Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖
Mauli, chłopiec wychowany przez wilki w dżungli i przyjęty do społeczności, musi niebawem opuścić dżunglę — jest już prawie dorosłym człowiekiem i musi wrócić do ludzi.
Zanim odejdzie, będzie musiał nie tylko pożegnać się z opiekunami, lecz także pokazać tym, którzy go nie akceptowali i chcieli zabić jako dziecko, swoją potęgę. W życiu Mauliego zajdą niebawem ogromne zmiany. Doświadczenie zdobyte w dżungli oraz nauki od zwierząt nie zostaną jednak tak szybko zapomniane.
Księga dżungli to najsłynniejsza powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1894 roku. Wielokrotnie ekranizowana, stała się jedną z najbardziej popularnych narracji, ma wiele odniesień w innych tekstach kultury. Rudyard Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor powieści młodzieżowych.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Po co się tym wszystkim zajmujesz! — mówił mu ojciec Łowca Morski — Masz tylko starać się, byś wyrósł na dzielną fokę, potem zaś na podobieństwo ojca będziesz miał własną rodzinę. Okaż się tak dzielnym jak ja zdobywcą miejsca, a nikt ci spokoju nie zamąci. Nie dalej jak za lat pięć będziesz już mógł staczać boje.
Nawet dobra, łagodna matka mówiła mu:
— Porzuć nadzieję zapobieżenia tym rzeziom, a idź się bawić, drogi Kotiku!
Kotik bawił się, brał udział w tańcu świetlnym, ale niepokój i pożądanie nie cichły w jego sercu.
Gdy jesień nadeszła, jeden z pierwszych i sam zupełnie ruszył w podróż, owładnięty jedną, wielką myślą. Postanowił nieodwołalnie odnaleźć w oceanie krowę morską, jeśli w ogóle istnieje, a przy jej pomocy dostać się do owej dalekiej, zacisznej wyspy z plażą dogodną dla fok, gdzie nie postała noga człowieka-mordercy. Wędrował sam jeden po wszystkich zakątkach w Pacyfiku od krańców północnych aż do południowych, zwiedził każdą zatokę, a płynął dzielnie, robiąc często po trzysta kilometrów na dobę.
Przygód miał takie mnóstwo, że opisać ich niepodobna. Kilka razy ledwo ujść zdołał przed potworną, cętkowaną hają, najgorszym rodzajem rekina oraz kuszą-młotem o potężnej głowie, poza tym zaś spotkał mnóstwo różnych włóczęgów i rabusiów, zarówno na powierzchni, jak i w głębi oceanu. Widział wszystko, ogromne, ciężkie, śliskie ryby i nakrapiane purpurowo ukwiały, przez całe wieki siedzące na jednym miejscu i niezmiernie dumne z tej nieruchomości. Widział, czego nikt może przed nim nie oglądał, ale nigdzie nie napotkał krowy morskiej, ani nie odnalazł samotnej, wolnej od człowieka, wyspy.
Bardzo często lądował u wybrzeży, staczających się ślicznym upłazem, pokrytych wyśmienitym piaskiem, jakby stworzonych dla fok. Niestety, zawsze dostrzegał kędyś w pobliżu dym ulatujący ze statków, gdzie wytapiano tran lub ładowano tłuszcz wielorybi i fiszbin, a Kotik wiedział dobrze, co to znaczy. Czasem dostrzegał na wyspach ślady fok, oraz oznaki, że żyły tu kiedyś i uległy przemocy człowieka, a Kotik ruszał dalej, nie tajne mu bowiem było, że gdzie byli raz ludzie, tam wrócą niezawodnie.
Pewien stary, wielkoskrzydły albatros powiedział mu, że położone daleko na południu wyspy Kerguelskie są zupełnie samotne i ciche i nadać się mogą do jego celu. Ruszył tam niezwłocznie, zaledwo jednak przybył, napotkał tyle szkaradnych raf i takie burze z błyskawicami i piorunami, że omal nie postradał życia. Przekonał się, że mimo złych warunków i tutaj żyły ongiś foki i wyginęły. To samo było zawsze na każdej wyspie czy wybrzeżu.
Limerszyn, od którego wiem to wszystko, powiedział mi, że Kotik spędził pięć lat na poszukiwaniach odpoczywając tylko co rok przez kilka miesięcy w rodzinnej Nowostoczny, gdzie za każdym zjawieniem się musiał znosić drwiny współtowarzyszów z powodu owych urojonych, bezpiecznych wysp. Zwiedził strasznie skwarne, niemal na samym równiku położone Wyspy Żółwie, gdzie mu groziło usmażenie żywcem, Wyspy Świętojerskie, Orkady, Wyspy Szmaragdowe, Słowicze, wyspy Gougha, Boureta i Crosetta, a nawet dotarł do jakiejś małej wysepki, daleko na południe od Przylądku Dobrej Nadziei położonej, ale wszędzie ludy morza opowiadały mu to samo. Żyły tu ongiś foki i uległy przemocy ludzkiej. Pewnego razu, po kilkuset kilometrowej podróży, wracając z wysp Gougha znalazł się u przylądku Corientes i spotkał tam gromadkę fok dotkniętych trądem. Od nich dowiedział się, że i tam zjawiają się ludzie.
Zrozpaczony opłynął przylądek i ruszył ku rodzinnej Nowostocznie. Płynął długo, aż pewnego dnia dotarł do małej, nieznanej zgoła, wysepki pokrytej drzewami i spotkał tam bardzo starą, zgrzybiałą już fokę, bliską śmierci. Kotik z wielką usłużnością nałapał jej ryb, a przy tym zwierzył się starowinie ze swych utrapień i marzeń.
— Udaję się teraz do Nowostoczni — zakończył zniechęcony — a jeśli mnie teraz wraz z innymi „gołowąsami” zaprowadzą do rzeźni, nie będę się bronił. Mam już dość życia!
Staruszka pomyślała i rzekła:
— Jestem ostatnią z wygasłego, prastarego rodu Masafuerów. Pamiętam, że w czasach dawnych, kiedy mordowano foki setkami tysięcy po wybrzeżach rodzinnych, krążyła tam legenda, czy proroctwo, iż od dalekiej Północy nadpłynie biała foka, która wywiedzie cały gatunek foczy z miejsca ucisku i zaprowadzi do Ziemi Obiecanej. Jestem zbyt stara i nie doczekam tego, ale ty jesteś młody, spróbuj tedy, spróbuj raz jeszcze!
Kotik nastroszył swe piękne już teraz wąsy i powiedział:
— Wszakże jestem jedyną istniejącą na ziemi białą foką i nikomu prócz mnie nie przyszło do głowy szukać Ziemi Obiecanej!
Rozmowa ta dodała mu odwagi. Gdy przybył do domu, matka prosiła go, by pojął żonę i osiadł na wybrzeżu, albowiem z „gołowąsa” wyrósł na wspaniałego mężczyznę z wielką, bujną, białą grzywą, okrywającą mu plecy, a co do odwagi i okazałości dorównywał ojcu.
Ale Kotik odrzekł:
— Zwolnijcie mnie na rok jeden jeszcze! Pamiętaj, droga mamo, o przysłowiu, że siódma fala dopiero najwyżej bije.
Zdarzyło się, że pewna samiczka również chciała do roku następnego odłożyć swe zaślubiny. Z nią przeto zaręczył się Kotik i przed wyruszeniem na wyprawę odtańczyli oboje wspaniały taniec świetlny na rozległych wybrzeżach Lukanonu.
Kotik udał się tym razem w kierunku zachodnim, a to z powodu wielkiej ilości płaszczyc, jakie tam napotkał. Kotik był rosły i potrzebował teraz najmniej sto funtów ryb dziennie, by sobie podjeść należycie. Polował długo i jadł, aż do zmęczenia, a potem rozciągnął się u wybrzeży wyspy Miedzianej i zasnął błogo kołysany falami. Znał brzegi, przeto spał spokojnie, aż około północy uczuł, że leży na miękkiej podściółce z alg i wodorostów, gdzie go woda zaniosła.
— Tej nocy silny mamy przypływ! — mruknął do siebie, przewrócił się na drugi bok, przeciągnął leniwie i rozwarł oczy.
Nagle podskoczył w górę z ogromnego zdziwienia. Oto ujrzał tuż koło siebie ogromne jakieś potwory, węszące po mieliźnie i szarpiące ogromne sploty wodorostów.
— Przysięgam na skały Magellana — zawołał — że pojęcia nie miałem, iż takie poczwary żyją w oceanie.
Stworzenia owe niepodobne były ani do koni, ani fok, lwów; czy niedźwiedzi morskich, nie przypominały też kształtami wieloryba, rekina, żadnej z ryb, mięczaków, czy skorupiaków. Nic podobnego nie widział dotąd Kotik w życiu. Długość ich wynosiła około trzydziestu stóp, nie miały dolnych płetw, ale coś w rodzaju łopaty, wyciętej jakby z grubej skóry, co miało być ogonem. Także głowy ich posiadały kształt dziwny. Gdy nie skubały alg, chwiały się cudacznie na tych ogonach i zanurzone w wodzie wybijały sobie wzajem tajemnicze jakieś pokłony, machając przy tym górnymi płetwami w sposób podobny, jak człowiek opasły porusza rękami.
