Darmowe ebooki » Powieść » Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 51
Idź do strony:
interesu na cenie znaczka. Ale pytam cię jeszcze raz, jakiż to z ciebie biały człowiek?

— O tym będzie mowa w liście do Mahbuba Alego, handlarza koni w Seraju Kaszmirskim, w Lahorze. Jest to mój przyjaciel.

— Dziw za dziwem! — mruczał przepisywacz, zanurzając pióro trzcinowe w kałamarzu. — Czy pisać po hindusku?

— A ino! Więc do Mahbuba Ali. Zaczynaj! Aż do Umballi jechałem ze starym koleją. W Umballi zaniosłem wiadomość o rodowodzie gniadej kobyły.

Po tym, co widział w ogrodzie, nie miał zamiaru pisać o białych ogierach.

— Trochę wolniej... Co ta gniada klacz ma wspólnego... Zatem to Mahbub Ali, ów wielki handlarz?

— Któż, jak nie on? Byłem u niego w służbie. Nabierz więcej atramentu. Dalej. Zrobiłem tak, jak nakazano. Potem pieszo ruszyliśmy w stronę Benares, ale na trzeci dzień spotkaliśmy pewien pułk. Czy już napisane?

— Tak, pulton — mruknął pisarz, cały zamieniony w słuch.

— Wszedłem do ich obozu i złapano mnie, a dzięki czarom, które, jak wiesz, noszę na szyi, stwierdzono, że jestem synem jakiegoś człowieka z tego pułku, zgodnie z przepowiednią o Czerwonym Byku, która, jak ci wiadomo, była przedmiotem częstych plotek na naszym placu targowym.

Kim zaczekał przez chwilę, by ten pocisk mógł się pogrążyć w sercu przepisywacza, po czym odchrząknął i znów podjął:

— Pewien kapłan przebrał mnie i dał mi nowe imię. Jeden kapłan natomiast był bardzo głupi. Ubranie jest bardzo ciężkie, lecz jestem sahibem, a w sercu mi też ciężko... Wysyłają mnie do szkoły i biją mnie. Nie podoba mi się tutejsze powietrze i woda. Przybądź więc, Mahbubie Ali, i pomóż mi albo przyślij mi trochę grosza, bo nie stać mnie na to, by zapłacić skrybentowi, który to pisze.

— „Który to pisze”. Moja to wina, żem się dał wziąć na kawał. Jesteś chytry jak Husain Bux, który podrabiał bilety Izby Skarbowej w Nucklao. Ale cóż to za opowieść! Czy aby tylko jest prawdziwa?

— Na nic się nie zda okłamywać Mahbuba Alego. Lepiej pomóc jego przyjaciołom, pożyczając im znaczek. Gdy pieniądze nadejdą, to ci zapłacę.

Przepisywacz chrząknął z niedowierzaniem, ale wyjął znaczek z pulpitu, zapieczętował list, wręczył go Kimowi i oddalił się. Nazwisko Mahbuba Alego znaczyło niemało w Umballi.

— Oto sposób zdobycia sobie zasługi u bogów — krzyknął Kim za nim.

— Zapłać mi w dwójnasób, skoro przyjdą pieniądze! — odkrzyknął pisarz poza siebie.

— Coście wy sobie tam przyświadczali z tym... Murzynem? — ozwał się dobosz, gdy Kim wrócił na werandę. — Przyglądałem się wam.

— Tak sobie z nim tylko rozmawiałem.

— Czy umiesz mówić po murzyńsku?

— Nie-e! Nie-e! Tylko trochę gadam. Co będziemy teraz robić?

— Za pół minuty zatrąbią na obiad. Mój Bo-o-że! Wolałbym pójść na front z pułkiem. To okropna nuda nic nie robić, tylko wciąż chodzić do budy. Czy i tobie to nie obrzydło?

— O, i jak jeszcze!

— Uciekłbym na cztery wiatry, gdybym wiedział, dokąd się udać, ale jak to ludzie pedają95, w tych przeklętych Indiach wszędy jesteś ino więźniem. Nie możesz drapnąć, żeby cię nie capnęli i nie odstawili z powrotem.

— Czy byłeś w Be... w Anglii?

— Juści! Dopiero w czasie ostatniego werbunku wyjechałem stamtąd z matką! Ma się rozumieć, że byłem w Anglii. Jaki z ciebie głupi łapserdak! Czyś się wychował w zlewie? Co?

— O, tak. Opowiedz mi coś o Anglii. Stamtąd pochodził mój ojciec!

Prawdę mówiąc, Kim (choć tego nie wyjawiał) nie wierzył ani słowu z tego, co doboszyk opowiadał o przedmieściach Liverpoolu, które były mu całą Anglią. Na tej rozmowie upłynęło sporo uciążliwego czasu aż do obiadu, a raczej wielce obrzydliwego jadła, które podano chłopcom i kilku inwalidom w rogu jednej z izb koszarowych. Gdyby nie napisanie listu do Mahbuba Ali, Kim czułby się niemal zgnębiony. Był przyzwyczajony do obojętności ze strony krajowców, ale to zupełne osamotnienie pośród białych było dlań udręką, Ucieszył się więc, gdy po południu jakiś sążnisty żołnierz zaprowadził go do ojca Wiktora, który mieszkał w innym gmachu za drugim dziedzińcem koszarowym pełnym kurzu. Ksiądz zajęty był odczytywaniem listu napisanego po angielsku szkarłatnym atramentem. Na wchodzącego Kima spojrzał z jeszcze większym zaciekawieniem niż kiedykolwiek.

— Jakże ci się tu podoba dotychczas, mój synu? Nie nadzwyczajnie, hę? Musi to być trudno... trudno takiemu dzikiemu rumakowi. No, a teraz słuchaj. Otrzymałem przedziwny list od twego przyjaciela.

— Gdzież on jest? Czy dobrze mu się powodzi? Jeżeli on wie, jak pisać do mnie listy, to wszystko w porządku.

— Więc ty go lubisz?

— A pewnie, że go lubię! On mnie lubi.

— Wygląda na to, przynajmniej, jeśli sądzić z pozorów. Czy on umie pisać po angielsku? Hę?

— O, nie! Nic o tym nie wiem... ale chyba on znalazł pisarza, który umie dobrze pisać po angielsku, i tak napisał. Myślę, żeście mnie zrozumieli?

— Wszystko za tym przemawia. Czy wiesz cokolwiek o jego sprawach pieniężnych?

Twarz Kima wskazywała, że nie wiedział.

— Skądże by znowu?

— O to się właśnie pytam. A teraz posłuchaj, czy zdołasz tu powiązać całość. Wstęp opuścimy... List ten pisany z gościńca Jagadhir... W głębokiej zadumie siedzę przy drodze, ufając, że wasza wielebność zaszczyci swym uznaniem obecne postanowienie, które w imię Boga Wszechmogącego polecam waszej wielebności wypełnić. Wykształcenie jest tym większym błogosławieństwem, im jest lepsze. Inaczej na nic się nie zda na ziemi. Doprawdy, staruszek tym razem ugodził w sedno rzeczy! Jeżeli wasza wielebność raczy dać memu chłopcu najlepsze wykształcenie Ksawerego (przypuszczam, że miało być: u św. Ksawerego in partibus), stosownie do warunków naszej rozmowy w waszym namiocie dnia 15 bm. (tu zupełnie jakby styl urzędowy!), tedy niech Bóg Wszechmogący błogosławi poczynaniom waszej wielebności aż do trzeciego i czwartego pokolenia i (posłuchaj no teraz!) proszę zaufać pokornemu słudze waszej wielebności, że będzie rok rocznie wysyłał per hoondie96 trzysta rupii jako opłatę wystarczającą na kosztowne kształcenie u św. Ksawerego w Lucknow i proszę dać trochę czasu na wyprawienie tego per hoondie w każdą okolicę Indii, jaką wskaże adres waszej wielebności. Ten sługa waszej wielebności obecnie nie ma miejsca, gdzie by mógł skłonić swą głowę, ale odjeżdża pociągiem do Benares z powodu prześladowania ze strony starej niewiasty, co tyle gada, nie chcąc przebywać w Saharunpore i być używanym do żadnych spraw domowych. Cóż u licha wszystko to znaczy?

— Ja sądzę, że ona od niego żądała, ażeby być puro, jej kapłanem, w Saharunpore. On nie chciał tego uczynić ze względu na swą rzekę. Ona umiała mleć gębą!

— Więc dla ciebie to jasne, hę? Dla mnie to rzecz zgoła niezwykła. Przeto udaje się do Benares, gdzie znajdzie adres i wyśle rupie dla chłopca, który jest mu oczkiem w głowie; na miłość Boga Wszechmogącego proszę dopełnić tego wykształcenia, a zanoszący prośbę niniejszą będzie zawsze modlił się za was pokornie, jak nakazuje obowiązek wdzięczności. Co powyższe, napisał Sobrao Satai, niedoszły student uniwersytetu Allahabad, imieniem97 czcigodnego lamy Teshoo, kapłana z Such-zen i poszukiwacza pewnej rzeki; adresować: Benares, zwierzchność świątyni Tirthankerów, p. g. Dnia... po południu. Proszę zapamiętać, że chłopak jest oczkiem w głowie, a rupie będą wysyłane per hoondie po trzysta na rok. Na miłość Boga Wszechmogącego. A teraz niech no mi kto powie, czy to majaczenia obłąkanego, czy też propozycja kupiecka? Pytam się ciebie, bo mnie tu już zabrakło konceptu.

— Jeżeli mówi, że będzie mi dawał trzysta rupii rocznie, to będzie je dawał.

— Ach! Więc tak się na to zapatrujesz?

— Naturalnie! Jeżeli on tak mówi!...

Ksiądz zaczął pogwizdywać, a potem zwrócił się do Kima, jak do równego sobie:

— Ja temu nie wierzę... ale zobaczymy. Dzisiaj masz odjechać do sierocińca wojskowego w Sanawar, gdzie pułk będzie cię utrzymywał, póki nie dorośniesz, byś mógł zaciągnąć się do pułku. Będą cię tam wychowywali w duchu kościoła anglikańskiego, to sprawka Bennetta. Z drugiej strony, jeślibyś poszedł do zakładu pod wezwaniem św. Ksawerego, otrzymałbyś lepsze wykształcenie i... i mógłbyś być człowiekiem religijnym. Czy widzisz moje trudne położenie?

Kim nic nie widział, prócz obrazu lamy jadącego na południe i niemającego nikogo, kto by dlań zbierał jałmużnę.

— Tak, jakby to niemal każdy uczynił na moim miejscu, mam zamiar nieco zaczekać. Jeżeli twój przyjaciel przyśle ci pieniądze z Benares... precz, moce ciemności! Skąd taki dziad wytrzaśnie trzysta rupii?... Pojedziemy do Lucknow i zapłacę za twoje utrzymanie, boć nie mogę tknąć pieniędzy składkowych, skoro zamierzam zrobić z ciebie katolika. Jeżeli nie przyśle, to pójdziesz do sierocińca wojskowego na koszt pułku. Dam mu trzy dni czasu, choć wcale w to nie wierzę... Nawet później, gdyby zalegał z opłatą... ale to już nie do mnie należy. Możemy, dzięki Bogu, tylko jeden krok stawiać naraz. A tu oni wysłali Bennetta na front, a mnie zostawili na tyłach. Niech się wiele nie spodziewa!

— O, tak! — rzekł Kim w roztargnieniu. Ksiądz pochylił się.

— Oddałbym miesięczną gażę, byle zbadać, co się tam dzieje w twojej okrągłej łepetynce.

— Nic tam nie ma! — odparł Kim i poskrobał się w nią. Głowił się nad tym, czy Mahbub Ali przyśle mu choćby całą rupię. Wtedy mógłby zapłacić przepisywaczowi i kropnąć listy do lamy w Benares. Może Mahbub Ali odwiedzi go za najbliższą bytnością, w przejeździe z końmi na południe. Musiał on wiedzieć niechybnie, że list, doręczony przez Kima oficerowi w Umballi, wywołał wielką wojnę, o której tak głośno rozprawiali ludzie dorośli i chłopcy za stołem w koszarach. Lecz jeżeli Mahbub Ali nic nie wiedział, byłoby bardzo niebezpiecznie mówić mu o tym. Mahbub Ali był srogi dla chłopców, którzy wiedzieli za wiele lub mniemali, że wiele wiedzą.

— No dobrze, zanim otrzymam dalsze nowiny — wyrwał go z marzeń głos ojca Wiktora — możesz sobie biegać i bawić się z innymi chłopcami. Coś niecoś tu cię nauczą... ale zdaje mi się, że ci się to nie będzie podobało.

Dzień dowlókł się z wolna do końca. Gdy Kim zabierał się do spania, dawano mu wskazówki, jak ma składać ubranie i ustawiać buty; inni chłopcy natrząsali się z niego. O świcie obudziły go sygnały trąb; po śniadaniu złapał go nauczyciel, wetknął mu pod nos stronicę z bezsensownymi gryzmołami, nadawał im zgoła niedorzeczne nazwy i tłukł go bez powodu. Kim myślał zatruć go za pomocą opium pożyczonego od zamiatacza koszarowego, ale przyszło mu na myśl, że ponieważ wszyscy jadali przy jednym stole na widoku publicznym (to szczególnie oburzało Kima, który wolał podczas jedzenia odwracać się do całego świata plecami), więc przedsięwzięcie było niebezpieczne. Potem czynił zabiegi, by uciec do wsi, gdzie kapłan usiłował uśpić lamę, wsi, gdzie żył stary wojak. Lecz dalekowidzące straże za każdym wyjściem zawracały z drogi małą szkarłatną figurkę. Spodnie i kurtka krępowały mu zarówno ciało, jak duszę, więc porzucił ten projekt i wschodnim obyczajem jął oczekiwać czasu i sposobności. Trzy dni katuszy zbiegły mu w rozległych, pustych izbach, odbrzmiewających pogłosem. Po południu przechadzał się pod nadzorem doboszyka, a z ust swego towarzysza słyszał zawsze tylko parę błahych słów, które, zdaje się, stanowiły dwie trzecie przekleństw białego człowieka. Kim znał je wszystkie i dawno miał je w pogardzie. Ów chłopak (rzecz całkiem zrozumiała) odwzajemniał się biciem za to milczenie i brak zainteresowania; nie interesował się żadnym ze sklepów w rejonie, a wszystkich krajowców nazywał „Murzynami”. Za to służący i zamiatacze rzucali mu w oczy ohydne przezwiska, a on, zmylony ich pełną szacunku postawą, nie domyślał się niczego; to przynajmniej nieco wynagradzało Kimowi otrzymane razy.

Na czwarty dzień rano owego dobosza dosięgła kara. Poszli razem w stronę umbalskiego toru wyścigowego. Dobosz wrócił sam, zapłakany, przynosząc wieść, że młody O’Hara, któremu on nie wyrządził nigdy nic złego, przywołał jakiegoś czerwonobrodego „Murzyna” jadącego wierzchem; ów Murzyn wrzepił mu kilka wnyków jakimś dziwnie lgnącym do ciała harapem, porwał młodego O’Harę i uniósł go w pełnym galopie. Wieści te doszły wnet do ojca Wiktora, któremu jeszcze bardziej się wyciągnęła i tak już długa warga dolna. Był i bez tego dostatecznie zaskoczony listem ze świątyni Tirthankerów w Benares, zawierającym własnoręczny czek bankiera-krajowca na 300 rupii z przedziwną modlitwą do „Boga Wszechmogącego”. Lama byłby jeszcze bardziej zafrasowany niż ksiądz, gdyby wiedział, jak pismak uliczny przetłumaczył jego zwrot: „zdobywanie zasług”.

— Precz, moce ciemności! — burknął ojciec Wiktor mnąc kwit. — A on w sam raz czmychnął z jednym z dawnych swych przyjaciół! Nie wiem, czy większą będzie mi ulgą, gdy go odzyskam, czy też, gdy go utracę. Nie mogę go zrozumieć. Czart nadał... tak, to jego mam na myśli... skądże żebrak uliczny mógł wytrzasnąć pieniądze na kształcenie białych chłopców?...

O trzy mile stąd, na umbalskim torze wyścigowym, Mahbub Ali, trzymając za wodze szpaka-ogiera kabulskicgo, a Kima mając przed sobą, przemawiał:

— Ale, mały Przyjacielu całego świata, trzeba mieć na uwadze mój honor i dobrą opinię. Wszyscy sahibowie oficerowie we wszystkich pułkach, także i cała Umballa, znają Mahbuba Alego. Widziano, żem cię porwał i złoił skórę temu chłopakowi. A teraz widać nas z daleka na tej równinie. Jakże mogę cię zabrać hen z sobą lub usprawiedliwić się z twego zniknięcia, jeżeli puszczę cię na ziemię i pozwolę ci uciec kędyś w pole? Wtrącono by mnie do więzienia. Bądź cierpliwy! Zawsze, co sahib, to sahib. Jak dorośniesz... kto wie... może będziesz wdzięczny Mahbubowi Ali.

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz