Darmowe ebooki » Powieść » Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:
Kala Nag poruszył się, tupiąc ciągle i Tumai znów stracił orientację tak, że nie wiedział, czy posuwa się w tył, w bok, czy naprzód. Słonie milczały teraz, raz tylko rozległ się równoczesny kwik dwu młodych słoniątek i w dalszym ciągu trwało to tępe, głuche tupanie. Trwało to około dwu godzin i biedny chłopak czuł ból w każdym członku, gdy nagle poznał z woni powietrza, że zbliża się świt.

Na niebie zabłysła żółta smuga, widna ponad szarozielonym grzbietem gór, a z pierwszym jej pojawieniem się tupanie ustało, jak gdyby świt był sygnałem zakończenia tanów. Zaledwie zdążył zebrać myśli i usiąść na grzbiecie, znikły słonie i Tumai zobaczył, że na polanie znajduje się tylko Kala Nag, Pudmini i ów nieznany słoń ze świeżymi pręgami od powrozów na piersiach i grzbiecie. Olbrzymy znikły cicho jak widma i niepodobna było zauważyć, w jakim odeszły kierunku.

Tumai rozejrzał się bystro. Wydało mu się, że polana była teraz większa niż z początku nocy. Pośrodku sterczało więcej drzew, a krzaki i trawa cofnięte zostały znacznie wstecz. Tumai zrozumiał teraz dopiero owo dudnienie. Słonie wydeptały szeroką przestrzeń, soczyste rośliny i trawa zmielone zostały na miazgę, ta miazga zmieniła się w błoto, a błoto stało się suchą, twardą podłogą.

— Kala Nagu! — zawołał Tumai, czując, że mu się zamykają powieki — Idź razem z Pudmini do obozu Sahiba Petersena, bo jestem tak zmęczony, że na pewno spadnę ci z grzbietu.

Obcy słoń spojrzał na odchodzących, sapnął z żalem, obrócił się i ruszył w inną stronę. Był on zapewne własnością któregoś z mniejszych królików i przebył co najmniej sto kilometrów drogi.

W dobre dwie godziny, gdy Sahib Petersen siedział przy śniadaniu, słonie, skrępowane na tę noc podwójnymi łańcuchami, zaczęły straszliwie trąbić, a jednocześnie wkroczyła do obozu Pudmini zabłocona, po uszy wraz z Kala Nagiem i półprzytomnym chłopcem na jego grzbiecie.

Tumai był siny na twarzy, a we włosach miał pełno liści, gałęzi i cierni. Zdołał jednak powitać Sahiba i krzyknąć:

— Widziałem taniec słoni! Widziałem taniec słoni... a teraz, już po mnie!

Kala Nag, wyczerpany zupełnie, położył się, a chłopak stoczył się z jego grzbietu i zemdlał.

Dzieci hinduskie są jednak bardzo odporne, przeto po dwu godzinach spoczynku, mały Tumai, leżąc w hamaku Sahiba, pokrzepiony szklanką gorącego mleka z odrobiną wódki i chininy, wsparty na własnym płaszczu wodza, zwiniętym w wałek, opowiadał swe przygody, a słuchali go z zajęciem starzy, doświadczeni, obrośli i pokiereszowani łowcy, patrząc nań jak na istotę z innego świata.

Tumai opowiadał, jak to czynią dzieci, urywanymi zdaniami, a dobiegłszy do końca przygód swych tej nocy, zakończył:

— A teraz na dowód, że nie skłamałem ni słowa, poślijcie ludzi! Niech zobaczą salę balową, wydeptaną przez słonie. Wiedzie do niej dużo śladów, bo aż zliczyć nie mogłem słoni, chociaż liczyłem na dziesiątki, a potem na dziesiątki dziesiątków. Rozszerzyły tę salę nogami tak, że rano była dużo większa niż w nocy. Widziałem to! Kala Nag wziął mnie z sobą! Toteż biednego Naga bardzo bolą nogi!

Tumai wyciągnął się potem w hamaku i zasnąwszy, spał aż do wieczora. A przez ten czas, idąc śladem słoni, Sahib Petersen i Maszua Appa przebyli kilkadziesiąt kilometrów po górach. Sahib już od lat osiemnastu łowił słonie, a przez ten czas raz tylko napotkał podobne miejsce. Maszua Appa, spojrzawszy raz jeden, poznał od razu, że jest to prawdziwa sala balowa, a dotknąwszy nogą udeptanej ziemi, rzekł:

— Chłopak mówił prawdę. Tej nocy tańczyły słonie. Naliczyłem przeszło siedemdziesiąt tropów przez samą tylko rzekę. Popatrz, Sahibie, tę korę na drzewie zdarł łańcuch nożny Pudmini. I ona tańczyła także!

