Darmowe ebooki » Powieść » Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:
przewinienia!”...

Przez miesiąc cały żyłem gorączkową nadzieją — z zupełnej pewności przerzucałem się w zwątpienie zupełne, bo niech tam kto jak chce się chwali, ten, co raz już wierzyć przestał, nigdy naprawdę potem nie uwierzy, a dla tego, co już raz cierpieć zaczął, chwile nadziei są jak kantarydowe proszki w otwartą ranę sypane. — Co wieczór tylko miałem przystęp kilku chwil, nie wiem, szczęściu czy paroksyzmowi gorączki podobnych. Wtedy siadałem w pokoiku na górze — ktoś mi ogień przychodził rozniecać, a ja całą godzinę, to jest cały czas, póki się nałożone drzewo nie spaliło, patrzyłem w obraz i nigdy mi ani jedna smutna myśl nie przyszła. — Jeśli kiedy o innej porze próbować tego chciałem, próba się nigdy nie powiodła — O zmierzchu tylko w kominkowym świetle jak gdyby kto czary jakie rzucił, niemylnie zstępowała na mnie pół-senność błoga, dobroczynna i orzeźwiająca. — Wtedy czytałem w mej wyobraźni najtkliwsze słowa spodziewanej odpowiedzi — czasem przypuszczałem nawet, że Aspazja sama już zajeżdża, już wchodzi, już mi ręce na szyję zarzuca i mówi: „Bądźmy dobrzy — bądźmy szczęśliwi”. — Najczęściej jednak traciłem wszelką osobistość, a płótno ożywiało się za to i siedzące na nim postaci ruchomego życia nabierały — to się płaszcz Alcybiadesa osunął — to ręka Aspazji drgnęła — to się promienie ich włosów zmieszały, to jakieś ciche westchnienie pierś ich wzniosło — albo z ust jakieś ciche słowa wyszły. — Bądź co bądź, ja tej godziny nie byłbym mieniał... nie byłbym mieniał, gdyby mi kto dawał za nią dobrze w rzeczywistość zawarowane, lecz utajone przede mną szczęście — bo juścić65 gdyby kto był powiedział, że stawi żywą Aspazję, to byłbym się nie wahał bez wątpienia — ale gdyby w niepewność domysłów mię rzucił, to ręczę, że bym nawet oszczędził ich sobie. — Z moją na dzień godziną — jedną godziną bez cierpienia, ja byłem taki szczęśliwy!...

Już wam wspomniałem, że to miesiąc trwało cały, dni trzydzieści; bez zmyłki pamiętam, bo pilnie liczyłem — trzydziestego pierwszego dnia siedziałem na górze, mały chłopiec, jak zwykle, przyszedł ogień rozniecić — nim rozniecił, podał mi list. — Na samo dotknięcie papieru zaczęło mi w głowie szumieć, w uszach tętnić, w sercu bić tak gwałtownie, że nie mogłem słabej pieczątki rozerwać. — Stałem tak długo z tym miękkim, drobno złożonym papierkiem w ręku, że chłopiec rozdmuchał węgle i wyszedł, i świecę wyniósł, a ja się jeszcze na otworzenie koperty nie zdobyłem. — Potem byłbym się przeklął — potem było mi za ciemno — chłopca wołać za daleko, a węgle jak na złość tliły się powoli i drzewo jak na złość nie zajmowało płomieniem. — Wreszcie buchnęło nim od razu na wszystkie strony — ja pierwej jeszcze, by tę chwilę przyspieszyć, uklęknąłem przed kominem; później więc, nie wstając wcale, rozwinąłem papier i żal mi się zrobiło próżnych, a tak gwałtownych wrażeń — pisma nie poznałem zupełnie — był to jakiś męski charakter — zacząłem czytać dość spokojnie.

