Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖
Dziecko salonu to zaskakująca powieść modernistyczna. Wyrasta z tej formacji kulturowej, ale ją rozsadza, pozostawiając czytelnika w pewnym zdumieniu. Można ją bowiem odczytywać na wielu poziomach: jako krytykę mieszczańskiej moralności, apoteozę indywidualnego buntu, a także jako opowieść o krzywdzie ludzkiej i cierpieniu, determinujących życie jednostki, ale i całych pokoleń (o krzywdzie dziedziczonej).
Bohaterem i narratorem jest syn fabrykanta mydła, który po powrocie z zagranicy nie może odnaleźć się w mieszczańskiej rzeczywistości. Po próbie samobójczej opuszcza dom i schodzi po drabinie społecznej, poszukując prawdziwego życia i materiału na książkę. Odkrywa on przede wszystkim krzywdę istnienia — swojego i cudzego. Jest to tak dojmujące, że bohater przestaje notować, milknie, a powieść kończy się jego krzykiem.
To nie jest powieść dla dzieci, chociaż są one jej bohaterami. Na ich przykładzie bowiem najjaskrawiej widać niesprawiedliwość i krzywdę społeczną. Co istotniejsze, dzieci są urabiane przez rodzinę — swoisty aparat ucisku — tresowane do swych ról. Ograbia się je z człowieczeństwa, tłumi w nich potrzeby duchowe i wyższe instynkty, by spełniały oczekiwania rodziców i społeczeństwa — dotyczy to tak samo rodzin mieszczańskich, jak proletariackich.
Warto zwrócić uwagę na formę powieści. Choć zasadniczo jest ona rodzajem pamiętnika, wewnątrz znajdują się szkice literackie bohatera, pomysły powieściowe, późniejsze jego redakcyjne poprawki (często o charakterze autoironicznym). Z dzisiejszego punktu widzenia stanowi intrygujący eksperyment formalny, od którego nie odżegnałby się późniejszy o sto lat postmodernizm.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Była to nieudana wyprawa do cudzego ogrodu na jabłka. — Stróż czy ogrodnik był czujny. Dokuczyły mu snadź233 kradzieże i zemścił się na jedenastoletnim chłopcu po swojemu, brutalnie.
— Wicek wlazł pierwszy, a potem my znowu na parkan. Ledwo my wskoczyli do ogrodu — parkan był niewysoki — a on już Staśka trzyma. Stał przyczajony, ścierwo. Ja jego z tyłu w plecy; ale co taki rak ma za siłę; złapał mnie za rękę, oni wszyscy, szczeniaki, uciekli, i Stasiek także. Ani mi nie pogroził, ani uderzył — nic, nawet nie trzymał mocno, tylko leciutko. „Chodź, powiada, dam ci jabłka za to, że mnie chciałeś bić”. Poszliśmy głęboko w ogród, gdzie miał swój niby-dom. Jak zamknął drzwi na klucz, tak ja już więcej nie oddychałem. Potem znowu okno zamknął. Kazał mi usiąść na stołku, bo się — powiada — zmęczyłem, jakem przez parkan przełaził, a on tymczasem poszuka jabłek. I zaczął zdejmować ze stołu, co tam leżały nasiona różne, i układał na ziemi. A wszystko, drań, tak powoli, że mu tylko na ręce patrzałem.
Tomek drgnął.
— Potem wyjął z kąta wicie i zaczął wybierać co grubsze. Potem moczył w wiadrze każdą osobno i probował w powietrzu, aż świszczało. Potem zaczął mnie sam powoli rozbierać, aż do naga. A ja nic: ani drgnę. Potem wziął mnie na ręce i położył na stole i powiada: „Leż sobie teraz spokojnie; a wygodnie ci?” — I zaczął lać. Wcale nie trzymał, tylko lał. Jak tu krew, to on dalej bije, ale powoli. Posiekał mi skórę na karku, na nogach; a potem przekręcił i bił w brzuch i w piersi — aż do samej szyi. Co się jedna wić połamie, to bierze drugą. Już myślałem, że zabije. Ja ani krzyknąłem, tylko mi zęby latały i takem drżał.
— Potem usiadł i sapał. A ja leżałem i ani się ruszyłem. Potem obejrzał mnie i powiada: „dobrze”. I wylał na mnie wiadro. Potem znów usiadł i kazał mi odpocząć. A potem ubrał mnie i wyprowadził z ogrodu, a już przy furtce to dał mi jabłko i mówi: „a jak znowu będziesz chciał, to znowu przyjdź”. I jak nie lunie mnie w pysk, aż mi jabłko wyleciało z ręki, i nie podnosiłem go nawet.