Spojrzeli na siebie zdumieni, potem rozejrzeli się wokoło i dumali długo nad obyczajami słoni, równie niepojętymi dla brunatnych, jak i białych ludzi.

— Przez lat czterdzieści stąpam śladem słonia mego chlebodawcy, ale nie zdarzyło mi się usłyszeć, aby człowiek dorosły widział to, czego świadkiem był ten chłopak. Przysięgam na wszystko... zresztą nie ma co mówić... to coś niesłychanego!

Przed samą wieczerzą wrócili do obozu. Sahib Petersen jadał zawsze sam, ale czując, że się w obozie zbiera na uroczysty obchód, rozkazał wydać dodatkowo dwa barany i kilkadziesiąt sztuk drobiu, prócz tego zaś podwójne racje mąki, ryżu i soli.

Tymczasem Gruby Tumai przybył co prędzej z równiny w poszukiwaniu syna i słonia, a odnalazłszy obu, patrzył na nich z podziwem, graniczącym ze strachem.

Uroczystość odbyła się przy wielkich ogniskach obozowych, tuż obok stojących u słupów słoni, a bohaterem tej uroczystości był mały Tumai.

Podawali go sobie z rąk do rąk wysmukli, brunatni myśliwi i naganiacze, tropiciele, poskramiacze i przewodnicy, każdy znaczył mu czoło krwią świeżo ubitego cietrzewia i w ten sposób mały Tumai został pasowany na wolnego, wtajemniczonego we wszystko, myśliwego całej, ogromnej dżungli gór Garo.

Kiedy płomienie przygasły i od zarzewia węgli padła czerwona poświata na ciała zwierząt, wówczas Maszua Appa podniósł oburącz małego Tumaja ponad swoją głowę.

Był on naczelnikiem wszystkich łowców, panem wszystkich kedda, prawą ręką samego Sahiba Petersena, a przez lat czterdzieści stopa jego nie dotknęła bitego gościńca. Muszua Appa był tak wielki, że nie potrzebował innego miana, jak — Maszua Appa.

— Posłuchajcież mnie, bracia! — zawołał — Posłuchajcież mnie i wy stojący w szeregach! — dodał, zwracając się do słoni — Oto chłopiec ten od dziś nie będzie zwał się mały Tumai, ale Tumai, Przyjaciel Słoni, jak zwał się pradziad jego. On przez całą noc patrzył na to, czego dotąd nie widział nikt z ludzi, a stało się tak dlatego, ponieważ łaska ludu słoni i bogów dżungli go otacza. Zostanie on, zaiste, potężnym łowcą, większym nawet niźli ja, Maszua Appa. Bystre jego śledzenie wyśledzi każdy, zarówno świeży, jak i zatarty, powikłany trop, a w żadnej kedda nie poniesie szwanku. Choćby się rzucał najdzikszym samcom, chcąc je spętać, pod nogi i choćby się nawet potknął i upadł w największej ciżbie, żaden słoń go nie rozdepce, bo wszystkie go znają! Ajhaj! Słyszycie, czcigodni panowie, stojący w szeregach? — wołał, zwracając się do słoni — Oto chłopiec ten patrzył na wasz taniec, był w kryjówkach waszych i widział to, co zakryte jest dla oczu człowieczych. Uczcijcież go jak należy. Salaam Karo! Dzieci moje, pozdrówcie w języku własnym Tumaja, Przyjaciela Słoni! Gungo Pershad, ahaa! Hira Guj, Birszi Guj, Kutter Guj, ahaa! I ty, Pudmini, widziałaś go przy tańcu i ty ozdobo ludu słoni, Kala Nagu, ahaa! Pozdrówcie wszyscy razem Tumaja, Przyjaciela Słoni... Barrao!

Na to hasło wszystkie stojące w szeregu słonie podniosły w górę trąby i wydały ów grzmiący przeraźliwie okrzyk, owo trąbienie zbiorowe, jakie słyszy tylko sam wicekról Indii... Był to... salaamut keddy.

Dziś zabrzmiał on na cześć małego Tumaja, który widział to, czego nie był godzien przed nim żaden człowiek, który patrzył własnymi oczyma na taniec słoni przy księżycu, w samym sercu dżungli, na górach Garo.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Sziwa i konik polny Pieśń, którą matka Tumaja usypiała dziecko
Sziwa, ten który ziarnem ponapełniał kłosy, 
Ten, co wiatrami rządzi, ziemią i niebiosy, 
Każdemu dał stworzeniu rozkazy łaskawe, 
Co ma jeść, więc jedne mięso mają, inne trawę. 
Każde go słuchać musi, od muszki do króla, 
Bo włada szczęściem wszystkich — nędzą się rozczula. 
Sziwa jest światem, a świat Sziwą! 
Mahadeo! Mahadeo! 
Wielbłądom osty, wołom zaś paszę dał Sziwa, 
A karmiąc swe dzieci, matka nuci szczęśliwa. 
 
Bogaczów karmi żytem, prosem zaś nędzarzy, 
Świętych żebraków resztką, którą dać się zdarzy, 
Tygrysy mają bydło, sępy to, co padnie, 
Wilki kości, by każdy żywił się przykładnie 
I nikt, wielki czy mały, nie przymierał z głodu. 
Żona Sziwy, Parbati, z jakiegoś powodu, 
W błąd go wprowadzić zdradnie sobie umyśliła, 
Wzięła polnego świerszcza i na piersiach skryła. 
Sziwa jest światem, czyliż go oszukać da się? 
Mahadeo! Mahadeo! 
Trudno ukryć wielbłąda, byka trudna rada, 
Lecz jakże łatwo ukryć małego owada! 
Gdy Sziwa dał rozkazy, spytała go żona, 
Czy każda już istota świata nasycona? 
Tak! — powiedział, a w oczach miał uśmiech swawolny — 
Wszystko syte, a nawet ten skryty świerszcz polny! 
Parbati wstyd ogarnął wielki na te słowa, 
Puściła świerszcza, on zaś już się w trawę chowa, 
Szczypiąc pędy. Parbati hołd złożyła Sziwie, 
Widząc, jak jest potężny i rządzi szczęśliwie. 
 
Sziwa jest światem, a świat Sziwą! 
Mahadeo! Mahadeo! 
Wielbłądom osty, wołom zaś trawę dał Sziwa, 
A karmiąc swe dziecię, matka nuci szczęśliwa! 
 
W służbie królowej
W lewo, w prawo, 
Rześko, żwawo, 
Zawsze czujna, zawsze wraz, 
Młódź marsowa, 
Wciąż gotowa 
Do apelu w każdy czas! 
 

Lał deszcz od miesiąca, w potokach wody tonął obóz liczący trzydzieści tysięcy ludzi oraz tysiące wielbłądów, słoni, koni, wołów i mułów skoncentrowanych w Raval Pindi w celu odbycia przeglądu wojsk przez wicekróla Indii.

Do wicekróla przybył w odwiedziny emir Afganistanu wraz z ośmiuset konnymi gwardzistami swymi. Ani oni sami, ani konie ich nie widziały dotąd obozu ani lokomotywy, były to dzikusy skądś z głębi Azji przybyłe, zwłaszcza konie ich sprawiały dużo kłopotu. Każdej nocy można się było spodziewać, że cały tabun, przestraszywszy się byle czego, pozrywa uździenice, wpadnie na obóz, tratując wszystko po drodze i że spłoszone wielbłądy ruszą również na oślep, plącząc się w linach namiotów. Nie trudno sobie tedy wystawić, jaki nastrój panował pośród spragnionych snu ludzi, gdy nadchodził wieczór.

Namiot swój umieściłem z dala od wielbłądów, w miejscu, jak mi się zdawało, bezpiecznym, mimo to jednak pewnej nocy ktoś wsadził głowę przez otwór i wrzasnął przeraźliwie:

— Uciekaj! Spłoszyły się! Mój namiot przepadł!

Wiedziałem, co to znaczy, więc, wciągnąwszy co prędzej buty i narzuciwszy płaszcz gumowy, bez namysłu skoczyłem w pierwszą kałużę. Mały mój foksterier, Vixen, wysunął się za mną i w tejże chwili usłyszałem beczenie, chrząkanie i jęki, a także zobaczyłem, że namiot mój pochyla się i zatacza dziwne pląsy widmowe. Wielbłąd wyłamał drąg i zaplątał się w płótno i liny, a widok był taki, że mimo złości i lejącego deszczu, roześmiałem się na głos. Potem ruszyłem przed siebie, bo nie wiedziałem, ile wielbłądów biega po obozie, a nie było dobrze spotkać się w ciemności z hordą tych zwierząt.

Wydostałem się poza obóz i błądząc po omacku, potknąłem się o odwłok lawety armatniej, z czego wywnioskowałem, że znajduję się na miejscu, gdzie stacjonuje artyleria. Nie mając ochoty łazić po błocie przez resztę nocy, wyszukałem kilka sporych drążków i z nich oraz z mego płaszcza urządziłem coś w rodzaju namiotu. Potem wyciągnąłem się na lawecie i zacząłem rozmyślać, co się mogło stać i gdzie mógł się po drodze zgubić Vixen.

Właśnie sen zaczął mi kleić powieki, gdy nagle posłyszałem brzęk łańcuchów uprzęży i kłapiąc mokrymi uszami oraz wydając ryki, przebiegł tuż koło mnie jakiś muł. Był to muł z baterii dział górskich, słyszałem bowiem wyraźnie brzęczenie żelaznych kółek i łańcuszków, jakich mnóstwo bywa na kulbakach tych zwierząt. Działa górskie składają się z dwu części, które łączą się w chwili stosownej, a w ten sposób na grzbietach mułów można je wynieść wysoko, po stromych ścieżkach, na których tylko zmieścić się może kopyto tego zręcznego bardzo zwierzęcia. W kraju górzystym działa te oddają wielkie przysługi.

Za mułem nadbiegł wielbłąd, długie jego nogi gięły się niezdarnie i ślizgały po błocie, przy tym kręcił na wszystkie strony głową, niby zabłąkana i przestraszona kura. Nauczyłem się od dawna języka zwierząt, nie tylko dzikich, ale i obozowych, przeto mogłem doskonale rozumieć, co mówią.

Był to widocznie ten sam wielbłąd, który obalił mój namiot, gdyż zawołał do muła:

— Co czynić? Dokąd uciekać? Wiodłem bój z jakąś białą, wiotką istotą, która wzięła kij i wymaściła mnie porządnie po głowie i grzbiecie. Co czynić dalej?

Ucieszyłem się, słysząc, jak został ukarany przez drąg namiotu, zaś muł odpowiedział:

— Więc to ty i twoi krewniacy narobiliście tyle zamieszania w obozie? Czekajcież, oćwiczą was, gdy tylko się rozwidni. Tymczasem pozwól, że ci dam małą zaliczkę.

To rzekłszy, wierzgnął dwa razy, aż zabrzęczała uprząż i zadudnił wielki brzuch wielbłąda niby bęben.

— Odejdzie ci ochota wpadać po raz drugi na baterię mułów z okrzykiem: Uciekajcie! Strach... uciekajcie! Kładź mi się zaraz i przestań kręcić swą głupią głową.

Zwyczajem swoim wielbłąd zgiął się w kształt trójkąta, jęknął i legł w błocie, a w tejże samej chwili rozległ się tętent kopyt, nadbiegł równym, wojskowym kłusem koń kawaleryjski, przeskoczył lawetę i osadził się tuż obok muła.

— Trudno wytrzymać! — parsknął ze złością — Wielbłądy wpadły znów między nas, trzeci raz w tym tygodniu! Jakże ma stanąć na wysokości swego zadania koń, gdy mu się nie dadzą wyspać? Któż tu jest?

— Jestem mułem od spodniej części działa, numer drugi, pierwszej baterii górskiej! — odparł — A tu obok leży jeden z awanturników, którzy i mnie też zbudzili ze snu. Któż ty jesteś?

— Koń Dicka Cunliffa, numer piętnasty, batalionu E, dziewiątego pułku ułanów... Posuń no się trochę!

— O, przepraszam bardzo! — odparł muł — Ciemno, choć oko wykol. Nieznośne są te wielbłądy, toteż opuściłem obóz, by tutaj bodaj znaleźć trochę spokoju.

— Łaskawi panowie — ozwał się pokornie wielbłąd — jakieś okropne sny trapiły mnie, a widać także mych braci, tej nocy, tak że przestraszyłyśmy się bardzo. Jestem zwyczajnym wielbłądem jucznym 39

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Księga dżungli - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz