Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖
Dziecko salonu to zaskakująca powieść modernistyczna. Wyrasta z tej formacji kulturowej, ale ją rozsadza, pozostawiając czytelnika w pewnym zdumieniu. Można ją bowiem odczytywać na wielu poziomach: jako krytykę mieszczańskiej moralności, apoteozę indywidualnego buntu, a także jako opowieść o krzywdzie ludzkiej i cierpieniu, determinujących życie jednostki, ale i całych pokoleń (o krzywdzie dziedziczonej).
Bohaterem i narratorem jest syn fabrykanta mydła, który po powrocie z zagranicy nie może odnaleźć się w mieszczańskiej rzeczywistości. Po próbie samobójczej opuszcza dom i schodzi po drabinie społecznej, poszukując prawdziwego życia i materiału na książkę. Odkrywa on przede wszystkim krzywdę istnienia — swojego i cudzego. Jest to tak dojmujące, że bohater przestaje notować, milknie, a powieść kończy się jego krzykiem.
To nie jest powieść dla dzieci, chociaż są one jej bohaterami. Na ich przykładzie bowiem najjaskrawiej widać niesprawiedliwość i krzywdę społeczną. Co istotniejsze, dzieci są urabiane przez rodzinę — swoisty aparat ucisku — tresowane do swych ról. Ograbia się je z człowieczeństwa, tłumi w nich potrzeby duchowe i wyższe instynkty, by spełniały oczekiwania rodziców i społeczeństwa — dotyczy to tak samo rodzin mieszczańskich, jak proletariackich.
Warto zwrócić uwagę na formę powieści. Choć zasadniczo jest ona rodzajem pamiętnika, wewnątrz znajdują się szkice literackie bohatera, pomysły powieściowe, późniejsze jego redakcyjne poprawki (często o charakterze autoironicznym). Z dzisiejszego punktu widzenia stanowi intrygujący eksperyment formalny, od którego nie odżegnałby się późniejszy o sto lat postmodernizm.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko salonu - Janusz Korczak (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
...Jak pan przyniósł Jance tę lalkę, to mi się zaraz przypomniało, chociaż to zupełnie co innego... Jacy oni źli na mnie i na pana, że pan kupił Jance, a nie Mani. — Oni nie mogą zrozumieć, że pan jest u nich za pięć rubli na miesiąc i tyle pieniędzy wydał na lalkę; a ona chodziła się umyślnie dowiadywać do sklepów, ile to może kosztować. — Oni się domyślają, że ja wiem wszystko, i tacy są wściekli, że im nie mówię... Ale zaraz...
...Aha — więc mieszkałyśmy wtedy na Bielańskiej, tak samo na facjacie... Więc dostałam to pudełko czekoladek... Dyrektor nie płacił, bo teatr źle szedł. — A w sklepiku już nam nic nie chcieli dać.
...Więc jakeśmy wróciły do domu, to jadłam te czekoladki i popijałam wodą... Był chleb, ale trzeba było zostawić na rano do herbaty... Prosiłam mamy, żeby przynajmniej te czekoladki, ale nie chciała, że to moje. A ja przecież wiedziałam, że jest głodna. — Więc zjadłam sama może z funt — i położyłam się, ale nie spałam, bo mnie mdliło; tylko miałam przymknięte oczy, ale mamę widziałam. — Ja często tak robiłam i patrzałam na mamę, że jest ładna i dlaczego nie ma nikogo? — Bo mama w ogóle nie umiała jak inne. — Te czekoladki na przykład to można było potem oddać w bufecie za pół ceny, ale mamie samej do głowy nie przyszło — dopiero później, kiedy jej powiedzieli...
...Więc zaraz... Więc ja tak leżałam, a mama cerowała pończochę. — Ja to wszystko tak dobrze pamiętam... Więc potem przestała szyć i patrzała na mnie, czy śpię. — A potem zaczęła powoli przysuwać to pudełko z czekoladkami. Potem cicho otworzyła i ciągle na mnie patrzała, czy śpię. A ja udawałam, że śpię. Potem zjadła jedną czekoladkę, potem drugą i tak kilka. A potem wyjęła taką długą czekoladkę i resztę układała, żebym nie poznała, że brak. Potem z tą długą czekoladką doszła do okna i wychyliła się. — Zdawało mi się, że wyskoczy oknem, żeby się zabić; ale cicho leżałam i nawet chciałam, żeby wyskoczyła, bo przyszliby ludzie i pocałowaliby mnie, i wszyscy by na mnie patrzyli. A na pogrzebie wszyscy z teatru nieśliby trumnę i byłby wieniec od dyrektora. A ze mną po śmierci mamy byłoby coś innego jak teraz. Może by mnie wzięła do siebie jaka bogata pani... Ja wiem, co pan sobie o mnie myśli... Bo pan nie wie, co to jest dziecko głodne, które każdy ma prawo pogłaskać, pożartować, wziąć na kolana, dać prezent. — Ja panu wszystko mówię, chociaż wiem, co pan sobie o mnie myśli.
