Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
Było tak, jak się domyślał. Sahibowie modlili się do swego bóstwa; albowiem na środku stołu kasynowego — jako jedyna ozdoba tegoż, gdy wojsko znajdowało się w podchodzie — stał złoty byk, stanowiący ongi część zdobyczy z pałacu letniego w Pekinie... czerwono-złoty byk z opuszczonym łbem, hasający po polu irlandzkiej zieleni. Sahibowie wyciągali ku niemu szklanki, pokrzykując głośno w bezładnym gwarze.
Otóż wielebny Artur Bennett zawsze odchodził od stołu po tym toaście, a ponieważ marsz dał mu się tęgo we znaki, ruchy jego stały się gwałtowniejsze, niż po inne czasy. Kim, podniósłszy nieznacznie głowę, jeszcze wlepiał oczy w swe godło, gdy ni stąd ni zowąd pastor przydeptał mu prawą łopatkę. Kim umknął pod naciskiem obcasa, a staczając się w bok, obalił kapelana, który jako człek zawsze energiczny chwycił go za grdykę i omal nie zdusił na śmierć. Wówczas Kim z rozpaczy kopnął go w brzuch. Imć Bennett stęknął i zwinął się w kłęby, niemniej jednak, nie rozwierając garści, wydostał się znów na wierzch i w milczeniu zaciągnął Kima do własnego namiotu. Maverickowie są niepoprawnymi kawalarzami, więc Anglikowi przyszło na myśl, że najlepiej będzie, jeżeli zachowa milczenie, póki nie dojdzie do ostatecznych wyników śledztwa.
— Ha! To chłopiec! — ozwał się, przyciągnąwszy swą zdobycz pod światło latarni zatkniętej na kołku namiotu, a potem wytarmosiwszy surowo nieboraka, huknął: — Coś tam robił? Jesteś złodziejem! Choor! Mallum? (rozumiesz?)
Jego znajomość hindostańczyzny była wielce skąpa, przeto zmiętoszony i skwaszony Kim zamierzał wytrwać w narzuconej mu roli. Nabrawszy tchu, zmyślał na poczekaniu cudownie prawdopodobną bujdę o swym pokrewieństwie z jednym z kuchcików oficerskich, a jednocześnie zerknął nieznacznie pod lewą pachę kapelana. Nadeszła sposobność... chłopiec dunął w stronę drzwi, lecz długie ramię znienacka wysunęło się ku niemu i capnęło go za kark, rozrywając tasiemkę amuletu i przyciągając amulet.
— Proszę mi to oddać! O, proszę oddać! Czy się nie zgubiło? Proszę oddać mi papiery.
Słowa te wypowiedziane były po angielsku — szczebiotliwą, wypiłowaną angielszczyzną jaką spotyka się u krajowców. Kapelan odskoczył.
— Szkaplerz — rzekł, otwierając dłoń. — Nie, jakieś gusła pogańskie. Co... co? Ty mówisz po angielsku? Chłopcy dostają w skórę za kradzież... czy wiesz o tym?
— Ja nie... ja nie kradłem... — Kim wił się kurczowo jak jamnik na widok podniesionego kija. — O, proszę mi to oddać. To mój przedmiot czarnoksięski. Nie kradnij mi pan tego.
Kapelan nie zważał na to bynajmniej, ale podszedłszy ku drzwiom namiotu zawołał na kogoś głośno. Zjawił się człek dobrej tuszy, starannie wygolony.
— Chciałbym się ciebie poradzić, ojcze Wiktorze — rzekł Bennett. — Zdybałem tego basałyka w ciemności koło namiotu oficerskiego. W powszednim wypadku przetrzepałbym mu skórę i wygnał na cztery wiatry, bo uważam go za złodziejaszka. Ale on, zdaje się, włada angielszczyzną i przywiązuje wielką wagę do jakowychś uroków, które nosił na szyi. Sądzę, że może będziesz łaskaw mi w tym dopomóc.
W przekonaniu Bennetta pomiędzy nim a rzymskokatolickim kapelanem wojska irlandzkiego leżała nieprzebyta przepaść; atoli, rzecz znamienna, ilekroć kościół anglikański miał do czynienia z zagadnieniem ziemskim, odwoływał się niechybnie do pomocy kościoła rzymskiego. Urzędową niechęć Bennetta do katolicyzmu i jego obrządków równoważył jedynie osobisty szacunek dla ojca Wiktora.
— Więc to złodziej mówiący po angielsku? Obejrzymy te jego czarnoksięstwa. Nie, to nie jest szkaplerz Bennecie — i wyciągnął rękę.
— Ale czy wolno nam to otworzyć? Tęga chłosta...
— Ja nie kradłem — zaprzeczył Kim. — Pan ponabijał mi guzy na całym ciele. Proszę mi oddać mój przedmiot czarodziejski, a pójdę sobie precz.
— Nie tak prędko; najpierw zbadamy ten przedmiot — ozwał się ojciec Wiktor, spokojnie rozwijając pergaminowy ne varietur śp. Kimbala O’Hary, jego zwolnienie czynnej służby i metrykę chrztu Kima. Na metryce O’Hara, mając niejasną świadomość, że czyni Bóg wie co dla swego syna, nagryzmolił wielokrotnie; Dbajcie o chłopca. Proszę, dbajcie o chłopca... i podpisał się w całej rozciągłości swym nazwiskiem i cyfrą pułku.
— Precz, moce ciemności! — ozwał się ojciec Wiktor, podając wszystko imć Bennettowi. — Czy pan wiesz, co to takiego?
— Tak — rzekł Kim. — To wszystko moje, a chcę już odejść.
— Zgoła nic nie rozumiem — rzekł imć Bennett. — On to pewno przyniósł umyślnie. Może to jakiś żebracki fortel.
— Nie widziałem zatem nigdy żebraka, który by mniej pragnął pozostać w towarzystwie swych bliźnich. Tu coś zakrawa na jakąś wesołą mistyfikację. Czy pan wierzysz w Opatrzność, Bennecie?
— No chyba!
— Dobrze, a ja wierzę w cuda, co wychodzi na jedno i to samo. Moce piekielne! Kimball O’Hara! I jego syn!... Ale przecie ten chłopak to krajowiec, a ja sam na własne oczy widziałem, jak Kim żenił się z Annie Shott! Od jak dawna masz, chłopcze, te szpargały?
— Jeszcze od czasu, gdym był małym pędrakiem.
Ojciec Wiktor postąpił prędko parę kroków w przód i rozpiął Kimowi ubranie na piersiach.
— Widzisz pan, Bennecie, on nie bardzo jest smagły. Jak ci na imię?
— Kim.
— Czyli Kimball?
— Być może. Czy pozwolicie mi odejść?
— I jak jeszcze?
— Nazywają mnie Kim Rishti-ke, to znaczy: Kim z Rishti.
— Co znaczy to Rishti?
— Aj-riszti... to był pułk... mego ojca...
— Irlandzki!84 aha, rozumiem!
— Taak! Właśnie tak opowiadał mi tato... Mój ojciec jeszcze wtedy żył.
— Gdzie żył?
— Żył. Oczywiście umarł... zszedł ze świata.
— Och!... Czy masz zwyczaj zawsze odpowiadać tak zwięźle?
Tu w rozmowę wmieszał się Bennett.
— Możem skrzywdził tego chłopca. To z pewnością jest biały, chociaż widocznie zdziczało niebożątko. Zdaje mi się, żem go trochę potłukł. Sądzę, że trochę spirytusu nie...
— Daj mu więc szklankę kseresu85 i pozwól mu się wyciągnąć na łóżku polowym. No, Kimie — ciągnął ojciec Wiktor — teraz już nikt nie myśli ci dokuczać. Wypij to i opowiedz nam o sobie. Wyznaj szczerą prawdę, jeżeli ci nic nie stoi na przeszkodzie.
