Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖
Poganka to powieść autorstwa Narcyzy Żmichowskiej wydana w 1846 roku. Opowiada historię miłości Beniamina do pięknej Aspazji, tytułowej poganki.
Główny bohater zaślepiony miłością do kobiety dystansuje się od dotychczasowego życia — jest w stanie zrobić dla niej wszystko, nie mówiąc już, że zaczyna zatracać się w tym uczuciu… Sama Aspazja za to bawi się jego uczuciami, zadowolona z powodzenia u mężczyzn.
Poganka to powieść romantyczna, która zwraca uwagę swoim wyszukanym językiem. Inspiracją do napisania tego utworu była ponoć nieszczęśliwa miłość autorki do Pauliny Zbyszewskiej. Sama Narcyza Żmichowska to reprezentantka doby polskiego romantyzmu. Jest ponadto uważana za jedną z prekursorek polskiego feminizmu. Jej światopogląd wpłynął znacząco na ukształtowanie sytuacji kobiet w Polsce.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
— A nie nad ich zgonem wypłynęły najbardziej gorzkie łzy nasze — odezwała się Bronisława i to był pierwszy, jedyny wyrzut, który mię spotkał.
Nic nie mówiłem, nikt mię nie badał — Ludwinka otoczyła mię całą troskliwością serca swojego — a przecież ten wieczór, ten jeden wieczór powinien by był uzupełnić miarę cierpień i pokuty mojej. — Znaleźć się tak obcym wśród najukochańszych niegdyś — tak potępionym wśród czystych aniołów, tak obżałowanym litością i miłosierdziem — wśród tych, co niegdyś z dumą i pociechą na pierwsze twoje kroki spoglądali — tych, co wróżyli cnoty sercu twemu, chwałę zdolnościom, szczęście losowi twojemu — tych, co powtarzali z rozkoszą i radością pierwsze wyrażenia ust twoich dziecinnych — co się lubowali nad pierwszymi pomysłami młodej głowy twojej — znaleźć się takim i żyć potem jeszcze — och! to jakiejś żelaznej siły na to trzeba!
Matka moja bardzo już była zmienioną i słabą. — W jej oczach zapadłych, przyćmionych, na jej licach wychudłych i głębokimi zmarszczkami okrytych czytałem każdy wyraz potępienia mojego — każdy wyraz przekleństwa, którego jej usta nie wyrzekły nigdy i myśl nie pomyślała zapewne — lecz który niemniej okropną zgryzotą i piekielnym cierpieniem serce moje rozdzierał.
Jedna z wnuczek wspomniała, że się na mszę północną wybiera.
— I ja pójdę z tobą — rzekła moja matka — są dni, w których się więcej modlić muszę, bo w nich zawsze więcej byłam szczęśliwą albo więcej cierpiałam.
— Ile to lat już będzie, jak Cyprian tak samo w wigilię Bożego Narodzenia wrócił? — spytałem po cichu siedzącej przy mnie Tereni.
— Sześć lat, Beniaminku.
Och, moi państwo! — na tę prostą odpowiedź mnie się łzy gradem po twarzy stoczyły. — Sześć lat! sześć lat — a przez te sześć lat mnie nikt nie powiedział „Beniaminku” tak jak Terenia w tej chwili mówiła. — Zerwałem się — wybiegłem do drugiego ciemnego pokoju — rzuciłem na ławeczkę, ową ławeczkę, przy której Julki piosnek słuchałem i lżej mi było, gdyż zapłakać mogłem. — Oni dobrzy, zrozumieli mię wtedy — nikt nie poszedł za mną — dopiero gdy na spanie rozchodzili się wszyscy, przyszła matka — wzięła za rękę i poprowadziła do swego pokoju.
— Pamiętasz — rzekła — jak długo tu sypiałeś w swojej kołysce, a potem w owym małym, czerwonym łóżeczku? — od urodzenia, aż do chwili, w której pierwszy raz konia dosiadłeś i w której twój ojciec z uśmiechem powiedział: — „Och! to już teraz dorosły mężczyzna, niechże sobie stąd na własny przemysł między ludzi idzie” — i zaniesiono wtedy pościółkę twoją do braci na górę. — I nauki, zatrudnienia, młode lata twoje uniosły cię jeszcze dalej od macierzyńskiego boku — i zaniosły tak daleko, że mnie się zdało, jakobym już na zawsze moją pieszczotkę, moje dziecię najmłodsze straciła. — Ale teraz, kiedy wróciłeś do mnie, mnie się znów zdaje, że ja ciebie drugi raz na świat wydałam, że tak jako wtedy nie obejdzie się znowu bez moich starań i bez ciągłej opieki mojej, dlatego też patrz, Beniaminku, sama usłałam twoje łóżko w tym miejscu, w którym dwadzieścia cztery lat temu kolebka twoja stała. — Zaśnij spokojny — jak gdybyś miał z jutrem po raz pierwszy na światło oczy twe otworzyć — nie pomnij złego, Beniaminku — wyrzuć z serca przeszłość całą — tylko nie wyrzucaj tej miłości, którą nas kochałeś dawniej — z tą miłością zaczniemy jeszcze bardzo piękne życie — alboż to nam czasu braknie? — Och! choć ja stara — zobaczysz, jak wypielęgnuję i wyhoduję nową młodość twoją. — Serce matki zna cudowne tajemnice wiecznego odżywania we wszystkich chwilach przeszłości swego dziecięcia. — Zobaczysz, Beniaminku, że nam dobrze będzie...
I drżącą ręką krzyż święty nad głową moją w powietrzu zakreśliła.
Och! ja wierzyłem tym obietnicom — ja czułem, że ciepło jej serca mnie wskrzesić może — zsunąłem się do nóg jej i oskarżyłem o wszystkie moje występki, moje zbrodnie — o jej nieszczęścia wszystkie.
Matka słuchała mię z głębokim smutkiem — odpuściła mi z litością świętą, bożą, — ale gdy w nocy na mszę zadzwonili, matka już wstać nie mogła i potem nie wstała także.
Przez kilka tygodni krokiem się od jej łóżka nie ruszyłem, podawałem lekarstwa — przenosiłem ją na ręku moim. Siostry w objawieniu jakiejś Chrystusowej dobroci nie wydziedziczyły mię z jedynej, którą jeszcze mieć mogłem, pociechy. — Czasem gdym patrzył na twarz matki bladą, nieruchomą w bezwładnym uśpieniu, okropny głos wołał na mnie: — „ty ją zabijasz — zabijasz!”.
Ale gdy matka znowu oczy otworzyła, gdy spojrzała na mnie, gdy jej uśmiech spokoju i przebaczenia wszystkie rysy twarzy rozpromienił — to mi znowu tak było błogo i lekko na sercu, jak gdyby cichy anioł zstąpił do niego i mówił: — „dobrze zrobiłeś, żeś wrócił, matka twoja nie umrze z ostatnią myślą troski i obawy”.
Jednego wieczoru lepiej się jej zrobiło — kazała się posadzić na wielkim krześle i do ognia przysunąć. — Siostry z dziećmi swoimi obsiadły ją dokoła. — Mała córeczka Tereni, taż sama właśnie, co mi jałmużnę dała, przyszła i wsparła główkę o babki kolana, a gdy Terenia cofnąć chciała dziewczynkę, babka ją przytrzymała i pogładziła z lekka drżącą ręką swoją; patrząc zaś na zbytek owych jasnych pierścieni, co jej się niby potokiem złota po łonie rozlały: — Pamiętam — mówiła — nasz Beniaminek miał takież same włosy — i znak mi dała spojrzeniem, bym się zbliżył do niej — i zbliżyłem się, przyklęknąłem — matka jeszcze bardziej schylić mi się kazała — zapewne robiła jakieś porównanie między tymi dwoma o jej kolana wspartymi głowami, bo jej palce kolejno mego i małej dziewczynki dotykały się czoła — nareszcie odezwała się, jakby kończąc myśl jakąś:
— Ja mu też zawsze powiadałam, że wróci!... — a potem na jej czoło i lica wystąpiła nagła gorączkowa czerwoność, znać było, że wiele siły zbierała, by pewne wymówić jeszcze słowa. — Beniaminie — rzekła wreszcie przerywanym głosem — nie zapomnij pójść na grób ojca!... tam zaraz obok niego Cyprian spoczywa... Józef i Karol gdzie indziej... ale mają swoje krzyże — nie zapomnij, ja tam będę... i westchnęła — ręka jej z mojej głowy na kolana spadła i nie miałem już matki!...
