, trzepotały skrzydłami budzące się nocą ptaki (budzą się one częściej, niż sądzą ludzie) i huczały dalekie wodospady.
Mały Tumai przebudził się pod promieniami księżyca wysoko stojącego na niebie, bo nie zasłaniał go teraz olbrzymi wygięty grzbiet słonia. Przeciągnął się na trzeszczącej pościeli i spojrzał. Kala Nag stał ciągle z nastawionymi wachlarzami wielkich uszu i czekał na coś. Nagle przycichło wszystko, jakby świat zaparł oddech, a w dali niezmiernej, niby ukłucie szpilki w oponę nocy, niedosłyszalne niemal, rozległo się zawołanie słonia.
Wszystkie zwierzęta zerwały się natychmiast na nogi, jakby zahuczał strzał karabinowy, a przebudzeni nagle mahutowie wzięli się niezwłocznie do wbijania pali za pomocą wielkich, drewnianych młotów, obawiali się bowiem, że słonie mogą je wyrwać z ziemi. Potem umacniali powrozy, zaciskali węzły, a po dłuższym dopiero czasie wrócił spokój.
Jedno ze schwytanych zwierząt wyrwało niemal całkiem pal, przeto Gruby Tumai użył do skrępowania go łańcucha, zdjętego z nogi Kala Naga, zaś jemu założył na kostkę powrósło skręcone z sitowia. Nim odszedł, przykazał Kala Nagowi, by pamiętał, że jest mocno przywiązany, ale mądry słoń tym razem nie odpowiedział zwykłym chrząkaniem, jak to czynił już setki razy w podobnych okolicznościach. Stał cicho, podniósłszy głowę i nastawiwszy uszy, wpatrywał się uważnie w zalane poświatą księżycową roztocze gór Garo.
— Uważaj tej nocy na niego, bo jest jakiś niespokojny! — powiedział jeszcze Gruby Tumai, wrócił do namiotu i legł spać.
Chłopiec miał właśnie zasnąć, gdy zbudził go trzask kruszącego się powrósła. Spojrzał i zobaczył, że Kala Nag oddala się szybko i cicho od pala, niby czarna chmura, sunąca nisko nad ziemią. Zerwał się, pobiegł za nim szybko i zaczął prosić z cicha:
— Zabierz mnie ze sobą, Kala Nagu... zabierz mnie!
Odwrócił się bez szelestu, postąpił krok ku chłopcu, objął trąbą, wsadził sobie na grzbiet i zanim jeszcze malec mógł się usadowić jak należy, zagłębił się w las.
W tej chwili doleciało od obozowiska gwałtowne trąbienie wszystkich słoni, ale Kala Nag, dążąc szybko naprzód, zostawił rychło poza sobą cały ten hałas. Słoń biegł rączo, rozpierając bokami wysoką trawę, niby okręt fale morza. Czasem musnęły go po grzbiecie gałęzie drzewa, czasem przewalił się po nim huragan śmigających, rozkołysanych bambusów. Prócz tego nic nie przerywało ciszy, a słoń wydawał się widziadłem, sunącym ku widmowym również górom Garo. Chociaż droga biegła prosto pod górę i, mimo że Tumai dostrzegał gwiazdy poprzez korony drzew, nie mógł w żaden sposób zdać sobie sprawy, gdzie się znajduje.
Kala Nag wydostał się wreszcie na wyniosłą przełęcz, a Tumai ujrzał pod sobą niezmierzoną płaszczyznę lasów. Ciągnęły się wokół, jak wzrokiem sięgnąć można było, a gdy się chłopiec wychylił, dostrzegł opodal pasmo gęstej mgły, sunące ponad łożyskiem niewidzialnej rzeki. Lasy owe żyły, wszędzie czuł Tumai owe tętna mnóstwa poruszających się istot. Wielki owocożerca nietoperz musnął go po twarzy skrzydłami, chrzęściły w gęstwie kolce jeżatki, a pośród pni rył ciepłą próchnicę odyniec, wietrząc i szukając trufli.
Kala Nag zaczął schodzić w dół po stromym upłazie, a gałęzie drzew zawarły się nad głową jeźdźca. Słoń biegł teraz szybko, walił w dół, niby toczące się z lawety działo, nogi jego dudniły z regularnością kół pociągu, a skóra chrzęściła we wszystkich fałdach.
Biegł, rozdzierając zarośla niby cienkie płótno, a młode pędy, odpychane, wracały, chłostając go po bokach. Czasem gałęzie i liany czepiały się jego kłów, zatrzymywały na chwilę, ale Kala Nag potrząsał mocno głową i torował sobie drogę. Mały Tumai przywarł teraz płasko do jego grzbietu, gdyż co chwila gałąź mogła go zmieść na ziemię. Była to sytuacja bardzo niemiła i żałował teraz mocno, że nie został w domu.
Grunt stawał się coraz to bardziej miękki, nogi słonia grzęzły w mule, a chłód dotkliwy przeniknął ciało malca. Po chwili posłyszał chlupot i dostrzegł bryzgi wody. Kala Nag przebywał rzekę w bród, posuwając się powoli, ostrożnie i próbując gruntu. Woda rozbijała się o nogi słonia, a pośród tego szmeru chłopiec pochwycił uchem inne jeszcze podobne odgłosy. Od gór dolatywało wyraźnie trąbienie, ryki i groźne chrapanie, a pośród mgły na rzece zamajaczyły cienie.
— Oo... — powiedział do siebie Tumai, poszczękując zębami — Lud słoni zbiera się tej nocy. Będzie zatem taniec!
Kala Nag wydostał się z wody, czyniąc dużo hałasu i świsnąwszy trąbą, by oczyścić jej przewód, zaczął kroczyć pod górę. Ale nie był już sam i nie potrzebował torować sobie drogi. Rzecz ta była już dokonana i poprzez usiłujące powstać trawy wił się szeroki gościniec, jakby dopiero co przeszło tędy paręset słoni.
Tumai rzucił za siebie spojrzenie i zobaczył olbrzymiego, dzikiego samca z groźnymi kłami i maleńkimi oczkami wieprza, połyskującymi jaskrawo. Przez moment patrzył, jak z trudem wydobywa się z grząskiego grantu, potem zawarły się gałęzie i dążyli znowu w górę pośród łoskotu łamanych konarów, ryku, trąbienia i świstu.
Kala Nag zatrzymał się wreszcie na szczycie góry pomiędzy dwoma drzewami. Takie same drzewa okalały wielką, nieregularną polanę kilkunastu morgów powierzchni, a cała ta przestrzeń pozbawiona była roślinności i twardo ubita jak podłoga. Pośrodku niej sterczało kilka uschłych, obnażonych z kory drzew, połyskujących w świetle białym, gładkim drewnem. Z górnych konarów zwieszały się liany i kielichy ich kwiatów jaśniały woskowo, sennie, ale poza tym, aż do muru lasu nie rosło nic, a wszędzie widniała owa płaska, twarda podłoga.
Kolor miała stalowosiny, a czerniły się na niej kontury kilkunastu słoni, jakby plamy z atramentu. Tumai patrzył z przerażeniem na wysuwające się nieprzerwanie z gąszczu postacie przybywających słoni i liczył, ile ich jest. Co prawda umiał liczyć tylko do dziesięciu, ale znaczył na palcach dziesiątki, niedługo jednak zabrakło mu palców i uczuł zawrót głowy. A spoza polany ciągle jeszcze dolatywał trzask gałęzi, łamanych przez torujące sobie drogę zwierzęta. Te, które stanęły na polanie, zachowywały się cicho i poruszały bezgłośnie jak widma.
Były tu samce dzikie, z białymi kłami i mnóstwem liści, gałązek, i szyszek w każdej fałdzie skóry i za uszami, były też opasłe, ciężkie samice z warchlakami o różowawej skórze, niedosięgającymi im do kolan i plączącymi się pod nogami matek. Tumai widział również młodziaki z małymi kłami, niezmiernie dumne z tej oznaki dojrzałości, dalej suche, kościste staruszki z twarzami okrytymi głębokimi zmarszczkami i trąbami przypominającymi suche konary drzew, a wreszcie stare buhaje, noszące na bokach i grzbietach głębokie, długie szramy, pamiątki dawnych, zaciętych bojów. Ciało ich oblepione było zeschłym błotem, pozostałem po kąpielach w bagniskach dżungli, a pośród nich widniał kolos ze złamanym kłem i wielką blizną na czole, będącą śladem pazurów tygrysa.
Łeb przy łbie stały słonie zwartym kołem wokół polany, niektóre spacerowały po niej parami, inne wreszcie chwiały się w miejscu. Tumai wiedział, że jest całkiem bezpieczny, póki będzie spokojnie leżał na grzbiecie Kala Naga, gdyż dziki słoń, nawet podczas straszliwych scen w keddach nie podniesie nigdy trąby, by zrzucić na ziemię człowieka, siedzącego na grzbiecie słonia oswojonego. Tym więcej nie groziło mu nic tej nocy, że słonie zupełnie zapomniały o ludziach. Raz tylko nastawiły uszu, posłyszawszy w lesie brzęk łańcucha, ale okazało się, że była to Pudmini, ulubienica Sahiba Petersena, przybyła ze szczątkami pęt u nogi. Szła wprost z głównego obozu, wyrwawszy pal i strzaskawszy go o jakąś skałę, a obok niej zauważył Tumai jakiegoś innego nieznanego słonia ze świeżymi śladami otarć od powrozów na piersiach i plecach, który widać wyrwał się również z któregoś obozowiska w górach. Kiedy nareszcie w lesie zapanowała cisza i gałęzie przestały trzeszczeć, Kala Nag ruszył naprzód, pochrząkując i chrapiąc, w sam środek tłumu, a inne słonie, uczyniwszy to samo, zaczęły pochrząkiwać i rozmawiać we własnym języku.
Z wysokości grzbietu Kala Naga, chłopiec widział mnóstwo rozrosłych barków, kiwających się uszu, wijących się trąb i połyskujących oczu. Słyszał również szczęk potrącających się przypadkiem kłów, tarcie się skór w ścisku i świst ogonów poruszających się szybko. Po pewnym czasie, księżyc ukrył się za chmurą i nastał mrok, ale owo regularne potrącanie, tarcie, chrząkanie i posuwanie się to w tył to naprzód nie ustawało ani na chwilę. Tumai wiedział, że Kala Nag otoczony jest wokół tłumem słoni i że żadna siła nie skłoni go do rozstania się z nimi, przeto zacisnął z desperacją zęby i leżał dalej spokojnie. Było mu gorzej i straszniej jeszcze niż w kedda, bo tam błyskały pochodnie i czuło się ludzkie istoty w pobliżu, tu zaś czuł się zupełnie osamotniony i słaby, toteż drgnął ze strachu, gdy raz jakaś trąba dotknęła przypadkiem jego kolana.
Nagle któryś ze słoni zatrąbił donośnie, a wszystkie inne zawtórowały chórem i przeraźliwe owe wrzaski trwały przez dobre pięć czy dziesięć sekund. Były tak potężne, że rosa spadła z liści i rozpryskiwała się na grzbietach zwierząt, a równocześnie wszczęło się jakieś dudnienie, zrazu ciche i zgoła dla Tumaja niezrozumiałe. Rosło ono i potężniało z każdą chwilą, a w tej chwili zaczął Kala Nag także podnosić na przemian przednie nogi i tłuc nimi w ziemię miarowo, jakby olbrzymimi stęporami.
Wszystkie słonie biły teraz nogami, a odgłos ten przypominał nieustanny grzmot, czy warkot bębnów, dobywający się z podziemnej pieczary.
Rosa opadała wciąż, aż jej zabrakło, a dudnienie trwało dalej i stało się tak potężne, że ziemia drżała. Tumai zatkał sobie palcami uszy, ale to nic nie pomogło, bo ciałem jego wstrząsało owo dudnienie okropne i nieustanne. Był w rozpaczy i zdawało mu się, że spadnie na ziemię. Nagle wydało mu się, że Kala Nag cofnął się o kilka kroków, to znów, że postąpił naprzód. Tupanie zmieniło się w chrzęst miażdżonych roślin, ale po chwili znowu przeszło w dudnienie o twardy grunt.
W pobliżu gdzieś skrzypnęło drzewo. Chłopiec wyciągnął rękę i namacał korę, ale
Uwagi (0)