Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
W południe zeszli z drogi, aby się posilić, a obiad był dobry, obfity i pięknie podany na talerzach z czystej blachy, zupełnie przyzwoicie, z dala od tumanów kurzawy. Ochłapy oddali kilku żebrakom, żeby życzenia wszystkich mogły być zaspokojone, po czym zasiedli do długiego i rozkosznego palenia fajek. Stara jejmość schowała się za kotarami, niemniej jednak z całą swobodą wtrącała się do, rozmowy, a służba spierała się z nią i przekomarzała, jak to jest zwyczajem służby wszędzie na Wschodzie. Pani porównywała chłód i sosny z gór Kangra i Kulu z pyłem i mangowymi drzewami południa; opowiedziała baję o kilku starych bożkach krajowych znad granicy posiadłości jej męża; zrzędziła ustawicznie na tytoń, który paliła, złorzeczyła braminom i bez ogródek obmyślała sposoby, jakby mieć wielu wnuków.
Syn marnotrawny
Ociężały, sznurem wyciągnięty, człapiący pochód ruszył znów w drogę, a baba spała, póki nie dowlekli się do najbliższej stacji pocztowej. Marsz ten był nader krótki, a jeszcze brakowało godziny do zachodu słońca, toteż Kim rozmyślał o tym, jakby się zabawić.
— Czemu nie usiądziesz i nie wypoczniesz? — ozwał się któryś z czeladzi. — Tylko diabły i Anglicy włóczą się tam i sam po próżnicy.
— Nie zawieraj nigdy przyjaźni z diabłem, małpą i chłopcem! Nie wiadomo, co które z nich uczyni za chwilę! — rzekł jego towarzysz.
Kim pogardliwie odwrócił się do nich plecami (nie miał bowiem ochoty słuchać starej bajki, jak to czart bawił się z chłopcami i potem tego żałował) — i jął snuć się bezczynnie po okolicy.
Lama poszedł w trop za nim. Przez cały dzień, ilekroć mijali jakiś strumień, staruszek zbaczał z drogi, by takowemu się przypatrzeć, ale ani razu nie otrzymał ostrzeżenia, że odnalazł swą rzekę. Co więcej, błogie uczucie, że może z kimś porozmawiać uczeńszym językiem oraz że doznaje szczególnych względów i poważania od zacnie urodzonej niewiasty, której jest duchowym doradcą, niepostrzeżenie odwiodło po trosze jego myśli od poszukiwań. Ponadto był przygotowany na to, by spokojnie strawić całe lata na włóczędze, boć nie miał w sobie ani krzty niecierpliwości białego człowieka, jeno77 wielką wiarę.
— Gdzie idziesz? — wołał na Kima.
— Nigdzie... marsz był niedługi, a to wszystko — (tu szeroko zatoczył rękoma w powietrzu) — jest dla mnie nowością.
— Ona jest bez wątpienia mądra i roztropna kobieta. Ale przykro pomyśleć, że...
— Wszystkie kobiety są jednakie! — przemówił Kim niby sam Salomon.
— U nas przed klasztorem — mruczał lama, wyciągając wytarty różaniec — był szeroki chodnik kamienny. Zostawiłem na nim ślady moich stóp... chodząc tam i na powrót... z tym oto...
Brzęknął w paciorki i nabożnie jął odmawiać swoje Om-mani-padme-hum, pełen dziękczynienia za chłód, ciszę i oddalenie od kurzu drogi.
Jeden po drugim szczegół na równinie przyciągał niefrasobliwe oko Kima. Jego włóczęga nie miała upatrzonego celu... co najwyżej wygląd szałasów pobliskich wydał mu się osobliwym; więc pragnął je zbadać.
Wyszli na szeroki wygon pastwiska, brunatny i czerwienny w poblasku przedzachodnim; pośrodku sterczała przysadzista kępa drzew mangowych. Uderzyło to Kima, że — rzecz dziwna! — w tak stosownym do tego zakątku nie było wcale ołtarza; chłopak miał na tym punkcie wyrobioną spostrzegawczość, niby istny kapłan. Hen, przez równinę szli ramię w ramię czterej ludzie, którzy w tej odległości wydawali się bardzo maluścy. Przyglądał się im bacznie, przysłoniwszy oczy zgiętymi w pałąk dłońmi; spostrzegł błysk mosiądzu.
— Żołnierze! Biali żołnierze! — ozwał się. — Chodźmy ich zobaczyć!
— Zawsze ino78 żołnierzy spotykać musimy, gdy idziemy samowtór79. Ale jeszczem nie widział białych żołnierzy.
— Oni nikomu nie czynią nic złego, chyba że są podchmieleni. Schowaj się za to drzewo.
Weszli za grube pnie w chłodnej pomroczy zagajnika mangowego. Dwie małe figurki zatrzymały się, dwie drugie poszły naprzód niepewnym krokiem. Była to szpica maszerującego pułku, wysłana, jak zwykle, celem wytyczenia obozu. Nieśli tyczki długie na pięć stóp, z trzepoczącymi proporczykami, i nawoływali się wzajemnie, rozsypując się po równinie.
Na koniec, ciężko stąpając, weszli do zagajnika.
— Tu... albo gdzieś koło tego miejsca... namioty oficerskie, dajmy na to, pod drzewami, a reszta nas może rozmieścić się na zewnątrz. Czy oznaczono tam z tyłu miejsce dla taborów?
Znów krzyknęli na towarzyszy w oddali; w zamian doleciał chrapliwy odzew, przyciszony i niewyraźny.
— Zatknij więc tu chorągiewkę — rzekł jeden.
— Co oni tu zamierzają? — ozwał się lama przerażony. — Wielki i straszny jest ten świat. Jakie jest godło na tej chorągwi?
Jeden z żołnierzy zatknął o kilka stóp od nich jakiś drążek, chrząknął z niezadowoleniem, wyrwał go z powrotem, porozumiał się z towarzyszem, który zmierzył okiem cienisty schron zieloności, i wbił na nowo tyczkę.
Kim wpatrywał się w to wszystko całą siłą wzroku, a urywany dech świstał mu przez zęby. Żołnierze, tupiąc nożyskami, wyszli znów na przestrzeń oświeconą słońcem.
— O święty mężu!... — dyszał chłopak — moje horoskopy!... To co na piasku rysował kapłan w Umballi!... Przypomnij sobie, co mówił... Najpierw przyjdą dwaj... ferashowie80... ażeby wszystko przysposobić... w miejscu ciemnym, jak to zawsze bywa na początku jasnowidzenia.
— Ależ to nie jasnowidzenie! — rzekł lama. — To jeno złuda światowa i nic więcej...
— A po nich nadejdzie byk... Ryży Byk na zielonym polu... Patrz, oto on!
Wskazał na chorągiewkę, która o jakie dziesięć stóp od nich łopotała z tchnieniem wietrzyka wieczornego. Była to sobie najzwyklejsza w świecie chorągiewka do wytyczania obozowiska, lecz pułk, zawsze niezmiernie skrupulatny we wszystkich ozdobach, przybrał ją jeszcze godłem pułkowym Ryżego Byka, który jest herbem Mavericków... godłem Ryżego Byka na tle irlandzkiej zieleni.
— Widzę i teraz sobie przypominam — ozwał się lama. — Ani chybi, to twój Byk. Tak samo też, ani chybi, przyszli już dwaj ludzie, by wszystko przysposobić.
— To żołnierze... biali żołnierze... Co mówił kapłan? „Znak nad Bykiem jest znakiem wojny i zbrojnych ludzi”. O święty, to ma związek z tym, czego szukam.
— Prawda... prawda! — Lama wlepił oczy w godło, które pałało niby rubin w pomroce. — Kapłan w Umballi mówił, że twój znak jest znakiem wojny.
— Co teraz czynić?
— Czekać... Zaczekajmy...
— Nawet mrok się rozjaśnia! — rzekł Kim. Było to rzeczą zgoła do przewidzenia, że zniżające się słońce przedrze się w końcu poprzez pnie drzewne, napełniając cały zagajnik na parę chwil złotym i sypkim blaskiem; atoli81 Kimowi wydało się to uwieńczeniem przepowiedni bramina umbalskiego.
— Słuchaj! — ozwał się lama. — Ktoś tam bębni... bardzo daleko...
Dźwięk ów, płynący z dala, jak gdyby przecedzony przez cichy przestwór powietrza, z początku przypominał uderzenie tętnicy w skroniach. Niebawem dołączył się do niego dźwięk wyraźniejszy.
— E! Muzyka! — wyjaśnił Kim. Znał on odgłos kapeli wojskowej, ale lama popadł w zdumienie. Hen, na krańcu równiny ukazała się sunąca ciężkim krokiem kolumna wojska, cała w obłokach kurzawy; następnie z wiatrem przyleciała śpiewka:
Tutaj w nutę wpadły przeraźliwe piszczałki:
To kapela Mavericków grała pułkowi przychodzącemu na leże, albowiem żołnierze obciążeni rynsztunkiem odbywali drogę według oznaczonej marszruty. Falująca kolumna rozwinęła się na równinie, a poza nią wozy; następnie rozdzieliła się na lewo i prawo, rozbiegła się jak mrowisko i...
— Ależ to istne czary! — ozwał się lama.
Równina upstrzyła się namiotami, które w wielkiej rozsypce zdawały się wszędy wyrastać z wozów. Jedna gromada ludzi wtargnęła do zagajnika, rozbiła tam ogromny namiot, obok niego wzniosła jeszcze osiem czy dziewięć innych, wydobywała sagany, patelnie i tłumoki, którymi natychmiast zajęła się czereda sługusów-krajowców... I oto w oczach dwóch widzów cały gaik mangowy zamienił się w niepodległe miasteczko!
— Chodźmy! — ozwał się lama, słaniając się z przerażenia, gdy zamigotały ognie, a biali oficerowie pobrzękując pałaszami udali się do namiotu stołowego.
— Schowaj się w cieniu. Nikt nie dostrzeże ciebie spoza światła ognisk — rzekł Kim, wciąż wpatrując się w chorągiewkę. Nigdy wpierw nie miał możności stwierdzić na własne oczy, z jaką to wprawą wyćwiczony pułk rozbija obóz w przeciągu trzydziestu minut.
— Patrz! Patrz! Patrz! — zakwokał lama. — Tam oto idzie kapłan!
Jakoż szedł, kulejąc, Bennett, anglikański kapelan pułkowy, przyodziany w zakurzoną czarną kapotę. Któraś z jego owieczek pozwoliła sobie była na szorstkie uwagi o gorliwości kapłańskiej, więc Bennett, by zawstydzić pyskacza, maszerował przez cały dzień krok za krokiem wraz z żołnierzami. Czarna suknia, złoty krzyż na łańcuszku od zegarka, wygolona twarz i miękki, czarny kapelusz iz szeroką krezą wyróżniłyby go na całym obszarze Indii jako osobę duchowną. Osunął się w krzesło polowe koło cnamiotu stołowego i zdjął buty. Otoczyło go kilku oficerów, śmiejąc się i żartując z jego rycerskiego czynu.
— Rozmowa białych ludzi jest zgoła pozbawiona godnościl — rzekł lama, który sądził jedynie z tonu. — Ale przyjrzałem się twarzy tego księdza i mniemam, że to człek uczony. Chyba on zrozumie naszą gwarę? Pomówię z nim omych poszukiwaniach.
— Nie rozmawiaj nigdy z człowiekiem białym, póki i się nie naje! — ozwał się Kim, przytaczając pospolite przysłowie. — Oni teraz zasiędą do jedzenia, a., nic zdaj mi się, by łatwo było coś u nich wyżebrać! Wracajmy na miejsce postoju. Gdy się posilimy, przyjdziemy tu znowu. To z pewnością był Ryży Byk... mój Byk Czerwony!
Obaj byli zastanawiająco roztargnieni, gdy czeladź starej jejmości zastawiała przed nimi wieczerzę, przeto nikt nie przeszkadzał ich skrytym myślom, boć niedobrze to naprzykrzać się gościom.
— A teraz — rzekł Kim dłubiąc w zębach — powrócimy na to miejsce; ale ty, o święty, musisz krzynkę przyI zostać z tyłu, ponieważ twoje nogi są badziej ociężałe od moich, a mnie pali niecierpliwość, by się dowiedzieć czegoś więcej o tym Ryżym Byku.
— Ale jak ty zrozumiesz tę ich mowę? Idź powoli. Droga tak ciemna — odparł lama niechętnie.
Kim puścił to mimo uszu.
— Widziałem koło drzew miejsce — ozwał się — gdzie możesz siedzieć, póki cię nie zawołam. Nie, ani-ani! — dodał, gdy lama bąknął coś na kształt sprzeciwu — pamiętaj, że to mój trop... mój Ryży Byk. Znak wśród gwiazd nie tobie był pisany. Znam trochę zwyczaje białych żołnierzy i zawsze mnie korci, by zobaczyć coś nowego.
— Czegóż ty jeszcze nie znasz na tym świecie? — rzekł lama i posłusznie przycupnął w małej jamce, niespełna sto łokci od kępy drzew mangowych czerniejącej na tle niebios usianych gwiazdami.
— Zostań tu, póki cię nie zawołam.
Kim chynął82 w ciemność. Wiedział, że wokoło obozu według wszelkiego prawdopodobieństwa stoją wartownicy, i uśmiechnął się pod nosem, słysząc odgłos grubych butów jednego z nich. Smyka, który potrafi przekradać się w noc księżycową po dachach śródmieścia Lahory, korzystając z każdego kącika i smużki ciemności, by zmylić czujność prześladowców, nie zdoła capnąć nawet linia najsprawniejszych żołnierzy. Zrobił im ten zaszczyt, że przeczołgał się pomiędzy wedetą, po czym, to biegnąc, to zatrzymując się, kurcząc się i padając plackiem, dotarł aż do namiotu oficerskiego; tam, przywarłszy do drzewa mangowego, czekał, czy jakieś przypadkowe słowo nie da mu odpowiednich wyjaśnień.
Jedyną rzeczą, która obecnie zaprzątała jego myśli, było uzyskanie dalszych wiadomości odnoszących się do Ryżego Byka. O ile mu było wiadomo — a określenia miewał Kim tak osobliwe i dorywcze jak i dociekania — to ci ludzie, inaczej mówiąc, owych dziewięciuset zatraconych diabłów z proroctwa jego ojca, powinni byli z nadejściem nocy modlić się do tego zwierzęcia, jak Hindusi modlą się do świętej krowy. Tak przynajmniej nakazywałaby słuszność i rozsądek, a duchowny ze złotym krzyżem byłby
Uwagi (0)