Siostry i bracia nie chcieli mię wziąć z sobą na pogrzeb, tak przy ich cichej boleści rozpacz moja gwałtowną im się zdawała — podobno, że się rozchorowałem nawet, ale ja nie wiem — chyba to już nie była ta dobroczynna choroba, która pamięć i życie zawiesza — była to choroba okropnej bezsilności tylko — żadna chwila snem nawet nie zginęła mi — widziałem i czułem każde cierpienie z osobna, lecz nie mogłem ani tak rozdrażnić się, żeby mię wszystkie razem, od razu zabiły, ani tak ukoić, żebym choć w odrętwienie popadł. — Opuściła mię siła myśli, siła woli, dawałem sobą rządzić jak dziecko maleńkie, a sam cierpiałem, cierpiałem...
Po jakimś czasie rozjechali się wszyscy, w opuszczonym domku Ludwinka tylko została się ze mną. Rodzeństwo ułożyło sobie, że gdy przyjdę do zdrowia, obejmę gospodarstwo naszej małej wioseczki i mieszkać w niej będę z tą wszystkich najukochańszą siostrą. — Nie odrzuciłem, ale też nie przyjąłem tego układu; brakło mi sądu i zastanowienia nad najdrobniejszym życia potocznego szczegółem; rozprzęgła się jedność całej mojej istoty — w każdej części z osobna, osobną boleść czułem. — Płakać nie mogłem, ale mi czasem tak okropnie twarz posiniała, tak straszliwe hieroglify z żył wezbranych na czoło wystąpiły — tak oczy krwią zaszły, tak załamane ręce głucho kościami chrzęsnęły, że Ludwinka aż się przystąpić bała do mnie — a ja wówczas przypominałam jej słowa Cypriana. „Ludwinka nawet minie cię ze wstrętem” — i dręczyłem jej biedne serce cierpkością mych wyrzutów, jak gdyby ona trosk może dawniejszych jeszcze niż moje własne troski, nie była musiała teraz nową przyodziać żałobą, świeżymi rozjątrzyć łzami. — Ludwinka jednak miała dziwną, niepojętą dla mnie cnotę — umiała być nieszczęśliwą. — Jej nigdy cierpienia nie zatruwały serca, nie psuły dziennego porządku — Ludwinka też z niezachwianą cierpliwością znosiła moje dziwactwa — obchodziła się ze mną jak z chorym dziecięciem i czasem... czasem dobroć jej przypominała mi matkę.
— Beniaminku — mówiła raz ona — trzeba ciągłym ruchem i ciągłą czynnością zagłuszyć głos boleści rozdzierającej nam serce — trzeba uciec z własnej piersi — oderwać się od siebie samego i zwrócić na zewnątrz — trzeba myśleć o jakiej osobie, o jakiem zatrudnieniu, o rzeczach jakich — patrzyć na przedmioty nas otaczające — na robotę rąk naszych, a nigdy w głąb własnej duszy nie spojrzeć, nigdy się myślą w tajnie własnych uczuć nie zatopić — tym sposobem jedynie można iść przed siebie; — chociaż to nie pociesza i nie koi bólu, przynajmniej rozrywa go i dzieli — ty dzisiaj wszystkie władze twoje skupiłeś w jedno życia ognisko, a to ognisko męczarnią — posłuchaj mojej rady, gdy z władz owych jedną tylko odedrzeć spróbujesz, gdy uwagę tylko odłączyć i skierować zdołasz — zobaczysz Beniaminku, jak ci znośniej będzie. —
— Znośniej, Ludwinko? — zagadnąłem ją nieufny — czy ty mi ręczysz, że znośniej? z takim po wierzchu zamkniętym grobem, z taką na dnie zgnilizną, — to być nie może, to jest tylko żyć dwoistą śmiercią.
— Ja ci ręczę, że znośniej — odpowiedziała mi łagodnym jak prośba głosem i ścisnęła za rękę z przekonaniem i wiarą.
— Ha! rozumiem cię — rzekłem — wyjdzie mi to na jedno, jak gdybym trzymał ciągle przy ustach flaszkę z gorzałką i odurzał się...
— Mnie takie podobieństwo nie przyszło do myśli — odparła smutnie Ludwinka — ale jeśli to tak jest, to przynajmniej odurzenie nasze i Boga nie obraża, i ludzi nie gorszy.
— Co ty mówisz, Ludwinko — że Boga nie obraża? chyba twój Bóg musi być jakąś obojętną figurką w czerwonej sukni i błękitnym płaszczu jak go zwykle po ołtarzach malują — bo jeśli on jest takim, jak mi o nim Bronisia mówiła — jeśli jest pięknem, miłością, szczęściem, to przyznaj sama, że go właśnie najbardziej powinien obrażać widok człowieka, który cierpi i godzi z cierpieniem swoim...
Ludwinka długo patrzyła mi w oczy.
— Kto się nie godzi — rzekła wreszcie — ten ma nadzieję, iż je z życia wyrzucić potrafi. — Czy ty masz nadzieję, Beniaminku?
Zamilkłem — na to jedno pytanie żadnej dać nie mogłem odpowiedzi.
Nazajutrz jednak w niezwykły ruch się rzuciłem. — Pooglądałem książki, które na półkach stały tak samo jak za życia ojca ułożone, roztworzyłem i starą Biblię, i ów tom in quarto z królów popiersiami — i tę książkę, która ojcu z rąk wypadła przed pierwszą moją czytania nauką i znalazłem na okładkach niektórych rozmaite szkice Cypriana roboty — i między niektórymi kartkami rozmaite obrazki, które na prośby nasze malował — w jednym dziele szczególniej było ich osiem, wszystkie według starszeństwa właścicieli ułożone i ręką ojca podpisane — zapewne schował ich57 tam na pamiątkę naszych zabaw dziecinnych. — Dla Adasia było niby zwierciadło tak ustawione, że w nim odbijała się postać młodej prześlicznej dziewczynki, choć dziewczynka nie weszła jeszcze do pokoju. — Dla Julci był wizerunek starej Paraski, która ją wszystkich dumek i kołomyjek uczyła — dla Józefa, zabudowania folwarczne z jakiegoś zamożnego, jak widać było, gospodarstwa, bo dachy stodół równały się drzew wierzchołkom, a stogi i brogi migały jeszcze w perspektywie. Przed samym zaś dworem było okrężne i Józef jak parobczak ubrany, z młodą przodownicą w taniec się wybierał.
Dla Ludwinki była tylko mała osiny gałązka.
Dla Bronisławy — kobieta na lwie wsparta.
Dla Karola, apoteoza myśliwska — on sam po chmurach na swojej Zitcie pędził — Moloch warował do księżyca, a pod strzałem „kochanki” gwiazdka jakaś maleńka jak bekas spadała.
Dla Tereni był piękny chłopiec wychylający się do połowy z kielicha cudownego kwiatu, którego wszystkie listki z najdziwaczniejszych przedmiotów się tworzyły, bo w kształt jednego rozwijała się niby czarownica na łopacie, w kształt drugiego buchał język płomienny, inny wyobrażał smoka, inny dziewicę w koronie, inny był podobny do dziesiątki kierowej rubinami wysadzanej na tle mieniącym się jak oko pawiego pióra.
Dla mnie był młody Tobiasz w drodze do córki Reguela, z swym nieznajomym przewodnikiem58 odpoczywający; miasto jakieś ukazywało się w dali, spoza miasta wschodziło słońce, a Tobiasz, rękę przyłożywszy do czoła, patrzył ku miastu i ku słońcu.
Nie mogłem sobie wytłumaczyć, czemu w pierwszej chwili widok tego obrazka nie zasmucił mię, jak zasmucało każde inne z dawnych lat wspomnienie. Wyjąłem go, schowałem przy sobie.
Potem obszedłem wszystkie kąty domu — wszedłem aż do piwnicy, w której my, drobniejsze dzieci tak często latem ubiegaliśmy się o to, które z nas w tłuczkach masło kłócić będzie — po śniegu przekopałem się aż do rzeczki, co nasz ogródek z łąkami dzieliła — byłem wszędzie, tylko nie miałem odwagi wejść do tego pokoiczku na górze, w którym to Cyprian w pomysł swojego malowidła wziął mi młodość, piękność, szczęście — i niewinność mojej duszy. Ale nad wieczorem, gdym się z dniem moim obliczył, spostrzegłem, że Ludwinka miała słuszność, że taki ruch ciągły, choć bezcelny59, taka choć tylko zmiana przedmiotów boleści, jest wielką ulgą. — Chciałem ją wyczerpnąć60. — Zapaliłem świecę i poszedłem na górę — klucz rdzą okryty nie tak prędko zamek mi otworzył — poznałem, że musiano dawno już tam nie
Uwagi (0)