— Hm... — krzyknął Kotik. — Jakżeż tam wiedzie się panom? Pomyślnych łowów! — dodał grzecznie.
Dziwne stwory odpowiedziały na to tylko ukłonami i machaniem płetw. Przypominały zupełnie ową znaną postać służącego, zwanego Froog-Footman, który na każde zapytanie kłania się tylko, nic zaś nie mówi. Kiedy znowu paść się zaczęły, Kotik zauważył z podziwem, że górna ich warga, przecięta pośrodku, rozchyla się szeroko i zagarnia do gęby całe snopy alg tak, że napychają się trawą, a potem przeżuwają ją powoli.
— Szkaradny to sposób odżywiania się! — rzekł Kotik, a twory owe zaczęły mu się znowu kłaniać, tak, że wpadł w złość.
— Widzę, że macie zbyt gibkie ogony, moi panowie, i zbyt ruchliwe płetwy! — zawołał — Kłaniacie się uroczo, ale przestańcież się raz popisywać, a powiedzcie jak was zwać!
Poruszyły kilka razy rozpołowionymi wargami, wybałuszyły nań olbrzymie, bezmyślne, szklane oczyska, ale nie rzekły nic.
— Nie widziałem dotąd stworzeń tak obrzydliwych i tak nieokrzesanych! — zawołał Kotik — To gorsze jeszcze o wiele od konia morskiego!
Nagle błysnęło mu w pamięci, co mówiła mewa-krasnolotka wówczas, kiedy to, będąc „gołowąsem”, przybył na Wyspę Morsów. Wrażenie było tak silne, że się przewrócił na wznak. Pojął, że ma przed sobą właśnie krowy morskie.
Zasypał je pytaniami we wszystkich językach ludów oceanu, których się wyuczył czasu dalekich podróży, a było ich wiele, podobnie, jak wielu języków używają ludzie. Ale dalej węszyły, zgarniały i przesuwały wodorosty i nie odpowiedziały nic, albowiem nie umieją wydawać głosu. Posiadają w górnej części kręgosłupa tylko sześć kręgów, miast siedmiu i ta okoliczność, zdaniem ogólnym, panującym w oceanie, sprawia, iż nie mogą rozmówić się nawet pomiędzy sobą. Ale mają za to w górnych płetwach stawy nadliczbowe, toteż potrafią wykonywać nimi mnóstwo przeróżnych ruchów na wszystkie strony i ruchy te tworzą kombinację znaków, przypominających sygnalizację, złożoną zapewne z jakichś konwencjonalnych liter alfabetu.
Gdy dzień nastał, Kotik był wściekły, a grzywa jeżyła mu się na karku. Spotkał krowy i nie mógł się z nimi porozumieć. Ładny rezultat. Ale po tysiącznych ukłonach krowy zdecydowały się wreszcie ruszyć gromadnie w kierunku północnym. Posuwały się powoli, ciągle stając i odbywając narady za pomocą ukłonów i machania płetwami, a Kotik podążył za nimi, mówiąc do siebie:
— Nie ulega kwestii, że stworzenia tak głupie i bezbronne dawno zostałyby wytępione, gdyby nie miały gdzieś bezpiecznego schronienia. Pewne jest także, że owo schronienie, zabezpieczające byt krowom morskim, musi być nieocenione dla nas fok, czyli psów morskich. Rad bym tylko, by się ruszały prędzej!
Podróż ta męczyła niesłychanie zręcznego Kotika, bo krowy nie posuwały się w ciągu dnia dalej niż o pięćdziesiąt kilometrów, zaś noc spędzały przy brzegach, śpiąc jak zabite. Opływał je z wszystkich stron, straszył, przynaglał, ale wszystkie te usiłowania nie zdały się na nic, nie przyśpieszając podróży ani trochę. Przeciwnie, im dalej się posuwały ku północy, tym częściej odbywały narady i tym dłużej się sobie kłaniały. Kotik ze złości omal nie odgryzł sobie wspaniałych wąsów, ale musiał czekać. Pewnego dnia zauważył, że kierują się biegiem cieplejszego prądu i okoliczność ta wzbudziła w nim pewne uznanie dla ich inteligencji.
