Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Wiele się zyskuje przez zapominanie, braciszku! — ozwał się pułkownik, rzucając spojrzenie, które przeszyło Kima aż pod łopatkę, gdy schronił się do powozu.
Upłynęło z jakie pięć minut, nim ochłonął; następnie wprawnym węchem jął rozeznawać nowe powietrze.
— Bogate miasto — rzekł. — Bogatsze od Lahory. Jakie muszą tu ładne być place targowe. Dorożkarzu, powoź mnie trochę po tutejszych bazarach!
— Kazali mi zawieźć ciebie do szkoły.
Dorożkarz odezwał się do niego per ty, co jest grubiaństwem, jeżeli się zwracać do ludzi białych. Kim w najczystszej i najpotoczniejszej gwarze wytknął mu omyłkę, wdrapał się na kozioł i usadowiwszy się tak, że mógł wszystko doskonale pojąć, jeździł przez parę godzin to tu, to tam, oceniając okiem wszystko, co widział, porównywając i radując się wszystkim. Z wyjątkiem Bombaju, królowej wszech stolic, nie ma miasta piękniejszego w swej wytworności jak Lucknow, czy to przyjrzeć mu się z mostu na rzece, czy ze szczytu Imambary, skąd widać złocone kopuły Chutter Munzillu i drzewa, w których chowa się całe miasto. Królowie przyozdabiali to miasto fantastycznymi budowlami, wyposażali je łaskami, napełniali gwardią przyboczną i pławili we krwi. Jest ono środowiskiem wszelkich zbytków, lenistwa i knowań i na równi z Delhi rości sobie jedyne prawo do czystej wymowy języka Urdu.
— Urocze miasto... cudne miasto!
Dorożkarz, jako rodowity mieszkaniec Lucknow, bardzo był ujęty tą chwalbą i opowiadał Kimowi wiele zdumiewających rzeczy o tym, co przewodnik angielski nazwałby buntem sipajów.
— A teraz pojedziemy do szkoły! — rzekł na koniec Kira.
Wielka stara szkoła św. Ksawerego in partibus infidelium, tworząca zwartą masę niskich białych budynków, wznosi się na rozległej równinie nad rzeką Gumti, w pewnej odległości od miasta.
— Jacy to ludzie są w tej szkole? — ozwał się Kim.
— Młodzi sahibowie... same diabły; lecz prawdę powiedziawszy, to choć ich wielu woziłem tam i sam z dworca, nigdy nie widziałem, żeby który miał w sobie tyle wcielonego diabła, co ty... co ten młody sahib, którego teraz wiozę.
Ma się rozumieć, że ponieważ nigdy go nie uczono, by takie towarzystwo miało być w jakimkolwiek względzie nieodpowiednie dla niego, Kim zmitrężył sporo czasu na pewnej ulicy za sprawą kilku swawolnych dam w oknach pierwszego piętra, i rzecz równie zrozumiała, że wywiązał się doskonale z wymiany obopólnych komplementów. Miał właśnie odwdzięczyć się woźnicy za świeżą obelgę, gdy naraz w zapadającym zmroku wzrok jego padł na jakowąś postać siedzącą pod jednym z pobielanych filarów bramy na długim zwale rumowiska muru.
— Stój! — krzyknął. — Zatrzymaj się tutaj. Nie pojadę jeszcze do szkoły.
— Ale co trzeba mi zapłacić za to dryndanie się tam i nazad? — ozwał się zuchwale woźnica. — Czy ten chłopak zwariował? Przedtem tancerka, teraz znowu kapłan!
Kim w lot był już na drodze i klepał starca po zakurzonych stopach, wystających spod zbrukanej, żółtej sukni102.
— Czekałem tu już półtora dnia — zaczął lama spokojnym głosem. — Nic strasznego! Miałem przy sobie ucznia. Dał mi go mój przyjaciel w świątyni Tirthankerów za przewodnika w tej podróży. Wyjechałem koleją z Benares zaraz po doręczeniu mi twego listu... Tak, jestem najedzony. Nie potrzeba mi niczego.
— Ale czemu nie pozostałeś u tej Kuluinki, o święty? Jakimże sposobem dostałeś się do Benares? Ciężko mi było na sercu, odkądeśmy się rozstali.