— Ja myślę, że pani była bardzo nieszczęśliwym dzieckiem.
— Ja wiem: bo pan jest dobry... Na czym to ja stanęłam?
— ...Że mama pani stała przy oknie.
— Aha!... Więc długo tak stała, a potem zjadła tę długą czekoladkę i oblizywała palce, bo jej się roztopiła, kiedy stała przy oknie. — A potem było to najwstrętniejsze... Ja nie będę umiała panu, opowiedzieć...
Zamyśliła się.
— Więc tak było. — Matka stanęła przy łóżku. Ja z początku zupełnie zamknęłam oczy, żeby się nie domyśliła. A potem ostrożnie uchyliłam. Matka patrzała na mnie, ale była taka brzydka i taka wstrętna... Ja wiem, ja nawet wtedy wiedziałam już, co ona sobie myślała i dlaczego była taka brzydka. — Ona liczyła, ile ja jestem warta i kiedy już. Ja wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak to jest; ale sama także chciałam być dużą i mieć kogoś, co ma dużo pieniędzy i wszystko kupuje; tylko wiedziałam, że matka nie powinna tego chcieć... Na złość otworzyłam oczy, i ona domyśliła się, że nie spałam... Rozgniewała się i przez trzy dni nic nie mówiłyśmy do siebie. I od tej pory przestałam ją kochać i ona mnie. Bo przedtem bardzo ją kochałam i żałowałam, a teraz byłam kontenta, jak jej nie dali żadnej roli, a mnie — tak... I ja właśnie na złość... Bo ja to wszystko chciałam panu opowiedzieć, to jest nie wszystko; ale chciałam prosić, żeby pan nie uczył grać tamtych dzieci, i bo tak to ja tylko rubla dopłacam do komornego... Ale pan sam... Ja przecież wiem, że pan gra lepiej ode mnie... Pan jest bardzo dobry.
Nagle spoconą, wilgotną ręką pochwyciła moją rękę.
— Ja mam do pana prośbę. Czy pan mi powie prawdę?... Pan był trochę na medycynie i pan dużo czytał... Niech pan powie, czy Janinka będzie żyła?... Pan przecież wie, co ja myślę... Moja matka umarła na suchoty, Janek także, ja także kaszlę i pewnie będę miała, a może już mam. A przecież to jest bardzo dziedziczna choroba, i zaraźliwa — bardzo zaraźliwa — prawda? — A ja z nią razem śpię... Prawda, że to źle?
— Czytałem, że dzieci nie powinny spać razem z dorosłymi... ale pani jest przecież...
— Pan mnie nie rozumie — przerwała.
I po chwili zaczęła strasznym, urywanym szeptem.
— Ja właśnie naumyślnie... Jak leżę z nią w łóżku, a ona śpi, to naumyślnie w nią chucham... Rozumie pan?... Ja panu nie mówiłam, ale ja mam na pewno suchoty... Jak poszłam do szpitala na wizytę, to mi doktór kazał przynieść ślinę, co spluwam. Więc na drugi dzień przyniosłam. No, i dali mi kartkę, żeby wejść do środka, gdzie są wszyscy doktorzy. I ten doktór prosił drugiego, żeby zrobił. A ten nie wiedział, że to ja. Więc jak on szukał tych robaczków suchot w mikroskopie — ja widziałam raz mikroskop w muzeum — to potem powiedział do tego doktora: „suchoty jak byk” — i roześmiał się. Ja nie wiem, dlaczego on się roześmiał. — Ja go się potem naumyślnie zapytałam, czy to suchoty, a on powiedział, że nie, że trzeba pić mleko, i zapisał mi, ale nie brałam... Więc rozumie pan? Więc ja chucham na Jankę, żeby te robaczki weszły jej do gardła i żeby zachorowała, a dzieci przecież prędko umierają... Bo ja jej przecież nie mogę samej zostawić... Bo ona będzie śliczna, jak urośnie — bo ją by mężczyźni rozdrapali... A ja nie chcę... Niech umrze. Już dosyć tego świństwa. Już trzeba skończyć raz przecież.
Janka westchnęła ciężko... Nie — nic: to tylko przez sen.
— A wie pani... wie pani... może by to dobrze było, żebym ja... Wie pani: tak mi ciężko jakoś myśleć.
— Bo co?
Nachyliła się tak, że czułem na twarzy gorący jej oddech.
— Wie pani, ją myślę, że to by było dobrze, żeby Janka miała ojca... Ja myślę, że to by było dobrze, żebym ja się z panią ożenił. — Prawda?
Drgnęła. Pochwyciła moją rękę.
— To dobrze — to bardzo dobrze, że pan to powiedział... Ja wiedziałam, że pan to powie, ale się bałam, że może nie... Tak: to się bardzo dobrze stało... To dobrze, jak ktoś powie człowiekowi coś takiego, że on potem długo pamięta — długo — aż do śmierci. A jemu przecież nic nie szkodzi... Wie pan: kiedy się w nocy nie śpi, ma się takie dziwne myśli... Nie, ja kłamię... Pan nie uwierzy, jak mi strasznie trudno nie kłamać... Ja nie tylko w nocy, ale ciągle — ciągle o tym myślałam. — Jak mi pan wtedy mówił, że pana ojciec bogaty, i jak mi pan mówił o sobie, to pomyślałam, że pan jest dziwny człowiek i że kto wie... I starałam się panu podobać, żeby pan się we mnie zakochał... I właśnie dlatego nie mówiłam panu, że mam suchoty, żeby pan się ze mną ożenił... Ja jestem bardzo zepsuta... Ja właśnie matce na złość, żeby nie miała ze mnie korzyści, to ja wtedy z ojcem Janki... Ja jego wcale nie kochałam i nie wiedziałam, że on się ze mną naprawdę ożeni... — Ja go wcale nie kochałam, tylko matce na złość... Ale zaraz...
...A tak. — Więc ja za pana nigdy a nigdy nie wyjdę... teraz to już nigdy nie wyjdę... Ja wiem: pan chce, żeby ludzie nie byli nieszczęśliwi. Ale to na nic; tak być musi... Tylko od nieszczęśliwych trzeba uciekać, bo nieszczęście jest zaraźliwe... Kiedy ja pana jeszcze tak dobrze nie znałam, to ja bym za pana wyszła, ale teraz za nic w świecie. Panie Janku: nieszczęście jest zaraźliwe. — Niech pan ucieka — panu i tak będzie trudno żyć na świecie.
Wstałem śmiertelnie znużony. — Wyszła za mną do sieni.
— Panie Janku, ja nie wszystko jeszcze panu powiedziałam: ja czuję taką rozkosz, kiedy tak chucham... jak bym robiła na złość tym wszystkim... Czasem nawet widzę ich wszystkich — w cylindrach, z cienkimi laseczkami — jak się oblizują, a ja im mówię: „nie dam — nie dam” — i chucham. — I ja jeszcze jedno...
...Janek, ja ciebie kocham... Ja jeszcze nigdy nie kochałam i dlatego teraz dopiero zrozumiałam, że to tak jest. — I jeszcze ci nie powiedziałam, że ja miałam dużo kochanków...
I zarzuciła mi na szyję ręce chude, chłodne — i przycisnęła do ust rozpalone wargi.
Na korytarzu rozległ się szmer: podpatrywano nas.
Cofnęła się do izby i drzwi zamknęła na klucz.
Gubię się w tajemnicy własnych myśli i uczuć. Coś splata odległą przeszłość z nieznanym jutrem. Więc to już ja teraz, a nie Bałucki, Tołstoj, Orzeszkowa, Żeromski; — chciałem się ożenić.
A dalej?...
*
Jutro przeprowadzam się na Solec.
Wczoraj były imieniny mego „właściciela domu na Woli”.
Przyszła ich uboga rodzina: brat żony, robotnik fabryczny, z zięciem dorożkarzem i dziećmi.
Wizyta była ceremonialna, nieszczera, chłodna. Z jednej strony — wyniosła pewność siebie kapitalisty, z drugiej — zazdrość i uległość. Tylko dorożkarz, gromiony wzrokiem przez teściów i żonę, nie szczędził mimo to przycinków.
Pupile moi popisywali się swymi wiadomościami, traktując z góry ubogich krewniaków — opowiadali o gimnazjum i o czapce z gwiazdką.
