Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖
Dziecko salonu to zaskakująca powieść modernistyczna. Wyrasta z tej formacji kulturowej, ale ją rozsadza, pozostawiając czytelnika w pewnym zdumieniu. Można ją bowiem odczytywać na wielu poziomach: jako krytykę mieszczańskiej moralności, apoteozę indywidualnego buntu, a także jako opowieść o krzywdzie ludzkiej i cierpieniu, determinujących życie jednostki, ale i całych pokoleń (o krzywdzie dziedziczonej).
Bohaterem i narratorem jest syn fabrykanta mydła, który po powrocie z zagranicy nie może odnaleźć się w mieszczańskiej rzeczywistości. Po próbie samobójczej opuszcza dom i schodzi po drabinie społecznej, poszukując prawdziwego życia i materiału na książkę. Odkrywa on przede wszystkim krzywdę istnienia — swojego i cudzego. Jest to tak dojmujące, że bohater przestaje notować, milknie, a powieść kończy się jego krzykiem.
To nie jest powieść dla dzieci, chociaż są one jej bohaterami. Na ich przykładzie bowiem najjaskrawiej widać niesprawiedliwość i krzywdę społeczną. Co istotniejsze, dzieci są urabiane przez rodzinę — swoisty aparat ucisku — tresowane do swych ról. Ograbia się je z człowieczeństwa, tłumi w nich potrzeby duchowe i wyższe instynkty, by spełniały oczekiwania rodziców i społeczeństwa — dotyczy to tak samo rodzin mieszczańskich, jak proletariackich.
Warto zwrócić uwagę na formę powieści. Choć zasadniczo jest ona rodzajem pamiętnika, wewnątrz znajdują się szkice literackie bohatera, pomysły powieściowe, późniejsze jego redakcyjne poprawki (często o charakterze autoironicznym). Z dzisiejszego punktu widzenia stanowi intrygujący eksperyment formalny, od którego nie odżegnałby się późniejszy o sto lat postmodernizm.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— Kiedy się wcale nie gniewam.
I pocałowała mnie.
— E, tak to ja nie chcę.
— A jak chcesz?
— Nalej wódzi, pocałuj w oczki i powiedz: „Mój Jańciu, Joasia się wcale na Jańcia nie gniewa” — i potem wypij pół kieliszka, i nalej Jankowi w dziobek resztę... Dobrze?
— No dobrze.
— E, kiedy ja tak nie chcę.
— E, kiedy nudzisz.
— Tak? To ja nudzę? No dobrze. Kiedy nudzę, to sobie pójdę. Pójdę na mróz i już.
Wstałem.
— Zostańże.
— Nie chcę.
— To nie... Masz swoje pieniądze i idź do diabła.
— Nie chcę pieniędzy brać.
— No to zostań i nie nudź.
— To bądź dla mnie dobra i nie rób mi krzywdy.
— To już nie będę... No, to napijmy się na zgodę... No, i jeszcze po jednym.
— Już nie chcę.
— To będzie ostatni.
— Nie będę piła.
— To i ja nie.
— To nie...
— A teraz opowiedz mi bajkę.
— Nie umiem bajek.
— Umiesz, tylko nie chcesz, bo ja ciebie proszę.
— Mówię ci; przecież, że nie umiem.
— To opowiedz mi byle jaką bajkę.
— Żadnej nie umiem.
— To opowiedz mi taką bajkę, którą ci opowiadali, kiedy byłaś jeszcze mała.
— Nie nudź.
— Kiedy ja chcę nudzić. Ja chcę, żebyś mi opowiedziała tę bajkę, którą ci opowiadali, jak byłaś jeszcze dzieckiem.
— Upiłeś się, to śpij. Albo idź sobie do choroby ciężkiej — powiedziała twardo.
I zrozumiałem nagle.
— Co ci jest? — zapytała.
— Nic... nic... Już wiem. Teraz już wiem.
— Co ty wiesz?
— Wszystko wiem... Zaraz ci powiem... Poczekaj chwileczkę, to ci powiem... Joasiu!
Drgnęła.
— Joasiu!
— Co?
— Przytul się do mnie... Nie bój się mnie... Ja nie jestem złym człowiekiem... Ja ci nie zrobię krzywdy...
— Żebyś ty wiedział; jakiś ty śmieszmy.
— Ja wiem, wiem.
I rozpłakałem się.
— Czego ty beczysz?
— Bo mi ciebie strasznie żal.
— Łaskę mi robisz.
— Strasznie mi ciebie żal.
— No dobrze, ale już śpij.
— Nie chcę.
— A co chcesz?
— Co chcę, to chcę.
Cisza.
— Joasiu.
— Ja się wcale nie nazywam Joasia, tylko Kasia.
— A dlaczegoś ty mi powiedziała, że Joasia.
— Bo mi się tak podobało.
— Kiedy ty znowu kłamiesz.
— To nie wierz.
— A nie wierzę...
— To nie...
— Słuchaj, mała — czy tobie czasem smutek nie stanie tak w gardle jak kość? Tak jak kość — jakby cię dławiła kość — i jest ci bardzo źle? Tak czy nie?
— Co nie?
— Czy jak ty chodzisz po ulicy tam i na powrót — ciągle tam i na powrót — a oni przechodzą koło ciebie tak obojętnie, jak koło latarni — tylko spojrzy i pójdzie sobie dalej, a ty chodzisz tam i na powrót ciągle — jak jest na przykład deszcz — a potem wracasz sama do domu — to ty myślisz wtedy, że nic nie zarobiłaś — czy nic nie myślisz, tylko czujesz w gardle kość? — Co?
— Kiedy nie rozumiem.
— Albo jak są twoje imieniny, albo imieniny twojej mamy, albo ojca, albo czyje; albo jak jest Boże Narodzenie i wszyscy chodzą z paczkami na guzikach... Albo czy tobie się nie zdaje, że jesteś sama na świecie... I prawda, że ty umiesz bajki, bo pamiętasz, tylko nie chcesz?
— Znowu zaczynasz z tymi bajkami... Puść mnie.
— Kasiu!
— Puść mnie... Idź do cholery.
— No, nie, już nie... Tylko powiedz mi, czy jak ty widzisz, że kobieta prowadzi dziecko za rączkę... Czy ty czasem nie chciałabyś kupić karmelków albo ciastek, żeby się to dziecko cieszyło?
— Jakie dziecko?
— Wszystko jedno.
— Tak gadasz, jak całkiem wariat.
— Bo ty udajesz, że mnie nie rozumiesz.
— Bo gadasz jak głupi.
— A dlaczego drżysz?
— Boś całą kołdrę ściągnął...
— Bo widzisz, ja ciebie bardzo kocham.
— Bez łaski.
— Ja wam bardzo dużo zawdzięczam. Wy pierwsze nauczyłyście mnie, co znaczy podłość. Ja chciałem ze Staśkiem mieć kazania, żeby was nie było.
— A jakże.
— Podczas pauzy tośmy się wzięli za ręce i chodzili, i jedli bułki na śniadanie, i układali takie kazania, żeby już nowych wcale nie było, a z tymi, co są — żeby się ożenił z każdą ten pierwszy; a reszta żeby zarabiała szyciem... Mieliśmy dla nich wybudować duży dom... Stasiek wstąpił do seminarium, a ja miałem później. Ale on umarł na wrzód w gardle... On się kochał nawet w kuzynce; miała brązowy mundurek i dwa czarne warkocze, a teraz ma pensję jednoklasową na Pradze... Ona miała być siostrą miłosierdzia w tym domu... I żeby was już nie było, bo to straszny wstyd...
— Dla kogo?
— Bo ja wiem: chyba dla was i dla nas.
— A bo my nie takie same jak inne?... Ty może także sobie myślisz. Jak przyjdzie który, to tak nadokucza, a jeszcze może i nic nie da. A doktór, a policja... To się tylko nazywa lekki chleb.
— Ja wiem... wiem... wiem...
14 grudzień
Za wiersze i nowelkę dostałem z kalendarza siedm rubli.
Mam lekcje u właściciela garkuchni za obiady.
Jest mi zupełnie dobrze.
Wikta pokazała mi kartkę, którą jej na Kępie w lecie wyciągnęła biała myszka:
„Wagi Nr 5 księżyc
Pozostajesz za często w samotności i jesteś osobą zbyt czułą. Niepokój o twoje zajęcie trapi cię bardzo, trzeba mieć odwagę. Wkrótce otrzymasz pochlebne wiadomości, z których dowiesz się o zdradzie, w którą cię usidlał ktoś, w kim miałaś zaufanie; będziesz triumfować nad twoimi wrogami i wykryjesz tych, którzy ci chcą szkodzić; twój planeta wskazuje na przeciwieństwo, lecz to nic nie znaczy.
Twój horoskop zwiastuje ci szczęście, lecz w tym, co on przepowiada, trzeba czekać zdarzenia. Pilna praca wyrwie cię z niebezpieczeństwa lekkomyślności. Będziesz używać długiego i przyjemnego życia.
Niedziela szczęśliwa dla ciebie”.
Sprawdziło jej się wszystko, co stoi napisane w tej kartce.
Zaległa cisza.
Lampka żółtym cieniem spowija izbę suteryny, jej ubogie sprzęty i znużone świętem twarze mieszkańców.
Istnieje pewien niepokój, zdziwienie mięśni przywykłych do natężonych skurczów, a dzisiaj oto bezczynnych. Zmęczyły się twarde ręce i tułów spoczynkiem, zmęczyły płuca przewiewem czystego powietrza cmentarnego.
I myśl się błąka, wytrącona z wąskiej ścieżki drobnych trosk. Troski drobne nie zakreślają podniebnych tęcz, ale nikłym kłębkiem zwijają się dokoła wielu istot. Troski wielkie zarazem, bo dzieciom jeść dać trzeba, samemu jeść trzeba, a o chleb trudno, choć ziemia tyle ziarna daje, i kąt mieć trzeba, a choć na spółkę, i to wypadnie cztery ruble na miesiąc bez mała.
Zaległa cisza.
Matka, karmiąc piersią swoje najmłodsze, ciągnie opowieść:
„Tak ja siedzę sobie z moim Franusiem na kolanach. Franuś tak palił jak ogień: oczka niby to miał zamknięte, ale widać, jak mu tam iskry od gorączki latają, i tak dyszy, jakby co go zatykało. Ani stęknie, ani zapłacze, nic, tylko dyszy biedota. Mojego wtedy nie było: wyjechał na robotę. Śnieg nawalił i linię czyścili coś bez dwa tygodnie. Stefka i Tomek spali. A ja z moim Franusiem siedzę sobie na stołeczku przy piecu, jak teraz z Cześkiem.
W zimie na takiej wsi, jak na wsi: cicho i cicho.
Jak ojciec był w domu, to trochę dzieciaka potrzymał, to się tam położyłam na jaką chwilę. Chociaż ja znowu taka jestem, że jak mi które chore, to ani oka nie zmrużę. A i to do ojca w chorobie nie chciał iść, tylko: mama i mama. Bo tak, to bardzo ojca kochał. Jak mój wróci z roboty, tak mój Franuś leci i ciąga go za kapotę: »a ty coś dla Frania przyniósł?« To jak mu w żartach powiedział, że nie ma nic, oho, już go mój Franuś wypycha: »idź i kup«. Mój to już o tym wiedział, to mu tam zawsze przyniósł albo karmelek, a to to, a to sio. Takie to było mądre bachorzysko, że Jezus Maria. Aż się wszyscy dziwili, i zadziwili się na śmierć”...
Zebrani znają historię śmierci dziecka; słyszeli ją kilkakrotnie, z różnymi szczegółami i coraz to nowymi zmianami, ale słuchają mimo to: przyjemnie posłuchać ciekawej historii.
Dzieciom kleją się oczy, ale i one siłą zwalczają sen.
A matka ciągnie opowieść:
„Więc siedzę ja sobie z moim Franusiem na kolanach i nie śpię; tylko co raz to mnie tak zamroczy od niewyspania; ale wszystko słyszę. A mieliśmy komodę, co jeszcze matka mi ze swego darowała; ładna była komoda, bo ustawna, a mało miejsca zajmowała. Dopiero jak mieliśmy już jechać do Warszawy, tak nas zaczęli pętać: a to się połamie, a po co wozić? a my sami jeszcze nie wiedzieli, jak to będzie, tak my ją sprzedali za cztery ruble, po znajomości.
Więc ta komoda stała pod oknem, a na niej lampka, zupełnie tak jak teraz. A tu znowu jakby łóżko, a na poprzek kuferek, a dalej przy ścianie kołyska i już komin. (Tylko że to nie było w suterynie, więc okno było nisko, zwyczajnie). Ja siedziałam z Franusiem jakby tu. A w naszej sieni nikt więcej nie mieszkał, bo tu zaraz było podwórze, a tam znowu ogród, taki sobie sadek.
Więc się ta lampka pali, a ja precz siedzę. Ale jakem oczy zamrużyła, tak jakby mi się coś przywidziało, że mi jakoś przed oczami to ciemno, a to znowu jasno. Otwieram oczy, a tu w moją lampkę jakby coś dmuchało; tak ten ogień migoce, to tu, to tam, to tu, to tam. Ale ja jeszcze nic, bo myślałam, że mi się tak tylko zdaje. Ale potem znowu, to tak jakby coś zimnego przeleciało przez pokój.
Wtedy to mnie już coś tknęło. Chcę wstać, a nie mogę, chcę, a nie mogę. I tak siedziałam z pięć minut. Ale jeszcze nie wierzę. A tu od razu jak nie huknie w komodę; jak ja się nie zerwę i nie dolecę. Aż się cała izba zatrzęsła. — Jeszcze myślałam, że to może które z dzieci, ale patrzę śpią. Więc ja tak stoję jak zmartwiała: ani głosu, ani się ruszyć, no nic i nic. Tylko Franusia przycisnęłam i patrzę w lampkę. A tu za drzwiami tak: chlap, chlap — chlap, chlap — chlap, chlap. Tak ja trochę oprzytomniałam, rzuciłam tylko Franusia na łóżko, a sama do sieni. Sień była może na długość jak ten pokój, tylko wąska. A tam już drzwi i na podwórze. Tak jak ja tak stanęłam, tak tylko widziałam, jak się te drzwi odchyliły i coś skrzypnęło, ja jeszcze sobie nie wierzyłam i na dwór: myślałam, że może złodziej. Nic tam ważnego w sieni nie stało, ale zawsze szkoda.
Księżyc był jasny taki, śnieg aż się iskrzył i ani żadnego znaku, ani nic: kamień i woda. Tak ja do izby. Zatrzasłam220 drzwi, patrzę, a tu mój Franuś cały dygocze, jakby go co podrzucało, i taki się siny zrobił w jednej chwili, że okropnie. A potem już nic, tylko dygocze i tak jakby chciał coś mówić, bo patrzał na mnie. Ale nic, tylko rączyny wyciągnął, to mu tak latały, i ani nie zapłakał.
Tak ja dopiero w krzyk. A tu się kobiety pozlatały i dopiero: a smarowanie, a to, a tamto. A ja już nic, nic, tylko proszę, żeby go już nie męczyli, bo to już nic nie pomoże.
No i co wy powiecie, moi państwo — za jaką godzinę może już nie żył mój Franuś”...
Ciekawa historia skończona. W głowie matki nie znalazłbyś żalu po jej Franusiu. Toć prócz tych trojga dzieci, co zmarły, jest jeszcze czworo. A czworo dzieci obuć, oprać, nakarmić, a na noc do snu ułożyć i jeszcze czym ciepłym przykryć — trudno bywa.
W głosie matki brzmi odcień dumy, że ot, jej Franuś swą śmiercią nadprzyrodzone siły poruszył, że istnienie jego wplotło się w ów świat tajemniczy, gdzie spoczynek i nagroda za życie w znoju — i kara straszna za grzechy.
Głos matki tchnie przejęciem, a serce tak silnie uderza jak w piersi twórcy.
Ciekawa historia skończona.
I ona, i słuchacze mają policzki spłonione, i ona gotowa by opowiadać, a oni długo jeszcze słuchać...
Toć te mogiłki dziecięce, gęsto rozsiane po kraju, to pierwiastek poezji w szarym bycie pracowników jutra.
Za sczerniałym, niegdyś białym parkanem ciągnie się nasz dom, aż prawie ku Wiśle samej.
Obok parkanu tylko dwa sklepy frontowe w parterowym, murowanym budynku, pralnia i sklepik spożywczy. Garkuchnia221 należy już do sąsiedniego domu.
Olbrzymi podwórzec prowadzi do czteropiętrowej poprzecznej oficyny222; za którą jest drugie podwórko.
Po prawej stronie pierwszego stoi przylepiona do parkanu spleśniała i przewiewna altana, którą zajmuje stróż z żoną, pomocnikiem i czworgiem dzieci. Po tej stronie ciągną się stajnie dorożkarskie, wozownie i mieszkania ludzkie — na przemian.
Wynajęte i zamieszkałe jest tu wszystko, wszystko, cokolwiek ma dach, niekoniecznie cały, ściany zbite z niekoniecznie przylegających do siebie desek, co ma lub nie ma podłogi, a nawet okien.
Dziwne: im dana izba mniej posiada właściwości czyniących ją zdatną na schronisko ludzkie, tym szybciej znajduje wiernych
Uwagi (0)