— Stoję ja przed parkanem i ani się ruszę. A tu był dalej plac, gdzie wywozili gruz i śmiecie. Stoję tak, a tu patrzę: coś się rusza. Ciemno, ale zobaczyłem kota: w śmieciach grzebie. Tak ja przykucnąłem cichutko i za cegłę. Kot spojrzał na mnie i ślepia mu się świecą — ścierwie. Ja się czaję i on się czai. Tak mnie rozirytował, że i o bólu całym zapomniałem, tylko patrzę, co on zrobi. Dopiero jak on skoczył i w nogi, tak ja za nim cegłą. Przetrąciłem mu, draniowi, łapy. Jeszcze chciał uciekać, a ja go za ogon. On drapie, a ja go łbem tak o kamienie, o ziemię, o ziemię. Aż go zamęczyłem na śmierć.
Śmieje się.
— Na drugi dzień wyrysowali mnie na parkanie ze spuchniętą gębą. Rozgniewali się, że im mówić nic nie chciałem, a jeszcze drażnią: „Tomek! bityś”. I ten Stasiek, drań, także. Zapłaciłem mu za to. A od tego bicia dostałem ospy.
Ojca Bitysia zabili, bo zbierał się na kolegów — tragarzy, ale tamci nastawili na niego łobuzów.
Tomek „przesiewał” węgiel, rozwoził piwo, glinę rozrabiał, był w składzie aptecznym.
Raz znosił z drugim parobkiem balon z benzyną do piwnicy. Tamten spadł ze schodów, nastąpił wybuch: tamten się spalił, a Tomek trochę poparzył.
— Była sprawa. Bo ja niby miałem do niego ansę234 o dziewczynę. Powiadają, że ja go niby pchnąłem i jeszcze zapałkę naumyślnie rzuciłem. Ale nie mogli nic dokazać235 i musieli taki puścić.
Spojrzał na nas swym lisim wzrokiem człowieka bitego, który się broni.
— Ale nie dokazali — powtórzył.
Był Tomek przy rzeźnikach. Szedł raz do domu wieczorem w zimie. A szła przed nim dziewczyna. Co ujdzie kilka kroków, to się obejrzy. Widać go się bała; a nikogo więcej nie było... A na jedną stronę parkan, a na drugą — szosa — za Grochowską rogatką.
— Jakem ją złapał przez pół, jak przerzuciłem przez parkan, to ani pisnęła. — Głupia, żeby się była nie oglądała, tobym na nią i nie spojrzał... Wy mnie jeszcze nie znacie, panowie. Ja jestem drań i nie jestem drań. — Wy myślicie, że ja się boję katorgi236? Jeszcze tego nie widziałem... A może w katordze i lepiej jak tu... Chociaż nieprędko jeszcze, nieprędko.
Zacisnął pięść, aż kości, zda się, skurczyły, aby była twardszą, i położył ją na stole.
Wziął do rąk butelkę, spojrzał pod światło, przekonał się, że pusta.
— Ej — te! Chodź no tu. Dawaj cztery piwa. Pan płaci... A spotkamy się jeszcze kiedy, to ja za pana zapłacę... Ja nie jestem taki... Tylko ze mną trzeba przyzwoicie i delikatnie...
Odprowadził nas aż do mostu.
Szliśmy powoli, nic nie mówiąc do siebie.
— Takich jak on masz pan w Warszawie setki, panie Janie — powiedział Kossowski.
— Panie Kossowski, to straszne przecież.
— No więc, co pan na to poradzi? Są i będą. Mało to pijaków ma dzieci? Mało to sierot i bezdomnych chłopaków włóczy się po mieście i nie wiadomo, z czego żyją, gdzie mieszkają, z kim się przyjaźnią, i tak rosną?
Obręcz stalowa opasała mi czaszkę.
Nie wysnuwam żadnych wniosków. Widzę tylko fakty i fakty, drobne, a nieskończenie ciekawe. Widzę obrazy coraz nowe i coraz to nowych ludzi.
Cały ogromny dom oddycha teraz jedną myślą: święta, choinka. Choinka i święta są tematem wszystkich rozmów dzieci i dorosłych.
— U nas będzie, a u was nie.
— A u nas będzie aż pod sufit.
— A u nas będą marcepanowe owoce. (Ojciec pracuje w cukierni).
Wikcia całą noc stroiła drzewiko. A co dziwniejsze: stary Wilczek do późna wycinał czterogroszowy papier z obrazkami jasełki i naklejał na brystol.
Pasażerka zapomniała w dorożce parasol. Grosik zrobił z niego prezent żonie:
— Będziesz miała na święta.
Ignac dostał w skórę, bo rzadko chodził do ochrony i pani mu nie dała ubranka na gwiazdkę.
Chłopcy gromadami chodzą oglądać wystawy sklepowe. Znają wszystkie składy zabawek w mieście:
— A ty widziałeś tego pajaca, co się rusza?
— Żeby ojciec wiedział, jaki ja okręt widziałem.
— A w jednej cukierni jest choinka.
— A ja widziałem takie śliczne, że już nie wiem, ale nie wiem, co to jest.
Rodzice słuchają z zajęciem, dzieciaki się cieszą. Ani im w głowie nie postanie myśl, że mogliby mieć takie cuda.
A starsi zastawiają się, zapożyczają, kupują — robią zapasy wódki, bo w święta monopol zamknięty.
Sklep monopolowy w oblężeniu. Godzinę czekać wypada.
Przebiorę się za dziadka Mikołaja i będę obchodził izby z prezentami dla dzieci.
Kossowski wie, kim jestem — powiedziałem mu. — Dzielny człowiek! — Cudów dokazał: za trzydzieści rubli nakupił moc wielką piłek, pierników, owoców, lalek, obrazków, krzyżyków — biegał ze mną po Ordynackiej, po Sewerynowie — targował się — kłócił — dwa dni stracił na bieganinie, a sam ma przecież roboty co niemiara. — Worek do połowy będzie wypchany wiórami, żeby suciej wyglądał. — Aż z Tarczyńskiej ulicy przydźwigał kożuch, żeby nie poznali. — Maska ma długą siwą brodę. — Wszystko w największej tajemnicy — nawet przed żoną. Opowiedział mi wiele tajemnic rodzinnych, abym tym większe wzbudził zaciekawienie i podziw.
Cieszę się jak dziecko — wraz z nim...
Jest tu na podwórzu sześcioletni „rudziak” — matka jego żyje na wiarę z mularzem237. Katują go oboje. Matce się zdaje, że to przez niego chłop nie chce się z nią żenić.
Wczoraj zajrzał do izby nieśmiało, gdym dzieciakom opowiadał Kota w butach.
Ot, siedzę na kufrze lub na łóżku, a ośmioro drobiazgu obok mnie, na kolanach, na stołku, na ziemi. I słuchają. A potem w domu opowiadają. Rodzic też słucha, a potem mówi niecierpliwie:
— E, musi to jakoś inaczej pan Jan opowiadał. Bo tak jak ty mówisz, to nic nie można wyrozumieć.
Rudziak zajrzał do izby: musiało dobiec do niego echo zmierzchowych bajek.
— A ty tu po co? — ofuknęła go Grosikowa — na przeglądy cię matka wysłała?
Uciekł.
Powiedziałem, że nie dokończę bajki, dopóki go nie przyprowadzą. — Dzieci nie chciały wierzyć:
— To rudziak wiaruski — tłumaczą mi.
— Ja wiem, i chcę, żeby i on słuchał.
Ignac z dwoma starszymi chłopcami puścili się pędem do sieni. Po chwili wciągnęli szamocącego się malca.
— Chodź, głupi: Pan Jan cię woła.
— Jak ty się nazywasz? — pytam rudziaka.
Żadnej odpowiedzi.
— No powiedz, jak matka na ciebie woła?
— Matka woła: cholera, a oni: rudziak — powiedział cicho i szybko, patrząc w ziemię.
Pocałowałem go w czoło. Spojrzał na mnie nieufny, z miażdżącym zdziwieniem w oczach smutnych.
Dlaczego dzieciska tak chętnie złażą się na moje bajdy, tak daleko sławę moją roznoszą, a niechętnie mówią o ochronie?...
„Pani” z ochrony kupiła nową linię do „łap”!!...
Dzieci bawią się tu w ślub, w pogrzeb, cyganów, złodziei i pijaków....
ZośkaZośka ma pięć lat.
„Zośka nie kocha taty, bo tata pijus, na mamę szczeka, a jak się uchleje, to mu z pyska śmierdzi”.
Kocha mamę, bo „mama, jak uderzy, to tylko ścierką, to nie boli”.
Stacha jest mazgaj i „skarżypyta bez kopyta”. Franka kocha, bo jej przynosi od kupca czekoladki.
„Mama nie chce, żeby tata dał cioci komodę, bo jak ciotka była u nich, jak sprzątnęła, to izba była brudna jak świnia. Bo ciotka jest wielka dama: na swoim weselu ani zajrzała do garnka, a mama ma dla niej nogi zrywać?”
— A więc ty nie kochasz ciotki?
— A figa!
— A ty tańczyłaś na ciotki weselu?
— A już! Ciotka mówiła: „później, później” — i koniec. Ale ciotka ma kłopot za to.
— Jaki kłopot?
— A ja wiem?
— A gdzie ciotka ma kłopot?
— No, w brzuchu. — A ciotka ma sukienki brudne jak pies. — A mama była raz w cyrku. — A Zosia już dwa razy jechała tramwajem. — A na weselu ciotki piła wódkę.
— A ty lubisz wódkę?
— A niee?
NowakNowak jest stróżem nocnym na Czerniakowskiej.
W zimie stoi na ulicy od jedenastej wieczorem do siódmej rano, a w lecie tylko do szóstej.
Pensja: 12 rubli miesięcznie.
Musi trzymać z łobuzami, boby nożem dostał.
Kiedy był w wojsku, w szpitalu, kiedy był chory, nauczył się grać w warcaby.
Grywamy na piwo: przegrywam umyślnie.
Żonie oddaje pensję, a sam dostaje od żony cztery grosze dziennie na papierosy i inne drobne wydatki. — Jak żona się rozgniewa o co, to mu i tych czterech groszy nie daje. Wtedy Nowak robi awanturę, żeby nie narowić kobiety zanadto.
Chwała Bogu, dzieci nie ma: było czworo, ale poumierały. — Bóg wie, co robi.
Lubi opowiadać historię o swoim kiju i o kubku.
— Dla drugiego może być ten kij nic niewart, ale ja się do niego przyzwyczaiłem. Ja bym bez tego kija nie umiał wcale wyjść na służbę.
Ukradli mu ten kij. — Nie jadł, nie spał — aż go znalazł we dwa miesiące dopiero.
— To był cud jakiś chyba — powiada.
Historia cała długa, nudna — słyszałem ją coś pięć razy.
A kubek do kawy miał jeszcze z wojska. Tak ten kubek kochał, że więcej jak dziecko rodzone.
Raz upił się Nowak i spłukał siedem złotych z pensji. I żona na złość zbiła mu kubek.
Płakał gorzkimi łzami, skorupki ma schowane: może da jeszcze kiedy skleić...
Tu każdy drobiazg ma wartość, każdy wyraz gdzieś kiedyś słyszany jest powtarzany, wspominany, komentowany. — Powiedziałem tu o kimś, że jest głupi jak niekraszone kartofle, podobało się to ogromnie i może wejdzie w przysłowie.
24 grudnia
Kto to był? Kto się przebrał za dziadka?
Nie był to Święty Mikołaj, to pewne. Widać było maskę, a jak mówił, broda mu się nie poruszała.
Ale dlaczego stróż go nie widział, kiedy wchodził do bramy?
Pan Jan wszystkiego się wypiera — i skąd by znowu miał tyle pieniędzy?
I żeby pan Jan, chodziłby do znajomych, a nie po obcych.
A u niektórych nazywał wszystkich po imieniu i wypytywał o krewnych.
Domysły, dociekania, wątpliwości.
Dzieci wierzą i dużo mówią o Świętym Mikołaju.
Drobny pozornie epizod pchnął myśl moją na nieznaną uprzednio drogę, która doprowadzi mnie do poznania prawdy. Czuję, że skupiają się we mnie nieznane siły, które strzelą światłem — i światło przyświecać mi będzie do ostatniego oddechu życia. Czuję, że bliskim jestem wydobycia z otchłani duszy mojej celu, z którego wykrzesam szczęście.
Przez godzinę byłem świętym.
Nie było we mnie żadnej namiętności, żadnego żądania — tylko myśl smutna, smutek rzewny, rzewność błogosławiąca światu — wszystkiemu, co żyje i cierpi, i błądzi.
Wrażenia doznane owej czystej godziny wigilijnej nie dadzą się porównać z żadnymi z przeżytych uprzednio.
Idę — Święty Mikołaj — w masce starczej, z białymi włosami, długą do pasa śnieżną brodą, z kijem pątniczym w ręce — przepasany powrozem — z workiem przysmaków i świecidełek dla smutnej dziatwy, idę od izby do izby, niosąc zdziwienie, bojaźń i radość
Uwagi (0)