Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
Ogier rzucił się dzikim skokiem. Mahbub Ali przez nieostrożność drasnął go do żywego ostrokańciastym strzemieniem. (Nie był on z tych nowomodnych i grackich koniarzy, co to noszą angielskie buty i ostrogi). Z tej nieostrożności Kim wysnuł odpowiednie wnioski.
— O, to była drobnostka! Przecież było ci to po drodze do Benares. I ja, i sahib mieliśmy już czas o tym zapomnieć. Posyłam tyle listów i zleceń do ludzi, którzy dopytują się o konie, że nie mogę dobrze spamiętać, co było pomiędzy jednym a drugim. Czy chodziło tu o gniadą klacz, której rodowodu życzył sobie sahib Peters?
Kim od razu poznał zastawioną na siebie pułapkę. Gdyby powiedział „gniada klacz”, Mahbub z samej jego skwapliwości w powtórzeniu tego uzupełnienia domyśliłby się, że chłopak coś podejrzewa. Odpowiedział więc:
— Gniada klacz? Nie! Ja nie zapominam tak łatwo danych mi zleceń. Chodziło o białego ogiera.
— Tak, tak! Biały ogier arabski. Ale ty pisałeś do mnie o gniadej kobyle.
— Komuż na tym zależy, by wyznawać prawdę przepisywaczowi? — odrzekł Kim, czując na sercu dłoń Mahbuba.
— Hej Mahbubie, stary draniu! Zatrzymaj się! — ozwał się głos donośny i z boku przycwałował jakiś Anglik na małym kucyku, jakich używają do gry w polo.
— Pędzę za tobą przez połowę równiny. Ten kabulczyk ma dobry chód. Na sprzedaż, jak sądzę?
— Wpadł mi w rękę młody przychówek, jakby stworzony do delikatnej i trudnej gry w polo. Nie ma sobie równego... On...
— Gra w polo i usługuje do stołu. Tak. Znamy się na tym. Cóżeś to za diaska wytrzasnął?
— Chłopca — rzekł Mahbub z powagą. — Bił go drugi chłopiec. Ojciec jego był niegdyś białym żołnierzem w czasie wielkiej wojny. Chłopiec spędził dzieciństwo w mieście Lahorze. Gdy jeszcze był pędrakiem, bawił się z moimi końmi. Teraz, zdaje mi się, chcą z niego zrobić żołnierza. Niedawno został schwytany przez pułk swego ojca... ten pułk, co to w zeszłym tygodniu poszedł na wojnę. Lecz tak mi się widzi, że on nie chce być żołnierzem. Wziąłem go na przejażdżkę. Powiedz mi, gdzie są twoje koszary, a ja cię tam odwiozę.
— Puść mnie. Sam trafię do koszar.
— A jeżeli wyrwiesz, któż powie, że to nie z mojej winy?
— On wyrwie tam, gdzie mu dają obiad. Dokądże miałby uciekać? — zapytał Anglik.
— On się urodził w tym kraju. Ma przyjaciół. Pójdzie, gdzie mu się spodoba. To chabuk sawai (chłopak rozgarnięty). Wystarczy mu tylko zmienić odzież, a w mig przeobrazi się w chłopaka-Hindusa z niskiej kasty.
— Diabłać on tam potrafi! — Anglik przyjrzał się chłopcu wzrokiem krytycznym, Mahbub zaś skierował się w stronę koszar. Kim zacisnął zęby, a Mahbub urągał mu, jak to umieją niewierni Afgańczycy:
— Poślą go do szkoły, dadzą ciężkie buty i obleką go w mundur. Wtedy zapomni wszystkiego, co umie. No, a teraz powiedz, który z baraków jest twój?
Kim, nie mogąc już głosu wydobyć, wskazał ręką na pobliski pawilon ojca Wiktora, aż rażący oczy blaskiem swej białości.
— Może on wyjdzie na dobrego żołnierza — rzekł Mahbub po namyśle — a przynajmniej będzie z niego dobry ordynans. Posłałem go kiedyś z Lahory z pewnym zleceniem. Zlecenie dotyczyło rodowodu białego ogiera.
Było to ciężkie urągowisko obok jeszcze cięższej krzywdy... A sahib, któremu chłopak kiedyś tak przemyślnie doręczył ów list, będący hasłem do wojny, słyszał to wszystko!... Kim już w duchu oglądał Mahbuba Alego smażącego się w ogniu piekielnym za zdradę, ale dla siebie widział tylko jeden długi sznur szarych koszar, szkół i znów koszar. Wpatrywał się błagalnie w starannie wygoloną twarz Anglika, w której ani błysk nie zdradzał, że ów go poznaje; atoli nawet w tej ostateczności nie przyszło mu ani raz przez głowę, by odwołać się do łaskawości białego człowieka lub wydać Afgańczyka. Mahbub z całą rozwagą wlepiał oczy w Anglika, ten zaś równie rozważnie przyglądał się drżącemu Kimowi, któremu język zamarł z trwogi.
— Mój koń jest dobrze ujeżdżony — ozwał się koniarz. — Inny na pewno by wierzgał.
— Aha! — rzekł wreszcie Anglik, trąc trzonkiem szpicruty wilgotne kłęby swego kucyka. — Kto tego chłopca chce zrobić żołnierzem?
— On mówi, że pułk, który go znalazł, a zwłaszcza padre-sahib (kapelan) tego pułku.
— Oto padre! — wykrztusił Kim, gdy ojciec Wiktor z obnażoną głową spłynął ku nim z werandy.
— Apage, moce ciemności! Toć O’Hara! Iluż to jeszcze najrozmaitszych przyjaciół masz w Azji! — zawołał, gdy Kim zsunął się na ziemię i stanął przed nim bezradny.
— Dzień dobry, ojczulku — ozwał się wesoło pułkownik. — Znam księdza doskonale ze słyszenia. Już przedtem wypadało mi przyjść z wizytą. Jestem Creighton.
— Z Inspektoratu Etnologicznego? — ozwał się ojciec Wiktor, co pułkownik potwierdził skinieniem. — Bardzo więc się cieszę, żem się z panem spotkał; ponadto winienem panu wdzięczność za odprowadzenie chłopca.
— Nie mnie dziękuj, księże. Zresztą chłopiec nie uciekał. Ksiądz nie zna starego Mahbuba Alego — (koniarz siedział na skwarze słonecznym, jakby znieczulony) — ale go ksiądz pozna, skoro pobędzie miesiąc w garnizonie; od niego to kupujemy wszystkie nasze szkapska. Ale ten chłopak jest nie lada osobliwością. Czy mógłby mi ksiądz coś o nim opowiedzieć?
— Czy mógłbym panu opowiedzieć? — obruszył się ojciec Wiktor. — Pan będziesz jedynym człowiekiem, który zdoła rozjaśnić moje wątpliwości. Powiedzieć panu? Moce piekielne, to mnie rozsadza chęć, by opowiedzieć o tym komuś, kto zna krajowców!
Koło węgła przechodził jeden z fornali. Pułkownik Creighton podniósł głos, mówiąc narzeczem Urdu:
— Doskonale, Mahbubie Ali, ale na co mi opowiadasz te koszałki-opałki o kucyku! Dam trzysta pięćdziesiąt rupii... ani paja więcej!
— Sahib jest trochę zgrzany i gniewny po przejażdżce! — odciął się koniarz, zerkając z ukosa jak uprzywilejowany żartowniś. — Ale później przypatrzy się dokładniej zaletom mego konia. Zaczekam, aż pan skończy rozmowę z padre. Zostanę pod tym drzewem.
— A niechże cię!... — zaśmiał się pułkownik. — Oto skutki przyglądania się jednemu z koni Mahbuba. To ci dopiero stara pijawka, księże! Czekaj więc, Mahbubie, jeżeli masz tyle czasu do stracenia. Teraz jestem na twoje usługi, księże. Gdzie ten chłopak? Aha, poszedł łasić się Mahbubowi. Dziwny to chłopak! Czy mogę prosić, by moją klaczkę zaprowadzono pod dach?
Zapadł w krzesło, z którego można było wyraźnie widzieć Kima i Mahbuba Alego, pogwarzających w cieniu drzewa. Ksiądz poszedł do mieszkania po szyruty98.
Creighton słyszał, jak Kim mówił z goryczą:
— Wierz braminowi więcej niż żmii, żmii więcej niż wszetecznicy, a wszetecznicy więcej niż Afgańczykowi, Mahbubowi Alemu!
— Wszystko jedno! — poruszyła się uroczyście czerwona broda. — Dzieci nie powinny przyglądać się kobiercowi na warsztacie tkackim, póki deseń nie stanie się wyraźny. Wierz mi, Przyjacielu całego świata, czynię ci wielką przysługę. Oni nie zrobią z ciebie żołnierza.
„Oho, stary przechero! — pomyślał Creighton. — Ale nie bardzoś się omylił. Chłopca nie należy psuć, jeżeli on taki, za jakiego go podają”.
— Przepraszam na pół minuty — zawołał padre z wnętrza domu — ale muszę wydostać odnośne dokumenty.
— Jeżeli przeze mnie spłynie na ciebie łaska tego dzielnego i światłego sahiba-pułkownika i będziesz zaszczycony dostojeństwami, to jak odwdzięczysz się Mahbubowi Alemu, gdy dorośniesz?
— Nie, nie! Prosiłem cię, żebyś pozwolił mi puścić się w drogę, gdzie byłbym bezpieczny; ty zaś sprzedałeś mnie znów Anglikom. Ile ci oni zapłacą za moją głowę?
— Rozkoszny diablik! — pułkownik zagryzł cygaro i zwrócił się uprzejmie do ojca Wiktora.
— Cóż to za listy, którymi ten gruby ksiądz tak wymachuje przed pułkownikiem? Stań za ogierem, jak gdybyś przyglądał się uździenicy! — ozwał się Mahbub Ali.
— List od mego lamy, pisany z drogi Jagadhir, w którym oznajmia, że będzie płacił trzysta rupii rocznie za mą naukę.
— Ho, ho! więc to stary Czerwony Kapeluch na to się zdobył? W jakiejże szkole?
— Bóg wie. Zdaje mi się, że Nucklao.
— Tak. Jest tam wielka szkoła dla synów sahibów i pół-sahibów. Widywałem ją, gdym tam sprzedawał konie. Zatem lama też kochał Przyjaciela całego świata?
— A jakże. Ale on nie łgał i nie oddawał mnie na powrót w niewolę.
— Nie dziwota, że padre nie umie rozwikłać tej gmatwaniny. Jak prędko on mówi do sahiba-pułkownika! — (Mahbub Ali zachichotał). — Na Allacha! — (bystre jego oczy przemknęły na chwilę po werandzie) — twój lama przysłał coś, co wygląda na czek. Miewałem ci ja drobne interesy w hoondie. Sahib-pułkownik przygląda się temu.
— Cóż mi z tego? — rzekł Kim posępnie. — Ty pójdziesz sobie precz, a oni odeślą mnie do tych pustych izb, gdzie nie ma porządnego miejsca do spania i gdzie chłopcy mnie biją.
— Co innego sądzę. Uzbrój się w cierpliwość, moje dziecko. Nie każdy Pathan jest niewierny... chyba, co się tyczy koniny...
Upłynęło tak pięć... dziesięć... piętnaście minut, a ojciec Wiktor wciąż rozprawiał zawzięcie lub zadawał pytania, na które pułkownik odpowiadał.
— No, jużem panu opowiedział od deski do deski wszystko, co wiem o chłopcu, i jest mi to ulgą stokrotną. Czy pan słyszał kiedy coś podobnego?
— Koniec końców, stary przysłał forsę. Czeki z podpisem Gobinda Sahaia są ważne stąd aż do samych Chin — rzekł pułkownik. — Im więcej się zna krajowców, tym trudniej powiedzieć, co oni zrobią lub nie zrobią.
— To pociecha... ze strony naczelnika Inspektoratu Etnologicznego. Cały ten galimatias czerwonych byków i rzek zbawienia (biedny poganin, Boże bądź mu miłościw!), czeków i masońskich świadectw... Czy pan przypadkowo nie jest masonem?
— Na Jowisza, jestem nim i teraz dopiero przyszło mi to na myśl. Ale to uboczna racja — rzekł pułkownik w roztargnieniu.
— Cieszę się, że pan widzi w tym rację. Ale, jakem powiedział, ten zamęt wypadków przechodzi moją pomysłowość. A jak to on prorokował naszemu pułkownikowi, siedząc na moim łóżku, w tej koszulinie rozchełstanej, przez którą było widać jego białą skórę!... I jak to proroctwo się sprawdziło! Czy go wyleczą z tych wszystkich zabobonów u św. Ksawerego, hę?
— Pokrop go ksiądz święconą wodą — zaśmiał się pułkownik.
— Słowo daję, niekiedy marzę, że powinienem to uczynić. Ale nie tracę nadziei, że wychowają go na dobrego katolika. Niepokoi mnie jedynie, co się stanie, jeżeli stary żebrak...
— Lama, lama, kochany księże dobrodzieju; niektórzy z nich są prawdziwymi panami w swym kraju.
— No, więc ten lama w przyszłym roku może będzie zalegał z opłatą? Umie on przepysznie układać sobie plany pod wrażeniem chwili, ale pewnego pięknego dnia musi przecie umrzeć. I brać pieniądze od poganina na wychowanie dziecka w duchu chrześcijańskim...
— Przecież on sam powiedział wyraźnie, czego chce. Widocznie, skoro dowiedział się, że chłopak jest z rasy białej, zaraz uzgodnił z tym swe rozporządzenia. Oddałbym gażę miesięczną, by słyszeć, jak on to wszystko wyjaśnił w świątyni Tirthankerów w Benares. Wiesz co, padre, nie chwalę się wielkim zasobem wiadomości o krajowcach, ale jeżeli taki powie, że zapłaci, to zapłaci... za życia czy po śmierci. Chcę przez to powiedzieć, że spadkobiercy wezmą na siebie ten dług. Radzę księdzu wysłać Kima do Lucknow. Jeżeli wasz kapelan anglikański sądzi, żeś go ksiądz ubiegł....
— Bodajże tego Bennetta!... Posłano go na front zamiast mnie. Doughty uznał mnie za fizycznie niezdolnego. Wyklnę Doughty’ego, jeżeli powróci żyw! Pewnie, że Bennett winien poprzestać na...
— Sławie, zostawiając religię księdzu. Otóż, właśnie tak! Prawdę mówiąc, myślę, że Bennett się tym nie przejmie. Proszę całą winę zwalić na mnie. Ja... hrrm!... gorąco polecam wysłać chłopca do zakładu św. Ksawerego. Może jechać tam za przepustką, jako sierota po żołnierzu, przez co oszczędzi się wydatku na kolej. Możesz mu ksiądz sprawić całe oporządzenie za pieniądze ze składki pułkowej. Loża uwolni się od ponoszenia kosztów jego wychowania i to wprawi ją tylko w dobry humor. Da się to łatwo uskutecznić. W przyszłym tygodniu mam jechać do Lucknow. Będę czuwał nad chłopcem w drodze... oddam go pod opiekę mej służbie i tak dalej...
— Dobry z pana człowiek.
— Bynajmniej. Niech ksiądz się nie myli co do tego. Lama przysłał nam pieniądze w określonym celu; nie możemy, ot, tak sobie ich odesłać. Powinniśmy zrobić tak, jak on poleca. A zatem sprawa ubita, czy tak? Powiedzmy, w najbliższy wtorek... to znaczy za trzy dni... ksiądz przyprowadzi mi go do nocnego pociągu jadącego na południe... zgoda? Tylko trzy dni. Przez te trzy dni chłopak nie potrafi wiele nabroić.
— Ciężar spadł mi z duszy, ale... ta oto rzecz? — mignął przekazem. — Nie znam Gobinda Sahaia ani też jego banku, który może jest tylko dziurą w murze.
— Widać, że ksiądz nigdy nie był zadłużonym poruczniczyną! Pozwoli ksiądz, że zainkasuję to i przyślę kwity w należytym porządku.
— Ale przy pańskich zajęciach!... To wymaga...
— Naprawdę, nie jest to żadną fatygą! Ot... Widzi ksiądz, mnie, jako etnologa, rzecz ta bardzo zaciekawia. Chciałbym o tym wspomnieć w pewnym memoriale, który właśnie sporządzam dla rządu. Takie przeobrażenie herbu pułkowego, niby waszego Ryżego Byka, w jakiś rodzaj fetysza, za którym chodzi
Uwagi (0)