Na koniec jednej nocy zanurzyły się niby wielkie tłumoki do warstw dolnych wody i po raz pierwszy od chwili spotkania zaczęły płynąć szybko. Kotik podążał za nimi uradowany wielce i zdumiony, że krowy morskie coś w ogóle umieją. Po niejakim czasie krowy okrążyły ogromną, sterczącą daleko w morze skałę, spuściły się jeszcze niżej i wpłynęły w szeroki podmorski tunel, otwierający swą paszczę u samego dna. Tunelem tym krowy płynęły bardzo długo, tak że Kotikowi zaczynało już braknąć powietrza w chwili, gdy tunel się skończył i krowy wydostały się na powierzchnię wody.
— Przysięgam na własną grzywę, że takiego nurka nie dałem jeszcze w życiu! — zawołał, parskając i sapiąc na otwartej przestrzeni po drugiej stronie skały — No, ale przynajmniej opłaciło mi się to.
Krowy morskie rozpierzchły się i zaczęły się paść, a Kotik objął upojonym spojrzeniem przecudne wybrzeże, jakie miał przed sobą. Całymi dziesiątkami kilometrów słały się tu lśniące, gładkie skały, jak gdyby umyślnie ułożone na legowiska dla fok. Poza nimi ciągnęły się przestrzenie piaszczyste o długim spadku, idealne pola igrzysk dla „gołowąsów”, w dali zaś biły na płyciznach fale, zapraszające wprost do tańca i płaszczyzny pokryte wysoką, gęstą trawą, w której tarzać się można było do woli. Ponad wszystko zaś Kotik wyczuł instynktownie, po samym tylko dotknięciu fali, w czym nie myli się żadne stworzenie morskie, że... nie postała tutaj dotąd stopa człowieka.
Zbadał dokładnie obfitość żywności i oczekiwania jego przeszły wszelkie granice. Potem pływał wzdłuż wybrzeża, liczył rozkoszne, piaszczyste wzgórza, nadające się doskonale do staczania w wodę i napawał się cudną, szafirową mgłą, przysłaniającą krajobraz cały. Od strony północnej broniły dostępu rafy morskie i straszliwe wiry oraz mielizny, tak że bliżej nad sześć kilometrów podjechać nie mógł najmniejszy nawet statek, a od lądu oddzielał wyspy wartki prąd wody, rozbijającej się na pianę o skały, pod którymi otwierała się paszcza tunelu.
— To druga Nowostoczna! — zawołał Kotik — Tylko dziesięć razy większa! Widzę, że krowy morskie nie są takie głupie, jak mniemałem. Gdyby nawet znaleźli się tutaj ludzie, nie zdołają przedrzeć się przez te urwiska, a od strony morza nie dojedzie żaden statek30. Jest to chyba jedyne na całym morzu pewne i bezpieczne miejsce.
Wspomniał pozostawioną w domu narzeczoną, ale nie ruszył z powrotem zanim nie zbadał dobrze całej okolicy, aby móc dać należytą odpowiedź na każde pytanie. Wreszcie zbadał jeszcze wylot tunelu, zaczerpnął głęboko powietrze, dał nura i popłynął w stronę ojczyzny.
Jedna tylko krowa morska mogła domyślić się, że zacisze takie istnieje. Znalazłszy się poza skałami, Kotik sam nie mógł dać wiary, że pływał dopiero co po tamtej stronie.
Przez całych dziesięć dni płynął żwawo, a gdy na koniec wylądował w pobliżu przylądku Lwa Morskiego, ujrzał czekającą nań z utęsknieniem młodą narzeczoną. Foczka z samej miny jego od razu poznała, że sprawy stoją dobrze i że nareszcie upragniona Ziemia Obiecana została odnaleziona.
Gdy jednak opowiedział o swym odkryciu, zarówno wszystkie „gołowąsy”, jak i własny ojciec wyśmiali go jednomyślnie, a jeden z rówieśników zawołał:
— Ładne nam prawisz bajki, Kotiku, ale my życie pojmujemy na serio. Walczyliśmy tu o miejsce, gdyś ty wałęsał się, nie wiadomo gdzie! Nie bądź przeto tak głupi, by sądzić, że powleczesz nas z sobą!
Słysząc te słowa, wszystkie foki wybuchnęły śmiechem, a młody zuchwalec kiwał urągliwie głową. Był on niezmiernie dumny, bo właśnie ożenił się tego lata.
— Nie miałem jak wy powodu walczyć o miejsce albowiem nie mam rodziny! — odparł Kotik — Znalazłem wam za to miejsce ogromne i bezpieczne, gdzie bić się o każdy cal ziemi nie potrzeba!
— Hm... jeśli nie uważasz za stosowne walczyć
Uwagi (0)