Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖
Poganka to powieść autorstwa Narcyzy Żmichowskiej wydana w 1846 roku. Opowiada historię miłości Beniamina do pięknej Aspazji, tytułowej poganki.
Główny bohater zaślepiony miłością do kobiety dystansuje się od dotychczasowego życia — jest w stanie zrobić dla niej wszystko, nie mówiąc już, że zaczyna zatracać się w tym uczuciu… Sama Aspazja za to bawi się jego uczuciami, zadowolona z powodzenia u mężczyzn.
Poganka to powieść romantyczna, która zwraca uwagę swoim wyszukanym językiem. Inspiracją do napisania tego utworu była ponoć nieszczęśliwa miłość autorki do Pauliny Zbyszewskiej. Sama Narcyza Żmichowska to reprezentantka doby polskiego romantyzmu. Jest ponadto uważana za jedną z prekursorek polskiego feminizmu. Jej światopogląd wpłynął znacząco na ukształtowanie sytuacji kobiet w Polsce.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
Dłoń, której Aspazja nie ścisnęła wzajemnie — spojrzenie obojętne jej oczu martwiejących w dawną kamienność swoją — jej głos przycięty i bezdźwięczny — długie godziny roztargnienia, nieuwagi i posępności — dla was to wszystko byłoby nudne, a dla mnie dziś także zadziwiająco czcze i jednostajne. — Wspomnę wam tylko ostatnie zdarzenie. — Doszedłem już po tę miarę boleści i zepsucia, w której człowiek wstydzi się nieszczęścia gorzej niż trądu, a nieszczęście rozdrabnia na wszystkie otaczające go przedmioty, okoliczności, wypadki i przeciw każdemu widomemu ułamkowi tej niewidomej całości natęża siły swoje, ostatecznych chwyta się środków i potem dziwi się, że takie walki przetrwał, takie góry porzucał, a tu nowe łby odrastają hydrze i o nowe gruzy potrąca się jego noga. — Więc też ślepa jakaś wściekłość go opanowywa50 — instynktowie51 tłucze pięściami na wszystkie strony — a czy to rozbije, co mu najdroższym — czy w własną głowę uderzy — czy w kodeks prawny, on już nie dba o to, byle sobie ulżyć choć na jedno odetchnienie, byle przestać cierpieć choć przez czas ruchu zegarowego wahadła. — Otóż, jako wam rzekłem, ja byłem w tej chwili właśnie choroby nieszczęścia. — Siedzieliśmy przy wspaniałej uczcie — stół uginał się od sreber, złota, kryształów — błękitne płomyki tlejącego ponczu tu i owdzie migały jak potępione duszyczki — a czarnymi dziobami lamp z żelaza ulanych na herkulańskie wzory, tryskała jasność rażąca i czerwonawa. Niewiele nas było osób: — ona, ja i ktoś trzeci. — Ona go wzięła za rękę — swoją czarą o puchar jego trąciła — a on się pochylił i dotknął ustami brzegów tej czary w miejscu, w którym ona dotknęła ich pierwej!
Spojrzałem na tego człowieka, — on zadrżał i wskazując Aspazji szepnął z cicha: — Beniamin mię zabije.
Aspazja się rozśmiała. —
— Nie, on ciebie nie zabije — mówiła wesoło, — ja tak lubię ogniste spojrzenie twoich czarnych oczu, tak się cieszę, kiedy przemówisz tym głosem silnym jak rozkaz, nęcącym jak pokusa — a Beni kocha mię tak szczerze — a Beni tak żyje tylko życiem moim — Beni tak czuje tylko moją rozkoszą, że on by nigdy zabić cię nie mógł. — Wszak prawda Beni, miłość twoja najwyższa, najzupełniejsza — najprawdziwsza — miłość twoja używa moim szczęściem tylko — miłość twoja nie pragnie, lecz kocha mnie — wszak prawda Beni? —
Biedna Aspazja pomyliła się w czasie.
Prawdą było to dawniej, wtedy kłamstwem już... Dawna owa niczym niezachwiana wiara w serce moje — owa pewność wszystkich poświęceń z mej strony trzymała mię przykutym do skinienia jej ręki — ale dawniej było wiele jeszcze dobrego we mnie, dawniej kochałem ją — a wtedy — czułem tylko, iż nienawidzę wszystkich, których ona jak na stypie mej duszy dzieliła okruszynami tego, co ja jej dałem kochania.
Po uczcie oddalił się cudzy52 człowiek — wyszedłem za nim i szedłem długo przez ciemnych ulic zakręty. — Do końca jednej ulicy przytykał plac rozległy i pusty — na całej jego przestrzeni chwiały się tylko we mgle wilgotnego powietrza dwa światełka dwóch zapalonych latarni, zbliżyłem się do człowieka i powiedziałem mu:
— Zgadłeś dziś los swój — ja ciebie zabiję.
Człowiek ten był uzbrojony, miał szpadę przy boku i puginał za pasem — bronił się odważnie, z rozpaczą, ale ja go zabiłem — i wracałem tą samą drogą, a zamiast latarni świeciły przede mną dwa okropne rozwarte i bielmem zaszłe oczy.
I wróciłem do Aspazji — powiedziałem jej wszystko — Aspazja wysłuchała mię bez oburzenia, bez wstrętu, ale zamyśliła się głęboko — i po długim milczeniu rzekła zimnym głosem sądowego wyroku:
— Ja ciebie nie kocham — ty mię nie kochasz, rozstańmy się, Beniaminie.
Gdym usłyszał te słowa, ciemno mi się zrobiło i język mi zdrętwiał; potem przez chwilę patrzyłem na tę kobietę i w mózgu moim postawa jej odbijała się z taką dokładnością, jak niegdyś postawa tego wilka co Zittę za piersi chwytał. — Nie uszło mojej baczności ani jedno zawiązanie misternych kółeczek perłowej siatki, którą na włosach miała, ani jeden fałd jej kaszmirowej, jasnozielonej sukni — pamiętam każdy odblask światła, który się łamał w dwóch przepysznych opalach na jej obnażonych ręku53 bransoletami upiętych — pamiętam, jak trzymała te ręce łokciami przed sobą wsparte o stół ciemny i w dziwaczne arabeski mozaiką wykładany, — pamiętam, jak na zaciśniętych dłoniach brodę oparła, jak jej szyja wygięła się przez to, jak cała głowa w tył przerzuciła, jak jej to nadawało wyraz dumy i zuchwalstwa, jak mi spoglądała w oczy tymi swoimi oczyma, które jej poczerniały prawie od czarnej krwi jej serca. — Potem — och! potem — wzgarda płomieniem z piersi do ust mi buchnęła, rozgrzał mi się język — splunąłem z niego wszystkie obelgi, wszystkie moje męczarnie, wszystkie przekleństwa. — Aspazja słuchała ich z tąż samą spokojnością jak pierwej, gdym jej mówił, że przez nią i dla niej zabiłem człowieka. — Ta spokojność wywołała ze mnie wściekłą i dziką chęć zemsty — przyszło mi na myśl, że jak ją zabiję, to przecież choć pod pchnięciem sztyletu zadrgną54 rysy jej twarzy i usta jękną boleścią... Chęć moja uprzytomniła mi się tak dobitnie, że gdym ją nagle ujrzał prawie spełnioną, sam siebie się przeląkłem i uciekłem z pokoju... Dziwna rzecz — ani byście zgadli, czego ja najwięcej żałowałem, gdym z pierwszego uniesienia zawziętości ochłonął. — Dziwna rzecz, ja żałowałem, że Aspazji nie zabiłem dawniej, och! dawniej, kiedy ją kochałem jeszcze. — Mnie rozpacz brała nie za kobietą, lecz za miłością moją. — Nie mieć miłości — tracić tak najpierwszy istnienia swego warunek, patrzyć tak na pogrzeb własnej duszy dlatego, że się na ohydę wybranego przedmiotu patrzyło — to okropnie! Czyż nie lepiej byłoby, czyż nie stokroć lepiej, gdybym był zabił Aspazję wtedy, jak ona ze mną razem na gwiazdy patrzyła, jak włosy i oczy moje całowała, słuchając z dala płynącej piosenki — czyż nie lepiej? — ja umarłą byłbym owinął we wszystkie pamiątki moje i byłbym przechował na dnie serca bez uszkodzenia, bez zmazy grobowej i byłbym ją kochał na wieki — i wtedy przypomniałem sobie te pierwsze prawie rzeczone do mnie słowa: Bóg kocha zniszczeniem i tajemnicą. Zrozumiałem je — łzy mi w oczach stanęły — Aspazja znikła z pamięci, został tylko żal niewymowny — rozpaczliwa ku przeszłości tęschnota — wydarcie się wszystkich władz ducha ku temu, co już minęło!... Gdybym ja to miał, choć zniszczeniem i tajemnicą — to bym miał. — Na wyższy sylogizm nie mógł się wtedy zdobyć mój umysł. — Mieć jeszcze — mieć! — w to słowo zaklęły się zwroty wszystkich myśli moich, a biedny nic już nie miałem. — Zrzuciłem mój ubiór bogaty, rozzułem nogi moje — wziąłem płaszcz tylko na ramiona i wyszedłem z naszego pałacu takim, jakim mię Aspazja przy drodze swojej spotkała. — Takim? — och! nie — nie — nie takim wcale. Kiedym wielkie i puste, choć zawsze światłem gorejące przechodził salony i kiedy weneckie zwierciadła ze wszech stron odbiły moją postać ciemną, wychudłą — złamaną, na podróżnym kiju wspartą, mnie wielka litość nad sobą samym zdjęła — czemu ja dzieckiem w rodzicielskim domu nie zostałem — czemu mię tak daleko od sióstr i braci wysłano? — czemu zły duch mojego konia w stronę jej zamku popędził? — czemu ona tam przypłynęła, gdzie ja byłbym skonał może w pierwszym szczęściu i w pierwszej boleści — skonał niewinny, cichy — biały jak lilia, nim na nią kurz lub upał dnia skwarnego padnie? — Czemu ona nie odeszła, kiedy ja przeczuwałem wszystko i prosiłem — „zostaw mnie”? — Byłbym umarł albo dotychczas byłbym jeszcze siadywał przy obrazie Cypriana długimi wieczorami po skończonej pracy — byłbym marzył, byłbym kochał — albo może... i przypomniałem sobie listy braci, ojca, matki... spuściłem wstydem okryte czoło, nie otarłem łez płynących — poszedłem dalej ciężką drogą moją. — I szedłem długo — daleko przez gęste lasy, przez strome góry — przez rzeki i przez jeziora: — a tymczasem dzienniki europejskie we wszystkich językach przetłumaczyły ważną, nadzwyczajną, niespodziewaną nowinę: „Hrabia Beniamin — donosił jeden z nich — komandor krzyżów, kawaler orderów*** członek wielu uczonych towarzystw, zniknął nagle w nocy z 1-go na 2-gi listopada po odbytym pojedynku z księciem***, którego zabił. — Nazajutrz był wielki bal w pałacu***. Hrabina Aspazja przyjmowała kwiat naszych salonów z właściwym sobie wdziękiem i nie mogliśmy dość wydziwić się jej spokojnej wesołości, którą zapewne wszystkie domysły i podejrzenia oszukać chciała. — Mówią powszechnie, że hrabia Beniamin, młodzieniec niepospolitych zdolności, genialny autor ważnego dzieła o starożytnościach etiopskich i zachwycającej książeczki drobnych poezyj pod tytułem: Czarnoksięstwa, oraz najznakomitszy spomiędzy dyplomatyków naszych był już od dawna w bliskich z tą panią stosunkach. — Tajemnica, ale tajemnica pełna uroku i dobrego smaku, taka jaka od najsurowszych nawet sędziów wysokiej arystokracji cierpianą bywa i przed którą się nawet rozwarły pyszne pokoje margrabiny***, tej skały niedostępnej powodziom dzisiejszych zwyczajów, tajemnica taka, mówimy, osłania życie tych dwóch zupełnie godnych siebie istot — z przyjemnością jednak możemy donieść czytelnikom naszym, że wszelkie hańbiące domysły o urodzeniu hrabi Beniamina są jak najnikczemniejszą potwarzą. — Szlachetne rysy jego zbyt jawnie świadczyły przeciwko tym, którzy mu chcieli izraelskie zarzucić pochodzenie — a teraz jeden wiarogodny z poufałych jego towarzyszy objaśnił nas zupełniej w tym względzie, lecz włożył zarazem trudny obowiązek dochowania wiernej tajemnicy. — Zdaje się nam jednak, iż jej nie zdradzim, jeśli przydamy tylko, że za Beskidem może, w rozkosznej zaciszy książęcego ogrodu, na marmurach i wschodnich kobiercach pierwsze kroki swoje stawiać zaczęło to dziecię nadzwyczajne, które miało zajść tak daleko i zniknąć tak nagle”.
Z gorzkim uśmiechem przeczytałem cały ten ustęp na kawałku wyrzuconej przez okno gazety: — hrabia Beniamin, człowiek genialny, domniemane jakieś serbskie czy wołoskie książątko, siedział wtedy pod murem gościnnego domu — śnieg i wiatr na przemiany twarz jego smagały, a krew zamarzała na grubych szmatach, którymi nogi swoje obwinął — daleko mu jeszcze było do końca podróży — och! daleko bardzo.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Dopiero w samą wigilię Bożego Narodzenia zobaczyłem na płachcie śniegowej czerniejącą wioseczkę maleńką — krzyż się wznosił u rozstajnej drogi, spoza dworskich zabudowań niby palce olbrzymiej dłoni cztery topole niebo wskazywały — a na środku dziedzińca szkielet bezlistnej lipy sterczał samotny i nieruchomy. — Ja nie zapłakałem nawet — tylko mi coraz trudniej było nogi od ziemi odrywać i zbliżające stawiać kroki. — Sam przed sobą wydawałem się jako umarły — cieniem — żywiołem wrócony — tam, skąd niegdyś kształty i czas życia wziąłem. — Gdym wszedł na dziedziniec, psy okropnie szczekać najpierw, potem wyć zaczęły, a jednak nie zbliżył się i nie ukąsił mię żaden: — „Czują trupa” — pomyślałem sobie i wszedłem do sieni. — Za klamkę od pokoju ująć nie mogłem, nie śmiałem, padła na mnie wielka jakaś trwoga, jakiś wstyd dziecinny, kobiecy — byłbym chciał się pod ziemię schować, lecz w pokoju musiano wejście moje usłyszeć. — Nagle drzwi się uchyliły i w szczelinie światła ukazała się główka maleńka.
— Ciociu! — to ubogi — rzekł potem cienki, srebrzysty głosek55 dziewczęcy.
— Zanieśże mu to — odpowiedział głos inny — znany dobrze — głos ten przenikającej rzewności, niepojętego smutku.
I po chwili drzwi się znowu rozwarły — mała dziewczynka stanęła przede mną z dużym chleba kawałem i z groszem jałmużny.
Wziąłem chleb, wziąłem grosz, pocałowałem jej rączkę i szedłem za nią.
— Czego chcesz jeszcze, dziadku? — spytała.
— Chcę podziękować tym, co mię wsparli — odpowiedziałem i na progu stanąłem.
Stół był nakryty, siano podesłane, w jednym końcu siedziała kobieta, blada, z białymi jak srebro włosami, w czarnej sukni i w czarnym czepku — po obu jej stronach młode żony — młodzi jeszcze mężowie, dorastające chłopcy i panienki, małe jak moja mała wspomożycielka dzieci — i opłatki połamane... i wszystko tak podobnie jak przed laty...
— Matko! Matko moja! — krzyknąłem.
Kobieta w czarnej sukni zerwała się — ale sił jej zabrakło i znów na krzesło padła — między przytomnymi gwar jakiś powstał — wiem, że wołano: „Beniaminie, co zrobiłeś! Matko, uspokój się!” — lecz ja tego wszystkiego nie pamiętam już — wspomnienia wracają mi od tej chwili dopiero, gdym się przytulał obłąkany, łkający, do kolan czarno ubranej kobiety — i gdy na czole z pocałunkiem jej łzę gorącą uczułem — to była łza mojej matki!... ja miałem jeszcze matkę!
— A gdzie ojciec? — wyjąknąłem56 nieśmiało, kryjąc twarz na łonie jej.
— Tam, gdzie Józef i gdzie Karol — odpowiedziała cichym, ale serce rozdzierającym od niemej boleści głosem.
Podniosłem głowę, spojrzałem dokoła — prawda, nie było ich.
— Oni chrześcijańską śmiercią pomarli — przydała
Uwagi (0)