Kim zakaszlał, odstawiając wypróżnioną szklankę, i zamyślił się. Sytuacja zdawała się wymagać ostrożności — i głowy na karku. Mali chłopcy, którzy baraszkują koło obozowisk, bywają zazwyczaj wydalani po uprzedniej chłoście. Ale on nie otrzymał batów — widocznie amulet działa na jego korzyść i wszystko tak wyglądało, jak gdyby horoskop w Umballi i kilka słów, jakie zdołał zapamiętać z mamrotań swego ojca, sprawdzały się w sposób przecudowny. Gdyby tak nie było, to czemuż by tłusty padre (ksiądz) był tak wzruszony, a ten drugi, chudy, dawał mu szklankę żółtego, rozgrzewającego wina?
— Mój ojciec zmarł w mieście Lahorze, kiedym był jeszcze maleńki. Kobieta, co miała sklep, kabarri (graciarnię) koło miejsca postoju dorożek... — zaczął Kim na chybił trafił, nie mając jeszcze pewności, o ile prawda może mu być przydatna.
— Twoja matka?
— Nie! — żachnął się Kim. — Matka zmarła po moim narodzeniu. Mój ojciec dostał te papiery z Jadoo-Gher, jak tam się u was to nazywa? — (Bennett kiwnął głową) — ponieważ był na... dobrym stanowisku... jak to się u was zowie? — (Bennett skinął powtórnie) — To mi opowiedział tato. A mówił mi też... i tak samo bramin, który dwa dni temu kreślił rysunki na piasku... on mi mówił, że znajdę Czerwonego Byka na zielonym polu i ten Byk będzie mi pomagał.
— Wprost niebywały młodociany kłamca! — burknął Bennett.
— Apage86, mocy nieczysta! Cóż to za kraj! — mruczał ojciec Wiktor. — Mów dalej, Kimie!
— Ja nie kradnę. Zresztą od niedawna jestem uczniem bardzo świątobliwego człowieka... siedzi on za obozem. Widzieliśmy dwóch ludzi nadchodzących z chorągiewkami celem wyznaczenia miejsca. Tak zawsze bywa we śnie albo przed spełnieniem... tego... przepowiedni... Toteż poznałem, że spełni się niezawodnie. Widziałem Czerwonego Byka na zielonym polu, a mój ojciec mawiał: „Dziewięciuset diabłów... pukka87 diabłów... i pułkownik jadący na koniu będą się tobą opiekowali, gdy znajdziesz Ryżego Byka! Kiedy zobaczyłem Byka, nie wiedziałem, co mam robić, więc oddaliłem się, a potem wróciłem, gdy było ciemno. Chciałem znów zobaczyć Byka... i zobaczyłem Byka... w otoczeniu sahibów, którzy się modlili do niego. Myślę, że Byk będzie mi pomagał. Tak samo mówi i święty człowiek. On siedzi tam na dworze. Czy zrobicie mu co złego, gdy go teraz przywołam? On jest bardzo świątobliwy. On może poświadczyć wszystko, co mówię, i wie, że nie jestem złodziejem.
— Oficerowie modlili się do byka! Cóż to za brednie, u licha! — ozwał się Bennett. — Uczeń świętego człowieka! Czyż ten chłopak ma bzika?
— O, to z pewnością syn O’Hary! Syn O’Hary sprzymierzony z wszystkimi mocami ciemności. Trzeba było widzieć, co wyprawiał jego ojciec, gdy był pijany. Lepiej sprowadźmy tu tego świątobliwca. On może coś wie.
— On nic nie wie — rzekł Kim. — Pokażę go wam, jeśli pójdziecie za mną. To mój mistrz. Potem pójdziemy sobie precz.
— Moce ciemności! — było to wszystko, co zdołał wymówić ojciec Wiktor, gdy tymczasem Bennett ruszył krokiem wojskowym, trzymając Kima za ramię krzepką dłonią.
Znaleźli lamę tam, gdzie się był wtulił.
— Moje poszukiwania już dobiegają końca! — huknął Kim w narzeczu. — Znalazłem Byka, lecz bogi raczą wiedzieć, co dalej się stanie. Oni ci nie zrobią nic złego. Chodź do namiotu tłustego księdza z tym cienkim człowiekiem i czekaj, jak to się skończy. Tam wszystko jest nowe, a oni nie umieją mówić po hindusku; są to tylko osły o niewyprawionej skórze.
