Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖
Dziecko salonu to zaskakująca powieść modernistyczna. Wyrasta z tej formacji kulturowej, ale ją rozsadza, pozostawiając czytelnika w pewnym zdumieniu. Można ją bowiem odczytywać na wielu poziomach: jako krytykę mieszczańskiej moralności, apoteozę indywidualnego buntu, a także jako opowieść o krzywdzie ludzkiej i cierpieniu, determinujących życie jednostki, ale i całych pokoleń (o krzywdzie dziedziczonej).
Bohaterem i narratorem jest syn fabrykanta mydła, który po powrocie z zagranicy nie może odnaleźć się w mieszczańskiej rzeczywistości. Po próbie samobójczej opuszcza dom i schodzi po drabinie społecznej, poszukując prawdziwego życia i materiału na książkę. Odkrywa on przede wszystkim krzywdę istnienia — swojego i cudzego. Jest to tak dojmujące, że bohater przestaje notować, milknie, a powieść kończy się jego krzykiem.
To nie jest powieść dla dzieci, chociaż są one jej bohaterami. Na ich przykładzie bowiem najjaskrawiej widać niesprawiedliwość i krzywdę społeczną. Co istotniejsze, dzieci są urabiane przez rodzinę — swoisty aparat ucisku — tresowane do swych ról. Ograbia się je z człowieczeństwa, tłumi w nich potrzeby duchowe i wyższe instynkty, by spełniały oczekiwania rodziców i społeczeństwa — dotyczy to tak samo rodzin mieszczańskich, jak proletariackich.
Warto zwrócić uwagę na formę powieści. Choć zasadniczo jest ona rodzajem pamiętnika, wewnątrz znajdują się szkice literackie bohatera, pomysły powieściowe, późniejsze jego redakcyjne poprawki (często o charakterze autoironicznym). Z dzisiejszego punktu widzenia stanowi intrygujący eksperyment formalny, od którego nie odżegnałby się późniejszy o sto lat postmodernizm.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Po lewej stronie podwórza ciągnie się murowany parterowy budynek; do niego przylega drewniana jednopiętrowa budowla i dalej wąski jednopiętrowy murowany budynek z drewnianymi facjatami.
Dziwna plątanina. — Ale pamiętać należy, że ogromny, prawie pusty przed laty plac kilka razy zmieniał właściciela, a każdy nowy właściciel starał się coś swego wprowadzić do własnej posiadłości. A że miejsca było wiele, więc nikt nie burzył tego, co poprzednik postawił, a każdy tylko budował, dostawiał, przylepiał.
Przed kilkunastu laty kilka stajen nie było wynajętych i przerobiono je na mieszkania. I tak zostało, i są one między wozowniami.
Mieszka tam między innymi kościarz223 z rodziną. Siedząc raz wieczorem w ustępie, widziałem, jak jeden z synów kościarza czytał książkę, a rodzice słuchali.
I długo stałem na siedzeniu (siedzieć nie można, bo brudno) i patrzyłem na chłopca czytającego rodzicom książkę. — Szyby ich mieszkania nie były zamarznięte; szyby w dzień tylko pokryte są lodem, wieczorem, gdy wszyscy są w izbie i lampa się pali, szyby potnieją i schną. Śmieszne: stoję wpatrzony w mdły kwadrat okna, gdzie syn czyta nieczytelnym rodzicom jakąś drukowaną bibułę.
Raz Wikta długo w noc przepisywała swym niezgrabnym pismem operetkowe kuplety224 z książeczki pożyczonej od koleżanki w magazynie...
Dlaczego dopiero w głębi podwórza stoi czteropiętrowa murowana oficyna? — Bo mówiono kiedyś, że tędy ma być przeprowadzona ulica. Projekt ulicy poszedł w zapomnienie, dom został.
Oficyna poprzeczna nie zajmuje całej szerokości podwórza. Po prawej stronie idzie dalszy ciąg stajen i mieszkań. Prawie pośrodku drugiego podwórza jest budynek z sześcioma gabinetami ustępu dla całego domu. Dalej ciągnie się owa lodownia, służąca za wejście do mieszkania wariatki nad wozownią.
Po lewej stronie dalszy ciąg czteropiętrowej oficyny. A przy samym parkanie znów parterowy murowany budynek, składający się z sieni, długiego korytarza i kilkunastu mieszkań.
Teraźniejszy gospodarz jest Niemcem, ma w Warszawie fabrykę i mieszka stale za granicą. Był tu podobno raz kiedyś. Przyjechał powozem na samo podwórze. Grosik ocenił wartość samych tylko koni powozowych na tysiąc rubli; a jest dorożkarzem, więc się zna na koniach. Wilczek natomiast dowodził; że konie były z remizy. Wreszcie zgodzili się obaj, że powóz i konie muszą być własnością dyrektora fabryki...
Pytałem Wilczka, kto zamieszkuje tę odciętą od ulicy sczerniałym parkanem posiadłość. Pragnąłem, aby izba po izbie, wszystko mi opowiadał. Odrzekli, że nikt tego nie wie, nawet sam rządca; że nikt tego wiedzieć nie może.
Przynieśli mi od stróża dwa postrzępione, zabrudzone numery „Gazety Policyjnej” — na dowód, że i rządca tu nic wiedzieć nie może. I przeczytałem.
„Właściciele domów (długi szereg nazwisk i adresów) oraz rządcy domów — za przekroczenie przepisów meldunkowych na mocy prawa z dnia 7 lipca 1878 r., skazani zostali ma karę pieniężną: (ci i ci) po 10 rub., po 5 rub., wreszcie po 2 ruble”.
A w drugim zatłuszczonym numerze:
„Rządcy domu N. przy ulicy Solec (imię i nazwisko) za niedbałe prowadzenie meldunków zabraniam prowadzenia ksiąg ludności”.
Stróż składa numery, choć sam czytać nie umie: może dzieci czytać będą, jak dorosną. — Obiecał mi pożyczać.
Z liczby izb o ilości mieszkańców wnioskować nie można. Tu, na drugim piętrze, mieszka w jednej izbie szewc z żoną, trojgiem dzieci i dwoma terminatorami, stróż miejski, Grabowski, z żoną i Kazikiem — synem, drugi szewc młody z żoną (pobrali się przed rokiem i spodziewają lada dzień pierwszego potomka: onegdaj małżonek wrócił bez palta pijany do domu), stara panna-emerytka i stary przewoźnik czy piaskarz (żwir wydobywa z Wisły).
Istnieją tu dwa prądy rwące, które utrudniają ścisły rachunek: jeden prąd wewnętrzny, drugi zewnętrzny.
Rodziny przenoszą się z jednego mieszkania do drugiego, z piętra na piętro, z drewnianych budowli do murowanych i odwrotnie. Przeprowadzają się wszyscy in toto225 lub tylko jedna z rodzin, lub jeden tylko sublokator.
Ja na przykład zamieszkałem u Wilczków, a stróż nocny przeniósł się obok, w tej samej sieni.
Kiedy Grabowski przez rok siedział w kozie, żona z synem mieszkała u Wilczków, a teraz, jak wspomniałem, u szewca — Gałki.
I po co się wynosić poza obręb sczerniałego parkanu, kiedy tu na miejscu można znaleźć wszystko, czego tylko dusza zapragnąć może: kąt przy familii za rubla, pięć złotych lub pół rubla miesięcznie, ćwierć izby na dwa łóżka, pół izby na trzy łóżka lub dwa i kołyskę, wreszcie całą izbę na facjacie czy w suterynie, na każdym z czterech pięter, izbę w murowanym lub drewnianym budynku, z wilgocią lub bez wilgoci, z oknem na podwórko, na ścianę, na ustęp, zupełnie bez okna; z kominem kaflowym, żelaznym piecykiem albo zupełnie bez pieca. Na przykład kowal Maj ma reumatyzm i znalazł zupełnie suchy pokój.
Ten, któremu wczoraj dziecko umarło, był czas jakiś w Sosnowcu przy kopalni węgla: mieszka w suterynie dla wspomnień.
Jest tu młody chłopak — powroźnik — zarabia dobrze, bo zdolny; ten znów wybiera takie rodziny, gdzie rodzice pijacy lubią fundy, a córka ładna albo mąż pracuje na mieście, albo wyjeżdża, lub stary, a żona młoda. I do Wilczków powroźnik się wkręcił, ale go po tygodniu wyświecili; gdy się spostrzegli, o co mu idzie...
Prąd zewnętrzny mniej wartki, płynie za parkan sczerniały i spoza parkanu.
Jedni wynoszą się z własnej i nieprzymuszonej woli, drudzy dom ten opuszczają z wyroków Boskich, z wyroków władz albo z wyroków mieszanych.
Małe trumienki często stąd wynoszą lub wywożą. Gdym dziwił się, że Grosik nie był na pogrzebie dziecka kolegi dorożkarza, odparł, że nogi trzeba by pozrywać, żeby chodzić na wszystkie. — Dla starszych stacją węzłową między cmentarzem i domem jest zwykle szpital. Z wyroków sądowych ludzie wynoszą się na wolność, nawet im balast ruchomości nie ciąży, albo — do więzienia zwanego tu „pawiem” lub Serbią...
Są to prądy normalne, które bądź co bądź można ogrodzić tamami meldunków. Istnieje jednak rwący, kapryśny, niekarny i nieuchwytny inny prąd niestały. Przyjdzie gość, upije się lub dłużej zabawi, a mieszka na drugim krańcu miasta — dlaczego odmówić mu gościny? Przyjadą ze wsi rodzice, brat, siostra, stryj, wujek, bratanek lub siostrzenica — przyjadą na dni parę lub kilka — w hotelu „Bristol” drogo — więc ściele się dzieciom na ziemi, pokładzie resztę w łóżkach, po trzy osoby: — zmieszczą się wszyscy.
Budowle posiadłości za sczerniałym parkanem ulegają ciągłym odpływom i dopływom. Biedny rządca, jeśli nie ma stosunków w cyrkule...
Czym się zajmują tu mieszkańcy?
Łatwo określić w kamienicy śródmieścia: pierwsze piętro — gospodarz; drugie — adwokat, doktór lub inżynier; trzecie — wdowa z własnych funduszów, kupiec lub nauczyciel; czwarte — subiekci, studenci i urzędnicy — kawalerowie. — Ale tu?
Rzemieślnik — robotnik fabryczny — rzemieślnik na własnym lub cudzym warsztacie — to ludzie z dyplomami. Rzemieślnik ma za sobą lata nauki, terminu; on w każdej chwili może rzucić fabrykę i robić prywatnie — on ma świadectwo cechowe, jest członkiem gromady, ma patrona, chorągiew, kasę. Wilczek jest tylko fabrycznym ślusarzem, nie ma za sobą terminu, sam nic zarobić nie potrafi, on umie tylko pomagać maszynie; związany jest z fabryką nierozdzielnie. Ale ma przynajmniej fabrykę, ten wielki gmach czerwony, o którym mówi: „nasz”; może powiedzieć: „dostaliśmy robotę na 150 000 rubli”. — Ale czym jest wyrobnik? Dziś kopie, jutro zwozi, pojutrze buduje lub wali, brukuje albo niesie ciężary — jego twarde ręce wynajmuje się jak z łaski... Jedynym jego szczęściem, gdy umie zawierać stosunki korzystne, upić się w porę z osobą mającą wpływy, postarać się o protekcję lub list...
List tu jest jakimś czarodziejskim zaklęciem, wpływ jego jest wprost magiczny.
Emerytka dostała list, i oto jest emerytką, płaci regularnie komorne, je, pije, wysypia się, modli w święta i dnie robocze i nic nie robi.
Maj dostał list, i w Busku leczył się darmo. Grabowska dostała list, i Kazik bez egzaminu dostał się do szkoły miejskiej. — List dostaje się od dobrego pana, u którego się kiedyś pracowało, od pani, gdzie żona pierze bieliznę, gdzie córka chodzi do magazynu, gdzie syn w sklepie pracuje; list dostaje się od siostry miłosierdzia, cyrkułu, instytucji lub księdza. A wreszcie z tym nikt się nie zdradza, to tajemnica pilnie w łonie rodziny strzeżona.
— Emerytka dostała list od znajomej pani — i nic więcej nie powie.
Umieć o pierwszy list się wystarać — najtrudniej. Potem już łatwiej. Im więcej listów, im łatwiej je dostać, tym lżej żyć rodzinie, prędzej i pracę otrzymać, i lepszą, popłatniejszą...
Ludzie tu, jak w ogóle wszędzie, dzielą się na obrotnych i niemrawych.
Ot, właściciel garkuchni z obiadami z trzech dań po 15 kopiejek. — Z zawodu jest kucharzem, ale był i lokajem, dzierżawcą krowiarni i dostawcą wytłoków dla bydła; właścicielem składu węgla i ekonomem, i miał do spółki piekarnię w Grochowie, i do spółki lód dostawiał...
Dziwny świat!
Jak ci ludzie dziwnie umieją żyć, żenić się, dzieci rodzić, wychowywać je i myśleć nawet o ich przyszłości. Umieją nawet nie zarabiać — i nie umierać z głodu.
Człowiek zarabia tu niekiedy pół rubla dziennie i to tylko kilka miesięcy w roku. — Jest tu rodzina z ośmiorga głów, na którą latem zarabia jeden dwunastoletni chłopiec ze sprzedaży kurierów na ulicy.
I nie ma tu mimo to tapczanów ze zgniłej słomy, o których się czyta w powiastkach dla młodzieży.
Każda rodzina ma bodaj jedno łóżko, siennik, dwie poduszki, kołdrę i kilka świętych obrazów. I jakieś tam rondelki, talerze, kubki, których by w żadnym lombardzie nie przyjęto, które mimo to dają możność żyć i mieć dzieci...
Byłem wówczas, zdaje się, w piątej czy szóstej klasie, gdym odwiedzał rodziny polecane przez biuro informacyjne o nędzy wyjątkowej. Adresy tych rodzin drukują niektóre kuriery w najmniej widocznym miejscu.
Byłem u jakiegoś szewca na Nowej Pradze, wdowy na Krochmalnej i u stolarza sparaliżowanego, na ulicy Litewskiej. Byłem niezmiernie zdziwiony i niezadowolony poniekąd, nie widząc tam zgniłych tapczanów, o których czytałem w powieściach.
Wilczkowa biada, że „panu Janowi herbata wystygnie zupełnie”...
Byłem słaby. Kaszel mnie męczył. Tu wszyscy zimą kaszlą. Rano, po nocy — każdy musi „swoje odkasłać”.
Łóżka nie zasłane. Pranie przedświąteczne. Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi.
— Jakaś pani przyszła do pana Jana — mówi Wilczkowa.
— Czy sama?
— Sama.
— Jak wygląda?
— ...
Adela.
— Niech wejdzie — powiedziałem.
— Ma wejść?... To jakaś bardzo elegancka pani.
— To nic. Niech wejdzie.
Wilczkowa zawahała się. Wreszcie otworzyła drzwi.
— Bo to pan Jan jest chory — powiada.
Adela zatrzymała się niepewna we drzwiach.
— O, tu — proszę pani.
Przysunęła do łóżka wyściełane krzesło.
— Ignac, idź won!
Wzięła z kołyski krzyczącą Mańkę, odsunęła z komina gotującą się w garnku bieliznę — wypchnęła za drzwi chłopaka i wyszła.
W izbie para gęsta. Szyby zaroszone. Dzień pochmurny. Półmrok.
Zostaliśmy sami.
Adela rozgląda się wokoło z przestrachem — siada na krześle wyściełanym.
— Janek, co to znaczy?
Przypomniała mi się scena widziana przed paru dniami:
Sześcioletnia może dziewczyna stoi w chustce przed sklepikiem i patrzy łakomie na rozłożone w pudełku przy drzwiach uchylonych — cukierki. Jednolatek chłopak stanął za nią i zasłonił jej rękoma oczy. Wyrwała się przestraszona, obejrzała, pochwyciła go nagle za rękę i powiedziała prędko: „słuchaj, ukradnij cukierek”.
Dlaczego mi się to przypomniało i dlaczego ogarnęła mną wściekłość?
— Janek, co się z tobą dzieje?...
— Dziękuję pani za pięćdziesiąt rubli — syknąłem.
Drgnęła.
— Nie miałam — odparła.
— Po co pani tu przyszła? To nie wypada. Ja leżę w łóżku...
— Janek, dlaczego ty tak do mnie mówisz?
— Pani ma dziecko. Pani ma męża. Pani mąż ma album z pocztówkami.
— Janek, nie mów tak!
Spojrzałem jej w twarz i...
Ujrzałem w kącikach jej oczu dwie łzy...
I nagle łzy mówić zaczęły...
Pod starym kasztanem w Ogrodzie Saskim dzieci bawią się w piłkę. Duża balonowa piłka przeskakuje z rąk do rąk. Oparta o drzewo Adelcia, w białej sukience do kolan, w żółtych bucikach i czarnych ażurowych pończoszkach — śledzi uważnie bieg piłki. Przez zielone liście drzewa przedziera się słońce i złoci roześmianą postać dziewczynki.
To było dawno.
Adelcia miała dużą lalkę, serwis porcelanowy, książki z obrazkami — miała ładne sukienki: białe, różowe, błękitne — pończoszki w różnych kolorach — i żółte buciki. — Miała twarzyczkę wesołą i jasną.
Pilnie się uczyła, zadania rozwiązywała bez trudu.
I zdała na pensję; dostała tornister, mundurek i piórnik. — A na pensji bały się panienki przełożonej i damy klasowej, które prawiły długie i nudne morały.
Adelcia uczyła się dobrze; miała tyle — tyle koleżanek — a jedna była nieprzyzwoita, że strach. — I Adelcia nie wiedziała sama, czy wierzyć jej, czy nie wierzyć.
To było bardzo dawno!
Więc pytała służącej, która ją odprowadzała na pensję: „czy to prawda?” — A służąca albo się śmiała, że
Uwagi (0)