— Kobieta nużyła mnie ciągłym zalewem gadulstwa i żądaniem czarów na rodzenie dzieci. Oddaliłem się od tego towarzystwa, pozwalając jej, by zdobywała sobie zasługi hojnością. Bądź co bądź, jest to kobieta szczodrobliwa, więc obiecałem, że powrócę do jej domu, gdy zmusi mnie potrzeba. Potem, że jestem samotny jak palec w tym wielkim i strasznym świecie, przypomniałem sobie o te-rain jadącym do Benares, gdzie mam znajomego, co podobnie jak ja zajmuje się poszukiwaniem.
— Ach, twoja rzeka! — wtrącił Kim. — Zapomniałem o rzece.
— Tak prędko, mój chelo? Ja nigdy o niej nie zapomniałem; lecz skorom ciebie opuścił, wydało mi się, że lepiej będzie, gdy pójdę do świątyni i zasięgnę rady, bo widzisz, Indie są bardzo rozległe, a kto wie, czy kilku z tych mędrców, co byli przed nami, nie pozostawiło jakiej wzmianki o miejscu, gdzie płynie nasza rzeka. Nad tą sprawą toczy się właśnie narada w świątyni Tirthankerów: jedni twierdzą tak, drudzy inaczej. To ludzie bardzo uprzejmi.
— Niechże sobie będą; ale co ty teraz porabiasz?
— Zdobywam sobie zasługę przez to, że tobie, mój chelo, pomagam w nabywaniu wiedzy. Kapłan tego zgromadzenia, które służy Czerwonemu Bykowi, pisał mi, że stanie się wszystko, czego sobie życzyłem dla ciebie. Posłałem kwotę pieniężną, wystarczającą na rok, a potem, jak widzisz, przybyłem, by czuwać nad twym wstąpieniem w podwoje wiedzy. Czekałem półtora dnia... nie jakoby mnie wiodło jakieś uczucie względem ciebie... to nie ma związku z mą Drogą... lecz ponieważ stosownie do tego, co mówiono mi w świątyni Tirthankerów, wypadało mi po zapłaceniu pieniędzy za naukę dopilnować końca sprawy. Moje wątpliwości rozwiano najoczywistszymi dowodami. Obawiałem się, że może tu jadę wiedziony chęcią zobaczenia ciebie... omamiony czerwoną mgłą uczucia. Ale tak nie jest... Zresztą zaniepokoił mnie pewien sen...
— Ale, o święty, chyba nie zapomniałeś o naszej włóczędze i o wszystkim, co się nam zdarzyło po drodze? Chyba przybyłeś po trosze i dlatego, by zobaczyć się ze mną?
— Konie mi zmarzły i już czas by dać im obroku! — skamlał dorożkarz.
— Wynoś się do piekła i zamieszkaj tam ze swą bezwstydną ciotką! — warknął Kim poza siebie. — Jestem sam jak palec w tym kraju; nie wiem, gdzie idę, ani co się ze mną stanie. Serce moje było w tym liście, który wysłałem do ciebie. Z wyjątkiem Mahbuba Alego (a ten jest Pathan) nie mam przyjaciela, jak tylko ciebie. Nie odchodź już na zawsze ode mnie.
— I o tym pomyślałem — rzekł lama drżącym głosem. — Jest rzeczą zrozumiałą, że od czasu do czasu winienem zdobywać sobie zasługę (o ile przedtem nie znajdę mej rzeki), upewniając się, czy stopy twoje ugruntowane są na fundamencie mądrości. Nie wiem, czego cię tu będą uczyć, ale ksiądz pisał mi, że żaden syn sahiba w całych Indiach nie otrzyma lepszego wykształcenia jak ty. Przeto od czasu do czasu będę tu wracał. Może będziesz takim sahibem, jak ten, co dał mi te okulary — (lama przetarł je starannie) — w Domu Cudów w Lahorze. W tym cała moja nadzieja, bo on był źródłem mądrości... mądrzejszy był od wielu znanych mi przeorów... Ale też być może, że zapomnisz o mnie i o naszych spotkaniach...
— Jeśli jem twój chleb — krzyknął Kim w uniesieniu — jakże mogę kiedy zapomnieć o tobie?
— Nie... nie... — tu lama odsunął chłopca od siebie. — Muszę powracać do Benares. Teraz, skoro już wiem o istniejącym w tej krainie zwyczaju wyręczania się skrybentami, będę ci co pewien czas przysyłał listy, a czasami przyjadę, by ciebie odwiedzić.
— Lecz dokądże mam posyłać listy? — kwilił Kim, chwytając się jego szaty i zapominając, że jest sahibem.
— Do świątyni Tirthankerów w Benares. To miejsce sobie obrałem, póki nie znajdę swej rzeki. Nie płacz; zważ, że wszelkie pragnienie jest jeno złudą i nowym przykuciem do Koła. Wnijdź w Podwoje Wiedzy. Niech zobaczę, że wchodzisz... Czy mnie kochasz? Więc idź, bo mi się serce kraje... Przyjdę jeszcze. Na pewno powrócę.
Lama powiódł oczyma za ticcagharri wjeżdżającą z turkotem na dziedziniec i odszedł z wolna, za każdym posuwistym krokiem zażywając tabaki.
„Podwoje Wiedzy” zatrzasnęły się z łoskotem.
Chłopiec, który urodził się i wychował wśród krajowców, ma swoiste maniery i nawyczki, jakim podobnych nie spotyka się w żadnym innym kraju; przy tym nauczyciele starają się go sobie zjednać sposobami, których nie zdołałby pojąć angielski pedagog. Dlatego mało kto zaciekawiłby się przygodami Kima jako wychowanka zakładu św. Ksawerego pośród dwustu czy trzystu gołowąsów, z których większość nigdy nie widziała morza. Powszednią była mu kara za samowolne wychodzenie poza obręb szkoły, gdy w mieście szerzyła się cholera; było to, zanim jeszcze nauczył się pisać biegle po angielsku i wskutek tego był zmuszony uciekać się do pomocy przepisywacza. Skarżono się też na niego, rzecz prosta, za palenie papierosów i używanie tak cuchnących złorzeczeń, jakich jeszcze dotąd nie słyszano w tej szkole. Nauczył się myć z lewicką skrupulatnością, cechującą rodowitego krajowca, który w głębi serca zawsze uważa Anglika za nie dość czystego. Płatał pospolite figle cierpliwym kulisom (służącym), poruszającym wielkie wachlarze, zwane punkah w sypialniach, gdzie w czasie upalnych nocy chłopcy robili głośny harmider, opowiadając sobie dykteryjki aż do białego rana — i spokojnie mierzył się z najzarozumialszymi kolegami.
Kolegami jego byli synowie niższych urzędników kolejowych, funkcjonariuszów wydziału telegrafów lub kanalizacji, oficerów policyjnych, często dymisjonowanych lub pełniących obowiązki głównodowodzącego w sojuszniczej armii któregoś z radżów, synowie kapitanów marynarki indyjskiej, faktorów rządowych, plantatorów, kupców Kompanii Angielsko-Indyjskiej i emisariuszy. Niektórzy byli młodszymi latoroślami starych rodów eurazjatyckich, które silnie zakorzeniły się w Dhurrumtollah, jak Pereirowie, De Souza i D’Silvowie. Ich rodzice mogliby doskonale wychowywać ich w Anglii, ale cóż robić, kiedy pokochali tę szkołę, gdzie kształcili się sami w młodości, toteż jedno po drugim śniadolice pokolenie szło do św. Ksawerego. Ich gniazda rodzinne były rozsiane na przestrzeni od Howrah, gdzie mieszka ludność jeżdżąca koleją, aż do głuchych zakątków, jak Monghyr i Chunar, po schowane kędyś ogrody herbatnie wzdłuż nurtów Shillong; po wioski w Oudh i Dekanie, gdzie ich ojcowie byli wielkimi obszarnikami; po stacje misyjne odległe o tydzień drogi od najbliższej kolei; po miasta portowe leżące tysiąc mil na południe i wpatrzone w brązowe przewały Oceanu Indyjskiego; i aż po plantacje chinowych drzew na samym Południu. Na samą opowieść o ich przygodach, doznanych w czasie jazdy do szkoły lub z powrotem, zjeżyłyby się włosy na głowie chłopca z Zachodu; oni zaś nie uważali tego nawet za przygody. Przywykli włóczyć się samopas sto mil w głąb dżungli, gdzie zawsze można mieć przemiłą sposobność, że człeka przydybią tygrysy; ale żaden z nich nie wykąpałby się w angielską pogodę sierpniową w kanale La Manche, tak samo jak żaden z ich pobratymców na szerokim świecie nie wyleżałby spokojnie, gdyby mu lampart sapnął koło palankinu. Trafiali się chłopcy piętnastoletni, którzy spędzali niekiedy półtora dnia na wysepce na środku wezbranej rzeki, biorąc, jak się należy, pod swą opiekę kompanię szalonych pątników wracających z miejsca odpustowego. Byli i starsi, którzy pewnego razu w imię św. Franciszka Ksawerego zażądali słonia od przypadkowo napotkanego radży, gdy deszcze zmyły doszczętnie drogi kołowe, wiodące do majątku ich ojca, i doszli cało, postradawszy tylko olbrzymie zwierzę w ruchomych piaskach. Był też chłopak, który, jak mówił (a nikt nie wątpił w słów jego prawdziwość), pomógł ojcu swemu wystrzelać z werandy szajkę Akasów, w owym czasie, gdy opryszkowie rzucali się zuchwale na ustronne plantacje.
A każda z tych gawęd wypowiadana była spokojnym, beznamiętnym głosem, cechującym rodowitych krajowców, i urozmaicona osobliwymi uwagami przejętymi bezwiednie od piastunek z ludu oraz zwrotami, które świadczyły, że tłumaczono je naprędce z języka krajowego. Kim przyglądał się, przysłuchiwał i chwalił sobie to wszystko. Nie była to już niedorzeczna i urywkowa pogwarka doboszów. Wszystko w tych opowieściach dotyczyło życia, jakie znał i częściowo rozumiał. Czuł się dobrze w tej atmosferze i rósł w niej nad podziw. Gdy nastała pora skwarniejsza, dano mu biały kostium ćwiczebny i chłopak radował się ze świeżo poznanych wygód fizycznych, podobnie jak radował się z biegłości swego bystrego umysłu, z jaką rozwiązywał wyznaczone mu zadania. Jego pojętność zachwyciłaby pedagoga angielskiego, ale w zakładzie św. Ksawerego wiedziano, jak to w dwudziestym drugim lub trzecim roku życia marnieją umysły rozwijające się zrazu szybko pod wpływem słońca i otoczenia.
Niemniej pamiętał, by zachowywać należytą powściągliwość. Gdy w duszne noce opowiadano sobie różne baje, Kim nie wygrywał zakładów swoimi wspomnieniami; albowiem w zakładzie św. Ksawerego wzgardą otaczają takich chłopców, którzy „zeszli całkiem na krajowców”. Nigdy nie wolno zapominać, że się jest sahibem, i kiedyś, po zdaniu egzaminów, będzie się rządziło krajowcami. Kim zakarbował to sobie w pamięci, gdyż zaczął rozumieć, do czego prowadzą egzaminy.
Tymczasem nadeszły wakacje trwające od sierpnia do października... wielkie wakacje, narzucone przez upały i deszcze. Zawiadomiono Kima, że pojedzie na północ do jakiejś stacji w górach za Umballą, gdzie zajmie się nim ojciec Wiktor.
— Czy do szkoły koszarowej? — ozwał się Kim, zadawszy wiele pytań, a więcej jeszcze przetrawiwszy w myśli.
— Tak mi się zdaje — rzekł nauczyciel. — Nic by nie szkodziło ustrzec cię od złego. Możesz jechać aż do Delhi z młodym De Castro.
Kim rozważył wszechstronnie tę sprawę. Był pilny, tak właśnie, jak mu zalecał pułkownik. Dni wolne były całkowitą własnością uczniaka — tego przynajmniej nauczyły go rozmowy z kolegami — a szkoła koszarowa mogła być tylko udręką po zakładzie św. Ksawerego. Ponadto (a była to sztuka nie bez wartości) umiał już pisać. W ciągu trzech miesięcy dowiedział się, jak ludzie mogą porozumiewać się z sobą bez pośrednictwa osoby trzeciej, kosztem pół anny i odrobiny wiedzy. Od lamy nie otrzymał ni słówka wieści, ale zawsze świat był otwarty przed nim szeroko. Kim tęsknił do pieszczoty grząskiego błota, przeciskającego się między palcami nóg, a usta jego łaknęły baraniny duszonej z masłem i kapustą, ryżu natykanego woniejącą silnie rzeżuchą, ryżu barwionego szafranem, czosnku, cebuli i zakazanych tłustych smakołyków ze straganu. W szkole koszarowej żywiono by go stale niedopieczoną wołowiną na półmisku, a palić mógłby tylko ukradkiem. Tak
Uwagi (0)