— Wobec tego nie wypada żartować z ich nieświadomości — odparł lama. — Rad jestem, żeś się uweselił, chelo!
Z godnością i bez podejrzliwości wkroczył do małego namiotu, po kapłańsku pozdrowił obu duchownych i usiadł przy blasze z żarzącymi się węglami drzewnymi. Światło lampy, odbijając się od żółtej podszewki namiotu, narzuciło na jego twarz barwę złotawo-czerwoną.
Bennett spoglądał nań z wyniosłą obojętnością, charakterystyczną dla religii, która dziewięć dziesiątych całego świata nazywa w czambuł „poganami”.
— A jaki był koniec poszukiwań? Jaki dar przyniósł ci Ryży Byk? — zwrócił się lama do Kima.
— On się pyta: „co chcecie czynić?”.
Bennett niespokojnie wpatrywał się w ojca Wiktora, a Kim przyjął na siebie we własnym interesie obowiązki tłumacza.
— Nie wiem, co ma ten fakir do tego chłopca, który jest zapewne ofiarą jego oszustwa albo jego wspólnikiem — zaczął Bennett. — Nie możemy pozwolić, by chłopak, Anglik z rodu... przypuściwszy, że jest on synem masona, to im prędzej odda się go do ochronki masońskiej, tym lepiej dla niego.
— Aha, tak się zdaje panu jako sekretarzowi loży pułkowej! — ozwał się ojciec Wiktor. — Ale przecie może powiemy temu staruchowi, co zamierzamy uczynić. On nie wygląda na prostaka.
— Wiem z doświadczenia, że nigdy nie podobna zgłębić umysłu wschodniego. A teraz, Kimballu, chciałbym, żebyś powtórzył temu człowiekowi słowo w słowo, co ci powiem.
Kim zebrał w pamięci treść kilku następujących potem zdań i zaczął tymi słowy:
— O święty, ten tyczkowaty dureń, co podobny jest do wielbłąda, gada, że jestem synem sahiba.
— Skądże znowu?
— O tak, to prawda. Ja o tym wiedziałem od urodzenia, on zaś zdołał się o tym przekonać dopiero wtedy, gdy przeczytał amulet z mej szyi i wszystkie moje papiery. On myśli, że kto raz jest sahibem, jest nim zawsze, obaj zaś pomiędzy sobą uradzili, żeby mnie zatrzymać w pułku lub posłać do madrissah (szkoły). To już raz się zdarzyło i zawsze tego się wystrzegałem. Ten tłusty patałach plecie jedno, a ten wielbłądowaty zasię co innego. Ale nie ma się o co dąsać! Spędzę tu jedną noc, a może i następną. I to się zdarzało dawniej. Ale potem ucieknę i powrócę do ciebie.
— Ale powiedz im, że jesteś moim chelą. Opowiedz im, jak przyszedłeś do mnie, gdy byłem słaby i zbłąkany. Opowiedz im o naszych poszukiwaniach, a oni z pewnością wypuszczą cię natychmiast.
— Jużem to im opowiedział. Oni się śmieją i wspominają o policji.
— Co tam mówicie? — zapytał pastor Bennett.
— O-wa! On tylko powiada, że jeżeli mnie nie puścicie, będzie to przeszkodą w jego zajęciach... w jego sprawie prywatnej, niecierpiącej zwłoki.
To podkreślenie było naśladowaniem rozmowy z pewnym Eurazjatą88, pisarzem w wydziale kanalizacji, ale wywołało to tylko uśmiech, co dotknęło go do żywego.
— A gdybyście wiedzieli, jakie jest jego zatrudnienie, nie staralibyście się w sposób tak nieludzki temu przeszkodzić.
— Więc cóż to takiego? — rzekł ojciec Wiktor nie bez wyrozumiałości, przyglądając się obliczu lamy.
Uwagi (0)