— W biedzie nie to jeszcze najgorsze, że człowiek nie doźre — powiedział smutnie robotnik — ale że bachorom nauki dać nie można, jak by to człowiek miał życzenie.
I postanowiłem przenieść się na Solec.
Nie chcieli wierzyć zrazu:
— Ale co oni z panem zrobią? To przecież prostota i nędza, panie Janie. Gdzie im tam w głowie nauka? — Pan tam i tygodnia nie wybędzie... I co my teraz zrobimy? — Pan tak umiał zachęcić bachorów to żarcikiem, to tym, to nie tym.
Za życie płacić tam będę pięć rubli miesięcznie, a za mieszkanie — uczyć będę ich Wiktę i Stacha.
Do kogokolwiek się zbliżę, wszędzie niosę ból, rozprzężenie — i kawał własnego serca zostawiam.
Pusto, rozpacznie — i nie ma gdzie złożyć głowy znużonej.
A pcha mnie coś w gąszcz życia, w głąb, w gęstwię — aż do najgłębszych jego pokładów.
Murowana oficyna w drugim podwórku.
Czwarte piętro.
Izba kwadratowa, obszerna.
Dwa okna. Między oknami komoda, pokryta serwetą szydełkowej roboty; na komodzie figurki, fotografie, pudełko okrągłe od czekoladek — do nici.
Przy prawej ścianie łóżko Grosików, obok łóżka kołyska — dalej stołek i komin.
Przy lewej ścianie dwa łóżka; w kącie wodociąg i zlew za firanką.
Drzwi. Obok drzwi po jednej stronie szafa, po drugiej komoda Wilczków.
Na środku izby — stół sosnowy, dwa krzesła, z których jedno wyściełane — i stołek.
Nad kominem półki z naczyniami kuchennymi; — obok zegar z wagami.
Pod oknami kuferki. W oknach doniczki. Na ścianach, nad łóżkami, liczne obrazy święte...
Mieszkańcy izby:
1. Marcin Wilczek, ślusarz fabryczny, lat 44.
2. Katarzyna Wilczek, lat 40, żona Marcina, piera po gospodach.
3. Wikta, ich córka, lat 17, chodzi do szycia.
4. Stasiek, lat 9, płucze butelki u kwaśnika124.
5. Ignac, lat 6, chodzi do ochrony.
6. Michał Grosik, lat 29, dorożkarz, zięć Wilczków.
7. Józefa Grosik, lat 20, najstarsza córka Wilczków.
8. Kazik, lat 3, synek Grosików.
9. Mania, przy piersi, córka Grosików.
10. Sublokator, stróż nocny; ja zastąpiłem jego miejsce.
NocWieczór. Postawiona na komodzie, na pudełku od gilz125, lampka pali się żółtym, chwiejnym płomieniem.
Rozmawiam z kobietami, rozmowa się rwie. Czekamy na mężczyzn.
Grosikowa karmi niemowlę piersią i co chwila spogląda na zegar.
— Widać, po teatrze przyjedzie dopiero.
Kazik bawi się przy kominie miotłą.
— Mamo, jeść.
— Poczekaj: ojciec wróci.
Przychodzi Wilczek z fabryki; odstawia blaszankę na komin i siada zmęczony na stołek.
— Jakże pan Jan?... Jeszcze się panu u nas nie sprzykrzyło?
— Wiadomo: zawsze pierwszy dzień markotnie na nowym miejscu — odpowiadam.
— No tak... Pan Jan może tu mieć dużo zajęcia. Tylko zapłata to mała... Ja za Wiktę płaciłem pięć złotych na miesiąc... Tu będzie u nas może biedniej jak u szwagra — no bo on bogacz, ale tu panu będzie życzliwiej.
— Na, myj się — przerwała żona, podając miednicę — nie gadaj.
Widać nie chce, by mąż opowiadał o jej bracie.
— Mamo, jeść — woła Kazik.
— No dajże mu, niech się nie drze i idzie spać.
— A jakże: pójdzie on spać.
Wraca Wikta.
Podaje mi rękę swobodnie.
— Będziesz miała nauczyciela — mówi ojciec. — Czytać i to ona umie, ale jeszcze niegładko; ciężko idzie... A gdzie Stasiek?
— No gdzie? Na podwórzu — z chłopakami lata.
— Ignac... Zawołaj go tu zaraz.
— E, zimno — ociąga się chłopiec.
—
Uwagi (0)