Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖
Poganka to powieść autorstwa Narcyzy Żmichowskiej wydana w 1846 roku. Opowiada historię miłości Beniamina do pięknej Aspazji, tytułowej poganki.
Główny bohater zaślepiony miłością do kobiety dystansuje się od dotychczasowego życia — jest w stanie zrobić dla niej wszystko, nie mówiąc już, że zaczyna zatracać się w tym uczuciu… Sama Aspazja za to bawi się jego uczuciami, zadowolona z powodzenia u mężczyzn.
Poganka to powieść romantyczna, która zwraca uwagę swoim wyszukanym językiem. Inspiracją do napisania tego utworu była ponoć nieszczęśliwa miłość autorki do Pauliny Zbyszewskiej. Sama Narcyza Żmichowska to reprezentantka doby polskiego romantyzmu. Jest ponadto uważana za jedną z prekursorek polskiego feminizmu. Jej światopogląd wpłynął znacząco na ukształtowanie sytuacji kobiet w Polsce.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
Ona znowu siedziała przede mną, a siedziała taką, jaką jej zawsze pragnąłem, jakiej czekałem w najszczęśliwszych... źle mówię, w najnamiętniejszych uniesieniach jej miłości. — Zbladłem okropnie, do gardła tak mi się coś rzuciło, jakby mię ręka czyja, ręka żelazna ścisnęła za nie — postąpiłem naprzód, lecz w tejże chwili, najpewniej przez drzwi, których nie zamknąłem, wiatr lekki przeciągnął. Poczułem zimno jego na twarzy, jak dmuchnięcie cichego westchnienia — i świeca zgasła — choć w ciemności, ja zamknąłem jeszcze oczy, bo się bałem... Lecz na próżno — pod powiekami jakbym ją zabrał był w spojrzeniu, unosiła się przede mną jej twarz, częścią do twarzy obrazu, częścią do tej twarzy, która mi w jaskrawości pioruna mignęła wyrazem swoim podobna — zbiegłem na dół, twarz szła przede mną — zawołałem Ludwinki, wypytywałem jej o różne drobiazgi, słuchałem dawanych mi odpowiedzi — twarz ciągle tkwiła przed moim wzrokiem — gdziem się zwrócił, ona się zwróciła — gdziem stanął, ona stanęła — kazałem ogień rozpalić, patrzyłem w płomień, twarz gorzała w płomieniu, a spalić się nie mogła, jak krzak cudu Mojżeszowego.
— Ludwinko — rzekłem nagle do siostry — co byś ty zrobiła ze mną, gdybym ja dostał pomieszania zmysłów?
Ludwinka z trwogą spojrzała na mnie, wzięła mię za puls u ręki i niespokojnie jego uderzenia liczyła.
— No i cóż? — rzekłem znowu — Czy tak bije jak u wariata?
— Nie mów tego, Beniaminku — odrzekła siostra — masz trochę gorączki, bo dziś może zanadto się zmęczyłeś, jak uśniesz, to ci będzie lepiej.
— A jeśli nie usnę?
— Dlaczegóż nie miałbyś usnąć? Do snu można się czasem przymusić, a sen to taki miły, taki miły jak śmierć...
— I ty wiesz o tym, Ludwinko?
— Och! wiem, Beniaminku.
— A czy wiesz także, czy doświadczałaś kiedy, jak to bywa, gdy się na przykład do myśli pewny wyraz przyplącze albo imię, którego się pozbyć nie możesz, choćbyś po tysiąc razy spędzała je sprzed siebie — albo czasem gdy ci na oczach twarz jaka stanie i gdziekolwiek spojrzysz, to wybije zawsze jak owe zielone i czerwone koła, które za tobą gonią, gdyś zbyt długo pod słońce patrzyła.
— Znam i to mój braciszku.
— A cóż robisz wtedy?
— Wtedy słucham i patrzę...
— Lecz jeśli nie chcesz słyszeć i widzieć...
— Ja braciszku nie mam ani wyrazu, ani twarzy, których bym się tak nawet w złudzeniu wyrzekła.
— Och! toś ty jeszcze bardzo szczęśliwa! — powiedz mi, czy widziałaś ten obraz na górze?
— Widziałam... tak, dwa razy widziałam.
— I nie chciałaś więcej patrzeć na niego?
— Nie, bo on mi okropne chwile przypomina: widziałam go po raz pierwszy na dzień przed śmiercią Cypriana, a potem widziałam znowu, gdy Bazyli rzeczy twoje odwiózł i gdzie ty byłeś? słowa powiedzieć nam nie umiał. — Od tego czasu mam wstręt do tego malowidła, bo dziwne usposobienie moje! ja, co tak lubię smutkiem na rozrywkę się bawić, od rzeczywistej boleści unikam.
— Jednak to piękny obraz, Ludwinko?
— Piękny jak niepodobieństwo!...
— Czemu niepodobieństwo, Ludwinko? — takie kobiety są — Cyprian to mówił i ja taką znam.
— Być może, Beniaminku, chciałam powiedzieć tylko, że nie taka kobieta, lecz taka chwila w życiu jest niepodobieństwem.
— Bluźnierstwo! bluźnierstwo! — zawołałem pocieszony tą marną słabych i złamanych ludzi pociechą, że mogą w drugich odpierać swoje własne myśli i obawy. — Taka chwila jest koniecznością, bo jest szczęściem i udoskonaleniem.
— Ja myślałam, bracie, że w takiej chwili człowiek by świata i Boga zapomniał — więc mu Bóg dobry chwil takich nie daje.
— Otóż to znowu! szlachetność stoicka, wyrzeczenie się i zaparcie — to twoje cnoty Ludwinko. Najpewniej zdaje ci się, że dlatego tak nisko upadłem, bom ich nie miał. — No proszę — to wyśmienite, doprawdy! — bez wszelkiego dobra człowiek dopiero najlepszym być może — a szczęście to grzech — zastanów się przecie, Ludwinko. — Gdybym ja spotkał i miał na całe życie taką kobietę, czy ja bym przez to co złego innym ludziom zrobił — czy ja bym nie był szczęśliwy? — a szczęście czyż mi się nie należy? — Szczęście!... Ludwinko, Ludwinko! — Gdyby ona tu przyszła do mnie — gdybyśmy oboje pomyłkę naszą uznali i zaczęli życie inne, spokojne jak ten ubogi domek nasz, dobroczynne, jak dzień z życia matki naszej wzięty — gdyby jej serce miłością tchnęło dokoła — jej słowo w piękność zaczarowało ten światek maleńki... — to cóż? czy ci się zdaje, że ja bym był taki zły, jak jestem, taki zawzięty i zazdrosny, iż gdy wspomnę sobie nawet, jak to patrzą okropnie zabitego źrenice, to się nie lękam ich, tylko powtarzam wściekły, już ona więcej nie powie: „lubię twoje czarne oczy”. — Wszak prawda, Ludwinko? — gdyby ona mię kochała tak jak obraz kocha, ja byłbym dobry, użyteczny — nie straszyłbym cię już nigdy...
Ludwinka cichymi łzami płakała.
— Czemuż by ciebie kochać nie miano? — rzekła nareszcie — młody jesteś, piękny jeszcze — i ty byś tak kochał przecie?
Zamyśliłem się — w zamyśleniu zwijałem ciągle i rozwijałem ową ćwiartkę papieru, na której był suchymi farbami mój Tobiasz zrobiony. — Po długiej chwili milczenia Ludwinka się zbliżyła i chcąc może o czym innym zacząć rozmowę.
— Co to trzymasz w ręku? — spytała mię.
Ja spojrzałem, bom już był zapomniał, że coś trzymałem nawet.
— Ach! to obrazek, który dziś rano w książkach znalazłem.
— Ostrożnie, bo go zepsujesz — patrz, już się miasto zatarło, a to obrazek dobrej wróżby dla ciebie Beniaminku. — Siedmiu oblubieńców miała Sara, siedmiu śmiercią pomarło, lecz ten jej się dostał, który ją miłością bożą i czystą pokochał.
— Prawdę mówisz Ludwinko — ukochać tylko i nie wątpić.
W nocy napisałem list do Aspazji...
„Matka mi umarła — mówiłem jej — cierpię okropnie — ale matka przebaczyła mi przed śmiercią — ja tobie przebaczyć muszę — nie, nie przebaczyć, Aspazjo — lecz powiedzieć ci, że dziś lepszy jestem, mój gniew pod tchnieniem ust macierzyńskich w łzy się rozpłynął, moje przekleństwa od jej błogosławieństw zaniemiały61, moja nienawiść przed jej miłością z duszy ustąpiła. — Gdym cię opuścił, Aspazjo, przez czas bardzo długi wspomnieć o tobie nie mogłem, tak mi się zaraz z całą okropnością swoją wracała ostatnia chwila naszego rozstania — wtedy odżywałem ją we wszystkich jej przejściach — wtedy zdawało mi się, że gdybym cię był ujrzał, to bym cię musiał zabić, chociaż wówczas nie zabiłem — wtedy znów mię napadało szaleństwo i ogarniała wściekłość bezrozumna. — Dziwna rzecz! z pięciu lat przeszło, któreśmy razem spędzili, nie mogłem innego wydobyć wspomnienia, tylko owe najgorsze wspomnienie — dzisiaj już tak nie jest — dzisiaj widziałem twój obraz — wszak pamiętasz? obraz, który był pierwszym pośrednikiem między nami, który mi zwiastował ciebie. — Otóż ja, widząc go, doznałem gwałtownego wzruszenia — tysiąca sprzecznych wrażeń — jednak Aspazjo, wierz mi, na pamięć mej matki, żadne nie było nienawistnym wrażeniem. — Aspazjo! mnie przy tym obrazie stanęły w myśli piękne dni nasze tylko — uczułem wielką wdzięczność za wszelkie dobro, które od ciebie wziąłem — za nauki, któreś mi ułatwiła, za chwile natchnienia, któreś mi dała — za te godziny, w których z uwielbieniem patrzyłem na ciebie i słuchałem głosu twojego. — Wdzięczność za wszystko, Aspazjo — że umiem zbutwiałych rękopisów odgadywać słowa, że mi teraz ostrołuki gotyckich kościołów i pilastry świątyń greckich od jednego spojrzenia muszą tajemnice swej piękności wypowiedzieć, zaraz w najdrobniejszym ułamku swoim — że mi ani jeden rzut pędzla sławnych mistrzów stracony nie jest w ich cudnych obrazach — że mi się otworzyły skarby tylu języków — żem widział — żem poznawał — ja tobie winienem. Dawniej za nic to miałem — co więcej nawet: oburzenie tak niesumiennym jest rachmistrzem, że wszystkie owe nabytki zaliczyłem do ciężkich twoich przeciwko mnie grzechów. — Czczym szyderstwem zdawały mi się dlatego, że szczęścia nie wracały, że ran nie goiły. — Dziś, Aspazjo, sprawiedliwszym jestem — przyznaję dobrodziejstwa twoje — dziś przypominam sobie także miłość twoją — pieszczoty twoje, namiętne uniesienia i tę wiarę niezachwianą, że ja cię kocham nad wszystko, ze wszystkim, z piekłem i niebem twej duszy. — Dziś przypominam sobie całą przeszłość naszą i całą uznaję — tak, całą, że nawet zabójstwa i występku nie chcę z niej wyrzucić — a wiesz dlaczego, Aspazjo? oto dlatego, bom się przekonał, że cię kocham znowu. — Występek świadczy przeciwko postępowaniu naszemu, przeciwko zdarzeniom i okolicznościom — miłość moja świadczy za prawdą łączącego nas uczucia — gdybym nie miał miłości, to by wszystko, co się stało, było złem niecofniętym jak wieczyste potępienie — gdybym nie miał miłości, to bym się widział tak nikczemnym i ciebie tak skalaną, że już by żyć nie było warto. — Gdybym nie miał miłości, to bym te sześć lat życia musiał nazwać rozpustą i wszeteczeństwem — gdybym nie miał miłości, to bym nie doszedł był do miejsc rodzinnych, nie przeżył śmierci mej matki, nie tknął dziś stopą niegodną jej grobu. Ale ja cię kocham Aspazjo — zbłądziliśmy, to prawda, nie przeciągnęliśmy szczęścia naszego w nieskończoność — z chwili użycia szliśmy ku drugiej chwili podobnej, zamiast co byśmy mieli ku wyższej podążyć, — z całego świata naokół snuliśmy rozkosz dla siebie, z siebie nic nie wysnuli dla świata. W naszą pierś zbiegły się wszystkie jasności promienne, lecz z naszej piersi nie wystąpiły na zewnątrz, niczego nie ogrzały — nie oświeciły niczego, a my potem złamaliśmy się i upadli pod zbytkiem naszym — dobro nowego dobra nierodzące, jest złem najgorszym — głupstwo nie tyle zaszkodzi, nienawiść nie tyle pognębi, ile rozum, gdy się zużyje na bezplenne62 prace — miłość, gdy się w samolubne uczucie roztrwoni — dlatego i my też cierpieli okropnie — dlatego ja byłem zazdrosnym, ty okrutną. — Ale ja cię kocham, Aspazjo — ja ufam, że odkupimy pomyłkę naszą szczęściem i doskonałością, tak jakeśmy ją odkupili boleścią i łzami. — Jeśli do ciebie w tej chwili nie przemawiam żywym głosem, tylko list piszę, Aspazjo — nie myśl, o najdroższa moja! bym się lękał twej wzgardy, bym nie dowierzał twemu sercu lub chciał nieszczerym wybiegiem resztkę obrażonej dumy osłonić. Nie, moją dumą jedyną to jest właśnie, że pierwszy ręce do ciebie wyciągam, że nowe wspólne szczęście dla nas obojga znalazłem. — Miłości twojej — miłość moja jest mi rękojmią — ja dziś wiem, że kto kochał, ten kochać będzie zawsze, choćby nieszczęście zawichrzyło mu w głowie, a grzechy tak serce zepsuły, iżby sam w obłąkaniu wołał: „nienawidzę” — on kochać będzie, bo kochanie jedyną nieśmiertelnością człowieczeństwa. — Patrz Aspazjo — ja ci złorzeczyłem — jam przebył tak okropną chorobę szaleństwa i zawziętości — a przecież w pierwszej chwili spokojnej — za pierwszym spojrzeniem na twój obraz, za pierwszym słowem nadziei, które mi siostra rzuciła, ja znów czuję, że cię kocham jak dawniej — lepiej niż dawniej, Aspazjo — i oni tu wszyscy przez sześć lat zapomniani, przez sześć lat zasmuceni, rozgniewani — gdym przybył, oni wszyscy uściskali mię z radością, nikt mi nawet nie wspomniał o przebaczeniu, tak je dał każdy prędko i zupełnie — a kiedy tutaj nikt kochać mię nie przestał, czemuż ja się mam lękać, żeś ty już przestała. — Czyż to podobnym jest nawet? — Nie, Aspazjo — jeśli ci się tak zdaje — jeśli pod wrażeniem złych wspomnień lub w napadzie tego nieszczęśliwego usposobienia, które czasem goryczą uśmiech, jadem słowa twoje zatruwa — jeśli, mówię, odsądzisz mię w sieroctwo, rozpacz i obojętność — to samej sobie nie wierz, jedyna moja — Bóg nie może przeszłości powiedzieć: „nie byłaś” — człowiek nie może powiedzieć sercu, które kochało — „już nie kochasz”. — W tej niemożności jest cała świętość prawdy Bożej — całe uświęcenie życia ludzkiego — ty mię kochałaś, Aspazjo — więc ty mię kochać będziesz — obraz Cypriana sprawdzi się, kochać mię będziesz tak jak na obrazie zachętą, nagrodą, uczestnictwem w czynach szlachetnych. Bo na obrazie widać to wszystko, widać, że z uścisku dwóch tych istot pięknych i doskonałych zrodzi się w przyszłości piękna jakaś i doskonała chwila, widać, że dla nich pieszczota jest zaczerpnięciem sił nowych, nie wydaniem zebranych, że Aspazja pochwyci lutnię swoją, że Alcybiades w słowa natchnionych pomysłów obwinie scytal63 przy nim leżący. — Wszakże prawda, że i nam przyszłość z ideałem Cypriana spodobnieje. — Wszak czytając te słowa — ty już mi wierzysz i sobie wierzysz, i myślisz o chwili, w której przybędziesz do mnie — bo ja, Aspazjo, ja nie pójdę do ciebie — tam gdzie ty jesteś, martwość i zepsucie samo, we dwoje my byśmy tam na nowo skalali się i cierpieli. — A tu przy mnie czysto, święcie, pobożnie — jak zwyczajnie wśród serc kochających, wśród grobów, nad którymi łzy płyną, lecz nikt nie rozpacza. — Ja też zostanę tutaj, Aspazjo — ulepszę się, ugodnię64 i tutaj ciebie czekać będę: twoje i moje zmyję
Uwagi (0)