„Pobożność, mój synu! świętą jest cnotą, żal za grzechy prosto do nieba prowadzi, ale ja ci powiem szczerze, że gdyby z mego listu piękna kobieta śmiała się tak jak Aspazja z twojej modlitwy, to doprawdy zrzekłbym się i świętości, i nieba, a sobie w łeb bym palnął. Najpierw powiadam ci, że to nie boli, a potem powiadam ci, mój synu, że to jedyne lekarstwo na melancholię — wyrzuty sumienia i śmiech kobiety, która cię nie chce, a która w tej chwili przez ramię moje patrzy i mówi: »zobaczysz, że on gotów i to jeszcze głupstwo zrobić«. — Żegnam cię synu mój, bo muszę wybadać Aspazję, dlaczego samobójstwo głupstwem nazwała, kiedy najporządniejsi ludzie w Atenach, Rzymie i Londynie mądre życie tym kończyli właśnie. —

N.B.66 Radzę ci pierwej butelkę wytrawnego wina wlać sobie do żołądka; rozjaśni ono myśl twoją ostatnią — i lepiej będziesz na tamtym świecie wyglądał. — Spodziewam się, że potrafisz ocenić wysoki szacunek, z którym jestem dla ciebie, synu mój, twoim ojcem duchownym,

pierwszym nauczycielem, vel szatanem,

vel paziem — vel Kainem”.

Kiedym przeczytał te słowa: — jeśli kto z was tu cierpiał w życiu swoim — cierpiał okropnie, bezprzytomnie, tak że mu w jedyną chęć jakiegośkolwiek rozerwania boleści dusza z wszystkimi siłami się rzuciła — jeśli, co nie daj Boże, jest kto taki między wami, ten się nie zdziwi i nie rozśmieje, jak powiem, com ja zrobił, gdy te słowa przeczytałem — oto schwyciłem rozżarzonych węgli i trzymałem je póty, póki mi w pięściach ściśniętych nie zgasły — ta fizyczna boleść była instynktu mojego potrzebą, pomogła mi do zebrania rozbiegłych myśli. — Pierwsza z nich była myślą listu: — „trzeba się zabić”. Równymi nogami zerwałem się przeto i biegłem ku drzwiom; — nim dobiegłem, spojrzenie moje padło na obraz — stanąłem jak wryty — po chwili dopiero załamałem popalone ręce i krzyknąłem całym głosem: — „ty kłamiesz! ty kłamiesz!” — i druga myśl mi przyszła — myśl litości i miłosierdzia pośmiertnego. — Ha! przynajmniej już drugim kłamać nie będziesz — rzekłem i zdjąłem obraz, poniosłem go do komina, z lunatycką dokładnością ustawiłem, obłożyłem głowniami i siadłem sobie naprzeciwko, żeby widzieć, jak zgoreje, a wiatr tymczasem brząkał wszystkimi szybami w oknie i świszczał wszystkimi tonami za oknem. Ledwie pierwsze na ogień rzuciłem spojrzenie, uczułem się pod wpływem niepojętej władzy — istota moja rozdzielała się niby — wola występowała za mnie, boleść opuszczała pierś moją, łączyła się z obrazem, a ciało zmartwiałe i bezsilne jak ciało trupa nie mogło żadnego zrobić poruszenia i wiedziałem, że chcę koniecznie ratować obraz Cypriana, że dotknięcie ognia pali moje członki przed oczyma moimi, lecz wstać, lecz iść nie mogłem. — Płomień z wolna postępował — czy to cudem, czy że obraz wilgocią muru był przejęty, nie zajął się od razu, choć olejnymi farbami robiony; rzekłby kto iż zanurzał się z rozmysłem w zniszczenie; ja czułem, jak płomień do piersi mi się dostawał — jak przegryzał serce, wyżerał oczy, jak potem dłonie Aspazji ogarnął i jej łono, jej białe łono całował swoim śmiertelnym pocałunkiem — a później ust dotknął, a później czoła wzniosłego, a później... kilka drobnych tylko iskierek brzeżkiem tła się pogoniło, i nic już więcej — umarliśmy oboje.

Tak jest, moi państwo, oboje — gdyż od tej chwili ogarnęła mię doskonała martwość, już mi się nawet zabijać nie chciało — i poszedłem spać bardzo spokojny — i w nocy nic mi się nie śniło. — Ludzie mówią teraz, że ja żyję — prawda, organizm zachował się w zadziwiająco pożądanym stanie. — Nie straciłem też pamięci, nie dostałem obłąkania ani fiksacji. — Kiedy mówię o czym, zdawać by się mogło, że każde słowo rozumiem i czuję. — Nie jestem zbrodniarzem, mizantropem, samolubem, obojętnym nawet nie jestem — między złem a dobrem zawsze dobre wybiorę — tylko nie wiem, jak się to stało, ale we mnie władze radowania się i smucenia stępiały zupełnie.

Poszedłem z Ludwinką na grób rodziców — płakałem, ale czułem, że łzy moje były jedynie nerwowym wyrobem i że mię nic nie bolało. — Odwiedziłem później Adasia, dzieci jego wciągnęły mię do zabaw swoich, dokazywałem z nimi — biegałem — śmiałem się, a nic mi nie było wesoło. — Spotkałem wdowę Józefa — słyszałem od niej wszystkie szczegóły śmierci mężowskiej, a nic nie było mi smutno. — Uratowałem tonącego człowieka, serce mi nawet uciechą nie drgnęło. — Byłem u Tereni w tej właśnie chwili, w której traciła swoją małą córeczkę, ową dziewczynkę, co to mi pierwsza drzwi otworzyła i ostatnia wraz ze mną przed konającą matką stanęła — patrzyłem na rozpacz mojej siostry, na okropne męczarnie biednego dziecka, a w głębi duszy byłem tak spokojny, jak ślimak — i nic mię już nie mogło z tego stanu wyprowadzić. Czasem jeszcze przebiegały różne życzenia przez głowę, jak muchy przez otwarty pokój — zdawało mi się, że chciałbym dla odmiany chociaż pocierpieć trochę — na przykład gdyby mi się wróciła ta chwila, kiedy Cyprian zemdlał lub kiedy matka umarła — lub kiedym obraz palił? — Aby raz tę sparaliżowaną duszę czymkolwiek uderzyć, to może by wstała i chodzić zaczęła, lecz próżne usiłowania! — Zastanawiam się nad sobą jak nad ciekawym lekarskim fenomenem i coraz bardziej przekonywam, że daremne są wszelkie w tym względzie starania. Z początku myliłem się — ile razy wiatr zaświszczał, gdy widziałem rozpalony ogień przed sobą, tyle razy zimno występowało na całą skórę moją i mimowolnie w głębokie zapadałem milczenie. — Chciałem więc wmówić w siebie, że to jest boleścią obudzonego przypomnienia. — Gdzie tam, moi państwo — spostrzegłem, że to jedynie skutkiem oparzelizny i nową skóry mojej własnością — zimno takie uderza na mnie i wtenczas, gdy zupełnie o czym myślę — raz nawet uderzyło, choć nie wiedziałem, że ogień się palił w zasłoniętym przez ekran kominku — jest to więc zupełnie patologiczne usposobienie. — Teraz wy także, słysząc mię, nieraz może myśleliście, że byłem wzruszony — do głębi duszy przejęty — co też to za dobroduszność! — a toż przecie gdyby tak było, ja bym nie śmiał poruszyć ani jednym słowem ani jednego z wspomnień tak bolesnych. — Ja wam po prostu opowiedziałem moje życie jak powieść z pamięci. — Na pamięć wydaję teraz wszystko — grzeczność, współczucie, oburzenie, przychylność — zawsze i w każdej chwili przypominam sobie, co gdzie przypada najlepiej. — Obłudnikiem mnie nie nazywajcie — gdybym mógł prawdę pod odgrywaną rolę podsunąć, widzielibyście mię tutaj klęczącego na środku salonu, z wzniesionymi ku niebu rękoma, z głową popiołem posypaną, — a zresztą czyn mój też nigdy powierzchownym nie zaprzeczy oznakom. — Jak uścisnę dłonie wasze, tak się przed żadnym poświęceniem nie cofnę. — Chcecie bym pracował? — będę pracował, — chcecie bym się pozwolił przybić do krzyża? — chętnie i drzewo na niego dźwigać będę, i rozpostrę ramiona, i dam przebić ręce, nogi i skonam — o! bracia moi — tylko... tylko choć skonam — nie zbawię... nie zbawię, bo nie kocham was...

— I nic już pan nigdy o Aspazji nie słyszałeś? — po długim milczeniu odezwała się Tekla.

— Przepraszam panią, dwa tygodnie temu wpadł mi do ręki list, który już blisko dwa lata poniewierał się na moim stoliku. — Szatan vel Kain donosił mi, że dnia 23 marca wśród kobiet służących, które ją na bal ubierały, Aspazja dostała okropnych konwulsji i w przeciągu kwadransa życie zakończyła: ciało jej w tejże chwili prawie sczerniało jak węgiel. — Szatan vel Kain posądzał mię o zadanie trucizny, — ja roześmiałem się tylko, bo Kain może miał słuszność. — Według daty i oznaczonej godziny Aspazja skonać musiała wtedy, kiedy jej obraz paliłem...

— Horror most horror! — zawołała Anna — więc naprawdę ta kobieta była.

— Zdało mi się, że już powiedziałem państwu... jak to, czy nie?... musiałem zapomnieć — otóż ta kobieta była — Poganką.

Z ostatnim słowem głuche milczenie cały pokój zaległo; dopiero po kilku chwilach Leon metodysta najpierwej się otrząsnął z doznanego wrażenia i w duszy swojej osądził, że to właśnie stosowna bardzo okoliczność do podania nam wszystkim arcy zbawiennej dozy „moralnego sensu”. Jak dziś pamiętam jeszcze, zaczął od tych słów urzędownych, które każdy pewnie na pamięć umie, bo pewnie każdego spotkały tyle razy, ile razy jaką stratę poniósł, ile razy jakie niebezpieczeństwo mu groziło, ile razy cierpienia dość zręcznie nie uniknął lub drzwi swoje przypadkiem otwarte nieszczęściu zostawił:

— A widzicie! — a czyż wam tego nie mówiłem? — a widzicie, że miałem słuszność (dalszy ciąg sentencji był już więcej z własnego uczucia i własnej indywidualności zaczerpnięty). Oto człowiek zdolny, poczciwy, „dobrze urodzony” w całym najświętszym tego wyrażenia znaczeniu, wśród wszystkich najpożądańszych67 tej astrologicznej formułki warunków — przyniósł z sobą na świat złote serce, diamentową wyobraźnię — mógł zostać poetą lub prorokiem — Tyrteuszem lub Ezdraszem — on został... kochankiem pięknej kobiety — i patrzcie, moi drodzy, patrzcie, a pamiętajcie na zawsze, jaki on dziś złamany, bezsilny, martwy, nieużyteczny... Biada miłości, która się tak na jednostkę wyrzuci i zmarnuje...

— Lecz gdyby się nie zmarnowała?... — ostrożnie podsunął Edmund. — gdyby ta jednostka nie pogańska, ale już w chrześcijaństwie odrodzona, przyjęła skarb rzucony wraz z przywiązaną do jego posiadania odpowiedzialnością?... gdyby przyjąwszy, tak dobrze nim zagospodarował, że w jej ręku wszelki tysiąc i klejnot, wszelki osobnym Bogu i ludziom opłacał by się procentem? gdyby...

— Żadnego „gdyby” obok takiej „aktualności” stawiać się nie godzi — przerwała Seweryna wyciągniętym palcem na Beniamina wskazując.

— Ja też nie żadnym „gdyby”, ale także „aktualnością” odpowiadać wam będę — zawołał oburzony Henryk — Ha! panie metodysto, pokazujesz mi Beniamina, jaki to człowiek złamany, nieużyteczny, bezsilny — proszę ja pana z sobą, proszę za próg tego pokoju — od domu do domu chodzić będziemy i nawzajem ja panu pokażę całe muzea, galerie, od piwnic aż do strychów, kamienice pełne takich bohaterów, co nie kochali nigdy, nie zmarnowali nigdy tak jak Beniamin uczucia swojego — tłustych szachrajów, wychudłych harpagonów, obhaftowanych złotem dworaków, wywiędłych w rozpuście dudków, legiony całe stawię ci przed oczy, po imieniu każdego zaprezentuję i przed krucyfiksem za wszystkich razem przysięgnę, że się nigdy w żadnej nie kochali kobiecie. — Jeśli chcesz, to możemy nawet po więzieniach kryminalnych małą odbyć

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:

Darmowe książki «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz